Ze względu na wielkość , opowiadanie zostalo podzielone na cztery części
Tu jest Część I Tu jest Część II Tu jest Część III



Opowieść Przedwigilijna
część IV



Autor : Arkadiusz Szynaka
html : ARGAIL


      Stanął przed dziewczyną, która w skupieniu, dwoma pałeczkami dokonywała sprawnej wiwisekcji zawartości pierożków. Rozcięte stygły szybciej. Podziwiał jej kunszt w operowaniu tymi dwoma wąskimi kawałkami drewna. Wiedział, że potrafiłaby złamać chwycony pomiędzy nie palec.
-     Cześć Kate. Smacznego.
    Podniosła wzrok i uśmiechnęła się na jego widok. Wyprostowała się na krześle nadstawiając mu policzek, więc natychmiast pochylił się do niej i pocałował go. Owiało go coś bardzo wykwintnie drogiego.
-     Oskar, ... jak się domyślam - zaczęła radośnie, lecz dokończyła to zdanie powoli, z wahaniem.
-     A po czym się tak domyślasz?
-     A po grzywce. Czy czymś takim włochatym z przodu twojej czaszki. To jakaś nowa aberracja?
    Jęknął w duszy.
-     Może pomińmy dziś ten temat. Mogę się przysiąść?
-     Jasne. Siadaj. Co słychać?
    Nie było tu szatni, więc tak jak wcześniej zrobiła to dziewczyna, przewiesił swój płaszcz przez oparcie wolnego krzesła - chowając pod nim wcześniej torbę - i usadowił się na przeciw niej.
-     Chyba pazernieję z wiekiem, bo wziąłem jedną robotę na teraz, tuż przed Świętami.
-     Nie martw się, Urząd Skarbowy szybko cię wyleczy z takiego szarpania się o pieniądze. Czekaj, zawołam ci obsługę.
    Podniosła w górę rękę z pałeczkami, przenikliwie zaklekotała nimi o siebie w powietrzu i powiedziała coś ostrym tonem, jakby poganiała starego, zaspanego muła. Efekt był natychmiastowy. Do stolika przydreptał jeden z kłaniających się mnichów. Wręczył Oskarowi elegancką, bambusową okładkę menu, lecz ten nawet jej nie otworzył. Zapachniało mu warzywno - mięsnym nadzieniem, parującym z talerza dziewczyny.
-     Powiedz mu proszę, że zamawiam to, co ty, tylko z sosem słodko - kwaśnym i ryżowymi bułeczkami na zagrychę. I jeszcze zimne piwo, najlepiej małego "Białego Smoka".
    Kate zajazgotała do mnicha wydobywając z siebie dźwięki niczym z szybciej odtwarzanego mini dysku z garażową muzyką ludową dolnej Mandżurii. Mnich zrozumiał to bez problemu. Za chwilę talerz z identyczną zawartością jak u Kate, pojawił się przed Oskarem. I jeszcze koszyk z bułkami, tygielek z sosem i sperlona zimnem, wysoka szklanka piwa. Na błagalne spojrzenie Oskara, doniesiono mu też zwykłe, barbarzyńskie sztućce. Takie najtańsze stołówkowe, z aluminium. Kiedyś, próbując obsłużyć się pałeczkami, o mało nie zrobił sobie krzywdy. A potem kelnerowi. Od tego czasu unikał tych patyków. -     Jesz dziś sama? Co się stało z twoją stałą ekipą?
-     Tak wyszło. Jeden koleś z mojego oddziału leży w domu schorowany grypą, drugi wpakował się swoim fordem w autobus przed sobą i aktualnie jeździ do toalety na wózku elektrycznym. Ale wyjdzie z tego.
-     A Mathiew?
-     Małżonek odrabia zaległości w firmie. Firmowe, nie swoje.
-     Jesteś pewna, że nie zostaje tam po godzinach przez swoje wrodzone roztargnienie?
-     Jestem. Poza tym, to w końcu ja chodzę trzy razy w tygodniu na terapię grupową pracocholików, a jego zwyczajnie wyciągam telefonicznie z roboty do domu, prosto znad rozgrzebanych projektów. Ostatnio nawet po dwudziestej pierwszej.
-     Biedny facet. Dostanie chociaż za to coś ekstra przy noworocznej wypłacie?
-     No mam nadzieję, bo jak mówił chiński mędrzec "tylko osioł pracuje za osty, a nie za miskę ryżu".
-     Cóż, znam kobiety, które ... lubią osiołki.
-     To nie ja.
-     Oczywiście. A ... tak w ogóle, to ciągle jeszcze pilnujesz mojego konta?
-     Regularnie. Nie bój nic, moja firma cię nie oskubie. To już raczej ty powoli zarobisz na różnicach rozliczeń między jenem a frakiem.
-     Wielkie dzięki. I niech żyje Tokijska giełda.
-     Nie zapeszaj.
-     Tfu, tfu. Słuchaj, tak sobie właśnie pomyślałem - skoro już tu jesteśmy - czy jak zjemy, znajdziesz chwilkę na odczytanie dla mnie I-Ching? Nie lubię, kiedy robią mi to mnisi, a sobie nie ufam. Azjatycka logika i ich metafory są dla mnie bardziej pokręcone niż moje własne myśli o czwartej nad ranem.
-     OK. No to wsuwaj te pierożki, a nie gadaj.     Skończyli szybko to co mieli na talerzach. Oskar dopił piwa, a Kate swojej jaśminowej herbaty. Mały Chińczyk przyjął zapłatę ich kartami bankowymi, dziewczyna dorzuciła mu jeszcze napiwek paroma monetami. Wszystkie zyski i tak szły nie do indywidualnych kieszeni, a do wspólnych, klasztornych rozliczeń. Potem zabrali swoje rzeczy z krzeseł i przeszli wzdłuż zaśnieżonego podwórza pustą galerią, łączącą restauracyjkę z pomieszczeniami przed świątynią i z nią samą. Można było tędy dojść nawet do stojącego dalej klasztoru, ale tam wchodzili już tylko mężczyźni i mnisi. Główne drzwi świątyni, stare, wręcz monumentalne, wysokie na trzech mężczyzn, drewniane wrota, nabijane mosiężnymi gwoździami i rzeźbione w sceny z życia Buddy były zamknięte. Do środka dostawało się małym, bocznym wejściem, tak niskim, że trzeba było się schylać przechodząc przez jego próg. Kate szła pierwsza. Znała te pomieszczenia na pamięć, więc bez wahania, trzymając Oskara za rękę, ciągnęła go za sobą nie czekając aż ich oczy przyzwyczają się do półmroku wnętrza świątyni, rozświetlanego tylko płomykami świec i małych, kolorowych lampionów. Wszędzie unosił się trochę duszny, pełen tajemnicy, zapach rozgrzanego wosku i dymu palonych kadzideł.     Nadal używano tu prawdziwych, tradycyjnie odlewanych świeć, a nie bezwonnych, oliwkowych lamp - podróbek, jak w Rzymskich kościołach. Ich kroki odbijały się spokojnych echem między kamienną posadzką i ginącym w ciemności sklepieniem. Nie szli w głąb świątyni, przed ogromny, złocisty posąg siedzącego w samozadowoleniu, brzuchatego Buddy, z którego szyi zwisały girlandy plastikowych kwiatów o dawno wyblakłych barwach. Skręcili w bok, do małego zaułka kształtu podłużnej półkopuły z wielkich, czerwonych cegieł. Na centralnym miejscu powieszono tam ośmiokątną, jedwabną tkaninę z ręcznym, misternym malunkiem mandali, obrazującej wieczny krąg istnienia bytu i wszechświata oraz człowieka uwikłanego w to wszystko kołem swojego życiowego losu, z którego ostatecznie można się wydobyć, wznosząc się nad obecny poziomu istnienia. Przed obrazem, na wysokiej ławie z surowego drewna płonęło kilka lampionów, a w specjalnych, piaskowych donicach dymiły kadzidełka. Po środku stał pękaty, krótki wazon z wystającymi w górę niczym suchy bukiet, sześćdziesięcioma czteroma patyczkami oznaczonymi heksagramami I-ching.     Stanęli przy ławie. Kate wskazała na umocowany pod nią automat do wydawania trocików. Działał jak podajnik słomek w McDonald'zie, wystarczyło tylko wrzucić monetę.
-     Zapal kadzidełko na dobrą wróżbę.
-     Nie mam drobnych.
-     Jak rany. Trzymaj - podała mu pieniążek - to ty musisz to zrobić.
    Posłusznie wrzucił monetę w szczelinę automatu podajnika i zabrał z małej podstawki wyturlany trocik. Zapalił go od płomienia najbliższego lampionu, rozdmuchał żar na końcówce i wbił nóżką w piasek doniczki, obok innych kadzidełek.
-     Dobra, znasz zasady. Pokręć w dłoniach patyczki I-ching, pomieszaj je między sobą tak jak bierki, myśl o sprawie, wobec której oczekujesz wróżby, a potem wyciągnij jeden z patyczków. Nie zastanawiaj się, niech ten wybór stanie się sam z siebie.
-     Jezu, gadasz jak stary Chińczyk z kozią bródką.
-     Nie marudź, skup się. Czego ma dotyczyć interpretacja?
-     Aktualnego zlecenia.
-     Tak teraz rozwiązujesz te sprawy? A gdzie tu śledztwo i dedukcja?
-     To już dawno próbowali ci przede mną i zawiedli. No, zaczynam.
    Oskar obiął obiema dłońmi pęk cieniutkich, bambusowych patyczków. Z cichym chrzęstem pokręcił je, potarł o siebie, mieszając ich losowy układ w wazonie. Tak bardzo starał się wybrać przypadkowy z nich, że nawet nie zwrócił uwagi na to, o czym myślał. W końcu, nie zastanawiając się nad swoim ruchem, podał Kate jedną z pałeczek.     Dziewczyna uważnie obejrzała wypalony na niej znak.
-     To WEI CHI. Heksagram "Przed Spełnieniem".
-     Co to znaczy?
-     "Przed spełnieniem zawarte jest szczęście. Mały lis zmoczył ogon nim przekroczył rzekę."
-     A możesz to teraz powiedzieć bez trudnych wyrazów?
-     To oznacza, że dobro i zło, szczęście i nieszczęście, Niebiosa i Ziemia jeszcze się nie dopełniły. Jedno wyklucza drugie. To czekanie na właściwy czas z ograniczeniem aktywności. To także czas, który poprzedza wielkie spełnienie.
-     Iskierka nadziei?
-     Coś tak jakby. Ale słuchaj dalej. Brak spełnienia nie może trwać za długo, bo można wtedy zatracić prawdę, szczęście i dobro. Jesteś jak mały lis, który zmoczył ogon przed przejściem rzeki, bo jest pełen wątpliwości i podejrzeń, a jeśli nie odrzuci swoich słabości, nigdy nie osiągnie szczęścia, nie przejdzie przez rzekę.
-     Hm?
-     No, też mi to mało pasuje to jakiegokolwiek z twoich zleceń. Na pewno myślałeś o swojej robocie?
-     No, ktoś ..., coś mogło mi jeszcze zaprzątać głowę. Tak całkiem nieświadomie.
-     Ktoś? - spytała z takim kobiecym błyskiem intuicji w oczach. - Mhm, może pasować. Wtedy to by było, jak czekanie na kochankę. Tylko, że po drodze będzie jakaś trudność. Oskar, kto to?
-     Ciii - ukrył uśmiech pochylając głowę - nie mówmy o tym jeszcze, nie zapeszajmy tego. Na razie jest zwyczajnie za wcześnie na jakiekolwiek sądy i opinie. Ty, a gdybym pociągnął patyczka jeszcze raz? Tym razem bardziej się skupię.
-     Wtedy obie interpretacje będą się nawzajem przenikać, rozmywać. Może nawet wykluczać? Nie wiadomo, czy łatwo znajdziesz ich odbicie w faktach wokół ciebie. Wszystko może się tylko niezrozumiale zagmatwać. I co ci z takiej wróżby?
-     Poczucie, że przynajmniej robię, co się tylko da. Spróbuję jeszcze raz.     Wsunął wyjęty wcześniej bambusik z powrotem między pozostałe i znów zamieszał w dłoniach wszystkie patyczki. Sumiennie, z uporem myślał o zaginionych dzieciakach. O tych sprzed paru dni i o tych sprzed wielu lat. Pałeczki zagrzechotały na dnie wazonu gdy puścił ich pęk, a potem szybko podał dziewczynie jedną z nich.
-     KUAI "Przełom".
-     To dobrze?
-     Zależnie od sytuacji. "Sławią Przełom na królewskim dworze. Wołanie o prawdę pociąga za sobą niebezpieczeństwo. Gdy podejmuje się wyprawę wojenną we własnym imieniu nie niesie to szczęścia. Dobrze jest działać." Ten heksagram oznacza człowieka uwikłanego w świat fałszywych wartości, obcych jego naturze. Jeśli go opanują, wywołają niepokój i słabość. Trzeba podjąć działania, które to odwrócą, starcie, wojnę. Lecz jeśli wcześniej nie dojdzie do uwolnienia od przesądów i uprzedzeń, spowoduje to tylko niebezpieczeństwo. Nie można też zaczynać działań, które posłużą jedynie własnym interesom. Czyli uważaj.
-     No, to już bardziej mi pasuje do roboty.
-     Też tak myślę. Więc lepiej bądź ostrożny. "Królewski dwór" oznacza wszystko, co dziś rozumiemy jako wysokie sfery. Dla kogo przy tym robisz?
-     Dla burmistrza.
-     Pasuje. Teraz dalej, "Nie możesz służyć jedynie własnym interesom", więc nawet wbrew temu, co będziesz myślał, albo chciał, czy co ci się będzie wydawać słusznym, ogranicz się wyłącznie do wykonania tego, co ci zlecili. Inaczej możesz mieć duże kłopoty. A co do tej pierwszej wróżby ...
-     Tak?
-     Wiesz, nie znam "twoich" szczegółów, ale wskazanie na cierpliwość jest zawsze oznaką jakiejś nadziei. Nawet wbrew przeszkodom, cokolwiek to może oznaczać.
    Oskar uśmiechnął się, kiwnął głową i pocałował ją w policzek. Otworzyła usta, chciała mu coś odpowiedzieć, gdy nagle z jej torebki rozległo się stłumione terkotanie. Jakby starego, jeszcze nakręcanego budzika. Sięgnęła tam ręką.
-     Komórka? - spytał zdziwiony, bo wiedział, że Kate nie cierpi takich urządzeń.
-     Bankowy beeper.
    Wyciągnęła z torebki małe, złote pudełeczko wielkości zapalniczki Zippo z pełgającym zielono, ciekłokrystalicznym wyświetlaczem.
-     No, klient czeka - przeczytała wiadomość - muszę już lecieć z powrotem do roboty.
-     Ha, trudno. Mus, to mus. Wychodzimy, prowadź.     Pożegnali się przed świątynną restauracją. Przytulił ją na krótko.
-     Wesołych Świąt Kate.
-     Tobie też.
-     Zobaczymy się w te dni? Dawno u was nie byłem.
-     Zarezerwuj sobie czas zaraz po Nowym Roku. Oboje z Mathiew będziemy mieli wtedy urlopy. Ściągniemy cię do nas zanim wyskoczymy w góry na narty.
-     Dobra, będę czekał na telefon. I pozdrów swojego faceta. Pa.
-     Dzięki. Trzymaj się.
    Przez chwilę patrzył, jak dziewczyna znika w rozsuwanych drzwiach banku po drugiej stronie ulicy. Za jej plecami, prószące płatki śniegu wirowały w powietrzu jak kwiatowy pyłek unoszony nad drogą od samochodów, przejeżdżających między brzegami chodników, niczym białą, spienioną rzeką. Samemu też ruszył naprzód, jeszcze dalej od budynku komendy policji, za to w kierunku najbliższej stacji metra z pomarańczową linią biegnącą wprost do jego dzielnicy.     Wysiadł na swoim przystanku metra i znowu z trudem oparł się pokusie aromatu kawy, przenikającej nad wyjście z kolejowych podziemi przez szpary w drzwiach pobliskiej, arabskiej kafejki z jej przytulnymi fotelami i księgarnią na zapleczu. Mógłby tam sobie usiąść przy jednym ze stolików nad filiżanką mokate po irlandzku, z talerzykiem świeżutkiego sernika w wiśniowej polewie i spokojnie, niczym za starych, klubowych czasów Dickensa, poczytać akta zaginionych dzieci. A najpewniej zaraz usnąć z głową opartą o wysoki zagłówek mięciutkiego fotela. Ale tu nigdy nie doczekałby się zamówionej przesyłki od Saszy. Oczywiście o ile nocny hacker rzeczywiście dostał się na serwery archiwów Ratusza i wygrzebał z nich dane Julii. Oskar westchną, potrząsnął głową odganiając od siebie pokusę kafejki, a potem zdecydowanie ruszył do własnej kamienicy, do domu. Tak się przy tym spieszył, że nawet nie sprawdził skrzynki pocztowej na klatce przed windą. Zresztą były tam pewnie wyłącznie reklamy przedświątecznych wyprzedaży w wielkich hipermarketach.
    Gdy tylko wszedł do swojego mieszkania, położył przy drzwiach torbę od babci i zostawiając na wieszakach płaszcz z czapką, przedostał się przez korytarz lustrzanych szaf i salon do gabinetu. Na telefonicznej sekretarce cierpliwie migotał sygnał nagranej wiadomości. Wcisnął klawisz odtwarzania. "Cześć stary, tu Greg. Sasza wygrzebał się właśnie ze swojego barłogu i przesłał mi pliki, które tak cię interesowały. Nie przeglądałem ich, tylko natychmiast, tak sprytnie, wysłałem je dalej, na twój e-mail, więc pomajdruj w swojej cyber skrytce. Wierzę, że sobie z tym poradzisz. I powiedz, kiedy chciałbyś, żebyśmy zrobili tą imprezę, na której mógłbyś się z nią zjawić. W końcu nadchodzi karnawał. No, trzymaj się, do zdzwonienia. Piiip." Automat tradycyjnie zakończył odtwarzanie wiadomości dodając na jej końcu serię dźwięków niczym znaczące chrząknięcia zakatarzonej kury, a potem zamilkł oczekując na nowe telefony.     "No wreszcie" - pomyślał Oskar odpalając komputer pod biurkiem. Obok rozświetlającego się plazmowego monitora leżały rzucone tam wczoraj, pootwierane koperty, a na nich stał brudny kieliszek. Odgarnął to wszystko na bok, przykrył skręconym szalikiem i niecierpliwie czekał, kiedy system zapyta go o kod dostępu. Gdy tylko mógł wypowiedzieć to zdanie, natychmiast uruchomił program do ściągania swojej poczty elektronicznej. Radosnym "bing" aplikacja od obsługi e-mail'u poinformowała go, że w swoim cashu zapisała dla niego jeden nowy plik. Z emocji zrobiło mu się aż ciepło. Usiadł na obrotowym fotelu za biurkiem i nie bez pewnego trudu zzuł pod blatem buty. Wskaźnikiem bezprzewodowej myszki wygrzebał z pocztowego folderu nadesłany plik.     Nazywał się "Bojowa-Świnka.zip" i żeby go rozpakować, trzeba było znać hasło kodera. A tego nikt już nie raczył mu przysłać. Oskar, odsądzając przez chwilę Grega od wszelkiej, nawet pogańskiej czci i wiary, gapił się na wyświetlane żądanie podania hasła z takim zdumieniem, jakby zobaczył wzór teorii Einsteina w hebrajskim alfabecie. W końcu krzywiąc się chytrze na twarzy, wstukał z klawiatury pojedyncze słowo - "Eryk". I o to właśnie chodziło. Jeden plik rozwinął się automatycznie w kilka dokumentów. Większości z nich stanowiły skanowane strony różnych certyfikatów, potwierdzeń i urzędowych odpisów. Kazał sobie to wszystko wydrukować. Z reguły nie przepadał za czytaniem tekstów wyświetlanych na monitorze komputera. Lubił czuć papier w ręce. Taki nawyk urzędnika i mała aberracja. Dlatego też rzadko kupował książkowe CD-Romy. Gdy tylko laserowa drukarka z sykiem wypuściła z siebie kilka stron jeszcze ciepłego papieru, zaraz zebrał wszystkie kartki i splatając po turecku nogi, usadowił się z nimi obok rybich kapci na kanapie w salonie. Szybko poprzekładał na kolanach wydruki, szukając tego z nagłówkiem Curriculum Vitae.
    Kiedy go znalazł, natychmiast przebiegł wzrokiem treść dokumentu. Coś nagle ścisnęło go w brzuchu. Gdzieś w środku zassało boleśnie, zgięło w pół, aż do braku tchu. Pochylił się nad trzymaną kartką, jak w szarpnięciu odruchu nudności. "O Jezu, o Jezu, o Jezu, ...!" - zaczęło mu wciąż, i wciąż huczeć w głowie, niczym z jakiegoś psychodelicznego, zapętlonego nagrania na mini - dysku, a wzrok miał utkwiony tylko w jednej, czarnej linijce pisma: "Stan cywilny: mężatka".     Odetchnął głęboko, wyprostował się, zamknął oczy. "To niemożliwie, niemożliwe - myślał w panice - przecież na pewno nie widziałem u niej obrączki. Ona w ogóle nie nosiła nic na palcach." No tak. Po sekundzie dotarło do niego, jak szybko i głupio wysunął swój wniosek na tak kruchej podstawie, jak brak biżuterii. "Może to już nieaktualne?" - przemknęło mu z nadzieją przez głowę. Otworzył oczy i jeszcze raz, powoli, z uwagą przejrzał wszystkie wydrukowane dokumenty. Ale nie było między nimi rozwodowego kwitu ani sądowego poświadczenia o rozpoczęciu takiego postępowania. A pamiętał, że przez wymóg tak zwanej "poprawności politycznej" kadry Ratusza rygorystycznie żądały od urzędników wyższego szczebla informowania o tych sprawach na bieżąco. Więc nie miał już wątpliwości. Julia była nieosiągalna. Niczym najcudowniejsza, drobniutka róża, zamknięta zazdrośnie gdzieś w cudzej szklarni na tyłach ogrodu za ogromnym murem, niedostępna ani dla porannej rosy, ani dla słońca. Jak gwiazdka, drżąca swym delikatnym światłem w takiej odległości na granacie nieba, że nawet najsilniejszy teleskop pozwalał tylko nieśmiało patrzeć na jej mały, migotliwy obraz. Nie dotknie jej, nie obejmie, nie pocałuje. Coś w nim zgasło. Zzimniało. Zapadło się w sobie. Jakby wymazano kawałek jego duszy. Nigdy jej nie poczuje, nie odkryje jej kobiecości, smaku, pasji. Nie dowie się jak pachnie o poranku. Zaszkliło mu oczy. "Ty głupcze - pomyślał o sobie z gorzko piekącą goryczą - a dlaczegóż niby miałoby być inaczej.
    Zawsze tak ci się układa na poprzek. Bo przecież byłoby za dobrze, gdyby było dobrze. Tylko, o Boże, jaki jest sens spotykać w swym życiu tych wymarzonych ludzi, skoro i tak nie można z nimi być? Po co to wszystko?" Pustka w nim nie znała odpowiedzi.     Powoli jak automat przeczytał każdy papier z jej dossier. Tu się urodziła, ojciec to lekarz, a matka architekt. Nie ma rodzeństwa, jest młodsza o dwa lata. No nieźle, po wyglądzie myślał nawet, że jest jeszcze młodsza. Świadectwo szkoły podstawowej, wyróżnienie z zakonnego gimnazjum, dyplom sekcji gimnastyki artystycznej. Uśmiechnął się widząc jej zdjęcie na formularzu matury. Miała taką radośnie ufną, dziewczęcą twarz. Tyle w niej świeżości i entuzjazmu życia. Nagroda rektorska za wyniki w studiach nad Public Relations, przyznanie indywidualnego toku studiów. Szybko się usamodzielniła. Podziękowanie od koleżanek i kolegów za trzyletnie przewodnictwo akademickiego klubu filmowców amatorów. Pewnie dobrze znała skandynawską filmografię.     Potwierdzenie odbycia praktyki studenckiej w Ośrodku Resocjalizacji dla Trudnej Młodzieży stołecznego hrabstwa. Przeszło roczny staż w jednym z wydawnictw ogólnokrajowych dzienników na stanowisku asystentki rzecznika zarządu. Potem powrót ze stolicy i zatrudnienie w biurze burmistrza. Na zdjęciu z kwestionariusza osobowego kadr Ratusza wciąż wyglądała jak młoda dziewczyna, której kobiecość i urok dopiero wychodzą z ukrycia. Z jej radością i uśmiechem będzie śliczną jeszcze przez długi czas. Data ślubu? Prawie cztery lata temu. Nie ma dzieci. A kim jest jej facet? Jakiś Natan. Geograf. Pewnie to ktoś ze studiów, może z tego klubu filmowców. Zresztą, co go to obchodzi? Słona, wilgotna kropla spadła mu wzdłuż nosa jak bezbarwny, bezsilny kleks na trzymane dokumenty. Tylko jeden, bo potem zamknął oczy. Zebrał w dłoniach wszystkie wydruki razem i nie patrząc na nie, wsunął ich plik pod kanapę.     Nic mu się nie chciało. Nawet oddychać. Więc po co to robił? Nie wiedział. Jakiś czas siedział bez ruchu, w milczeniu, w budzącej się szarzyźnie niknącego światła dnia. Wreszcie ocknął się. Zapalił halogenowe reflektorki nad kanapą i ze zwieszoną głową zwlekł się z niej do kuchni. Jedną dłonią oparty o swoją wąską, wysoką lodówkę, wymalowaną na zamówienie aerografem w pełne ekspresji sceny kopulujących na sawannie żyraf, drugą ręką otworzył dolną część z zamrażarką, skąd wydobył oszronioną, w pół pełną, litrową butelkę czarnego Smirnoffa. Wrócił do salonu i siadł skulony, z podwiniętymi nogami w rogu kanapy. Nie miał ochoty sięgać do skrzyni po kieliszek. Pić też mu się nie chciało, ale po prostu wiedział, że musi coś zrobić ze swoją pustką, zanim zacznie wyć. Zanim pęknie. Szkło flaszki lepiło mu się zimnem do dłoni. Zdjął nakrętkę z szyjki butelki i pociągnął dużego łyka prosto z matowego gwintu. Lodowaty płyn wypełnił mu usta, gardło, przełyk. Spływał w dół powoli od swojej zmrożonej gęstości.
    Odetchnął i wziął następny, potężny łyk wódki. Czuł, jak pomału zaczyna go już znieczulać. Choć lubił dobry alkohol, nawet mocny, to nie był przyzwyczajony do picia szybko, czy w sporych ilościach. Odkleił zziębnięte palce od butelki i postawił ją na podłodze. Zagapił się na wejście do gabinetu. Jakaś myśl próbowała mu chodzić po głowie ale właściwie to już się tylko tam ślizgała. Prychnął i wstał z kanapy. Wszedł szybko do gabinetu. Na jednej z półek niskiego, biało - matowego, pleksiglasowego regału, ustawionego pod oknem w pochylonej ścianie, odnalazł zielone, przewiązane konopnym sznurkiem, nieduże, tekturowe pudełko. Jeszcze będąc na studiach kupił je z zawartością za bezcen jako zbieracką ciekawostkę na licytacji komorniczej po likwidacji pewnego zadłużonego, objazdowego cyrku. Zabrał pudełko ze sobą z powrotem do salonu, po drodze zdmuchując z niego warstewkę kurzu. Dawno go nie dotykał.     Siadł na podłodze, przy kanapie, odplątał węzeł sznurka i otworzył pudełko. W środku była używana talia kart tarota i stara książka z opisami interpretacji rozkładów wróżby. Jednak zanim zaczął cokolwiek z tym robić, najpierw zaaplikował sobie następny, lodowaty łyk z butelki. Na posadzce pod jej denkiem zrobiła się mała, kolista kałuża od topniejącego szronu. Miał to gdzieś. Już nawet nie czuł tak bardzo zimna zmrożonej wódki, przynajmniej w palce i gardło. Tylko w środku, w sobie, ciągle ciążył mu twardy chłód. Potem wyjął z pudełka talię, starannie oddzielił dwadzieścia dwie figury dużych arkan od małych i zaczął je tasować. Zajęło mu to trochę czasu, bo pojedyncze karty z dziwną łatwością wypadały mu z pomiędzy sztywnych palców na podłogę.
    W końcu wszystkie je położył przed sobą, koszulkami w górę i kilka razy zamieszał koliście. Zrobił z nich wielki, zakręcony, zawirowany wachlarz. Zamknął oczy, wyciągnął lewą rękę do kart i wybrał jedną z nich.     "Moc" - odczytał jej rysunek. Ale karta była odwrócona do góry nogami. To brutalność, wściekłość i atak. Walka z kimś silniejszym i potężniejszym. To pasja i nienawiść. Czy to jego myśli? Czy to jego walka z losem? Nie wiedział. Usiłując się skupić, wyjął następną kartę. "Świat". Co jest? To przecież wiedza, nadzieja i radość. To też zwycięstwo ducha nad materią, wyzwolenie, osiągnięcie celu. Jak to pasuje do poprzedniej figury? Nie miał pojęcia o co w tym chodzi. Zrezygnowany wyjął ostatnią kartę. "Głupiec". No, z nią przynajmniej mógł się identyfikować. Ale które z jej cech wybrać w tym układzie? Początek przygody? Obsesję? Głupotę, czy brak bezpieczeństwa? A może zwykłą niedojrzałość? Nie potrafił tego zrozumieć. "Pieprzone wróżby - zdenerwował się - nigdy nic z nich wprost nie wychodzi! A już najmniej, gdy rzeczywiście tego trzeba." W tarocie najbardziej wkurzało go to, że pierwsza rzecz, o jakiej karty mówiły, to ostrzeżenia. Te miłe możliwości przyszłości, jeśli w ogóle pojawiały się w rozkładzie figur, to z reguły bardzo mgliście i na obrzeżach przepowiedni. Dlatego rzadko wróżył sobie w ten sposób. Wolał tradycyjne karty, ale w tym najlepsza była jego babcia. Naburmuszony schował talię do pudełka, przewiązał go sznurkiem i odniósł na miejsce w gabinecie. Wracając na kanapę w salonie, zabrał ze sobą z ładowarki słuchawkę telefonu.     Było takie jedno miejsce, gdzie wiedział, że może zadzwonić. Zwłaszcza teraz. Bezbłędne wybranie numeru telefonu - nawet z pamięci aparatu - wymagało chwili skupienia, ale w końcu udało mu się. Grzecznie odsłuchał pięć sygnałów w słuchawce, a potem usłyszał kobiecy głos po drugiej stronie.
-     Klub "Artemida", słucham?
-     Dzień dobry pani. Mam kod dostępu 1408, czy mogę uzyskać połączenie do apartamentu?
-     Chwileczkę - w słuchawce słychać było przez chwilę klikanie komputerowej klawiatury - jak brzmi pańskie imię?
-     Oskar.
-     Zgadza się. Miło znów pana słyszeć. Już łączę.
    Ze słuchawki dobiegł go emitowany przez elektroniczną centralkę ściszony dźwięk najnowszych przebojów neo - soulu. Teraz musiał już tylko odczekać aż Iv zdecyduje się zrealizować łączoną do niej rozmowę. A wcale nie było takim pewnym, czy to zrobi. "Artemida" był najstarszym, najszacowniejszym i jednocześnie najbardziej futurystyczno - ekstarwaganckim, kobiecym klubem w całym hrabstwie. Podobne mu miejsca dla dżentelmenów z dziewiętnastowiecznego Londynu, w ogóle się do niego nie umywały.     Wyjątkowość i elitarność "Artemidy" - oprócz kosztów przynależności - polegały między innymi na tym, że zapewniał on swoim członkiniom absolutną, całkowitą prywatność. Bez zgody osoby zapisanej do klubu, nie mogła się do niej dostać matka, ojciec, brat, mąż, kochanek, przyjaciółka, córka, pracodawca, klient czy ktokolwiek tego rodzaju. Następowało dokładne odcięcie od stresu, pośpiechu, nudnej rutyny i szarej codzienności życia. Jeśli było takie pragnienie, gwarantowano idealny brak kontaktu ze światem zewnętrznym. Podobno pewne szczególnie zamożne kobiety nie wychodziły stamtąd latami. Klub zapewniał im wszystko, czego sobie zażyczyły do pełni szczęścia. Bez przyznanego specjalnego hasła, nawet telefonicznie nie można było nikomu zawracać tam głowy - komórki blokowały się, niczym na stacjach metra. On sam był w środku tylko raz, kiedy pomagał Iv w dobraniu obrazów do jej apartamentu. Zresztą dość swobodnych artystycznie. Stylizowano je na starożytną Grecję, tyle że nimfy, fauny i inni atleci, malowani byli w sposób współczesny. Co widać było zwłaszcza w realizmie szczegółów mięśniowych. Pamiętał, że apartament Iv był cudem architektonicznym. Trzy różnopoziomowe, rozległe, przeszklone pokoje, bez żadnych, zbędnych meblo - gratów, z własnym basenikiem w salonie łazienkowym i prywatnym, osłoniętym od innych, kawałkiem słonecznego ogrodu. Już samo przebywanie w tym miejscu potrafiło odprężać.
    Oskar nigdy więcej nie przekroczył progu klubu. Bo i po co? Szanował prywatność Iv, jej potrzebę spędzania czasu tylko we własnym towarzystwie, na swój sposób i przeżywania pewnych rzeczy, jak sobie tego chce. W końcu, tak naprawdę, to każdy w życiu trochę tego potrzebował. Mimo swej naturalnej ciekawości, niezbyt się nawet orientował co tam robiła, czym sobie wypełniała czas. I nigdy jej o to nie pytał. Gdy chciała z nim o tym mówić, sama to robiła. Wystarczyło mu wiedzieć, że w potrzebie zawsze mógł do niej zadzwonić. -     Oskar? - usłyszał głos dziewczyny w słuchawce.
-     Hej Iv, witaj. Wybacz, że zawracam ci tam głowę - miał już mały kłopot z gładkim ruszaniem językiem.
-     Ooo, nic nie szkodzi, to takie miłe, że dzwonisz. Auć. - jej głos był nienaturalnie spowolniony.
    "Jezu - pomyślał z rezygnacją, dokładnie wiedząc dlaczego tak mówiła - czy naprawdę musiała wypalić tego synt - jointa właśnie teraz? No co za złośliwość losu! Jak nie sraczka, to przemarsz wojska." - przypomniał sobie stare powiedzenie babci.
-     Co robisz? - spytał ostrożnie.
    Chciał się zorientować, na ile dziewczyna ma jeszcze kontakt z rzeczywistością. Do takiej rozmowy wystarczającym było już, że jedno z nich jest lekko odjechane.
-     Oddaję się ... aaach.
-     Co, co?
-     Masażowi. Raul, teraz drugą nogę. I trochę pociągnij. O tak, właśnie. A co u ciebie?
-     Mam pliki od Saszy.
-     No - ożywiła się, więc nie mogła być tak całkiem zamroczona - i jak z nią?
-     To mężatka.
    W słuchawce po drugiej stronie zapadła na chwilę głucha cisza.
-     Cholera, tak mi przykro.
-     Dzięki.
-     Cholera, cholera, - powtórzyła - nic na to nie wskazywało?
-     A skąd. Wydawało mi się nawet, że jest zainteresowana.     Zapiekło go pod powiekami, więc sięgnął po następny, zimny łyk, żeby tylko jak najszybciej zmyć z siebie to uczucie czymś lodowatym. Iv musiał przez słuchawkę wychwycić chlupot w przechylanej do ust butelce, bo spytała:
-     Co pijesz, bo trochę dziwnie cię słychać?
-     Czarnego Smirnoffa.
-     Czekaj, zaraz, nie robi się takich rzeczy samemu. Daj mi pół godziny, zjawię się u ciebie i skujemy się razem. A nawet w trójkę, bo z Erykiem.
-     Jemu mogłoby zaszkodzić. A masz go tam w ogóle ze sobą?
-     Jasne, właśnie usiłuje ryć swoim mokrym ryjkiem między poduszkami w pościeli na łóżku. Jakiż to kochany żywotek - w jej głosie był szczery zachwyt małej dziewczynki.
    Zupełnie, jakby patrzyła na małego kotka turlającego się z wielkim kłębkiem wełny. Prosiaczek, jako zwierzę inteligentne, najwyraźniej chyba zrozumiał, że mowa jest o nim, bo raptem, po drugiej stronie słuchawki rozległo się radosne "Iiik, iiik!".
-     To co, mam przyjechać?
-     Nie dziś, dzięki. I obiecuję, że już kończę z flaszką. Muszę być ostry na tą noc. Spróbuję zamknąć sprawę.
-     Jezu, w takim stanie psycho - alkoholowym? - w jej głosie mimo narkotycznego stępienia, naprawdę wyczuł niepokój - Ty, a jeżeli to ....
-     Nie Iv, spokojnie. Obiecałem ci, że to sprawdzę i jestem całkiem pewien, że to nie Trumniarz. Słowo daję.
-     Musisz iść?
-     Widzisz, z moich domysłów wynika, że tej nocy może być kolejne zniknięcie. I nawet chyba wiem gdzie. Tylko nadal brak mi pomysłów: kto? i po co?
-     Zostań w domu - poprosiła - odwiedzę cię z Erykiem. Albo pakuj się do taryfy i jedź do nas. Olej tą sprawę. Jurto ściemnisz coś burmistrzowi. Uda ci się.
-     Może. Tylko, że tej nocy chodzi właśnie o burmistrza. Poza tym muszę czymś zająć myśli, choćby strachem. Bo inaczej zeświruję. Ciągle o niej myślę, mam ją przed oczami. Ja, ... - nawet zamknięte powieki nie powstrzymały łzy - kurwa, dlaczego mi się tak dzieje?!
-     Ciii, hej, jestem z tobą. Rozumiem cię. Poczekaj. Przecież była miła dla ciebie, tak? Kto wie, co naprawdę będzie? Wytrzymaj. Takie rzeczy potrafią się różnie układać.
-     Ale jak ja mam z nią teraz utrzymywać kontakt, współpracować? Na wygładzenie takich myśli, uczuć, trzeba czasu. A ja go nie mam, a jak ją zobaczę, usłyszę, jak poda mi rękę... Iv, odbije mi.
-     Hej, no ale przecież nic nie przeszkadza, żebyś ją sobie lubił, jakoś widywał. Ona na pewno polubi ciebie.
-     Na pewno. Tylko co z tego? I czy naprawdę nie byłoby lepiej, żeby właśnie jej teraz nie widzieć? W ogóle. Nic, a nic, przez najbliższe miesiące? Jezu, Iv, jak ja mam z tym żyć? Tak obok niej i tak daleko? Co robić? Jak oddychać tym samym powietrzem, co ona i nie oszaleć!?
-     Cichutko, wytrzymasz, jestem z tobą. Słuchaj, możemy razem przegadać wszystkie, najbliższe noce, byleby tylko zająć ci myśli, aż będziesz zasypiał z nudów i ze zmęczenia. Wiem, że jej pragniesz, więc może odwiedzisz pod opieką Grega wszystkie sex - knajpy w mieście, aż nabierzesz wstrętu do jakiejkolwiek formy ciupciania. Albo kupimy ci majtki z lodowych woreczków. Jeśli chcesz, o Jezu, pójdziemy nawet z tobą na ten przegląd fińskich filmów. Nie bój się, nie jesteś sam. Tylko proszę, dziś już nie pij. Zrobimy to sobie później. OK?
-     OK. Ale ty już nie pal. Dobra?
-     Dobra.
-     Iv.
-     No?
-     ... dzięki.
-     Po to jestem. I uważaj na siebie w nocy. Zadzwoń zaraz rano.
-     Obiecuję. Pa.     Odłożył słuchawkę. Jak się czuł? Trochę lżej. Przynajmniej wyrzucił z siebie pierwsze bagno żalu i gruz łez. Ale tylko trochę. Wiedział, że jeszcze mu to wróci. I to silniej - zwłaszcza teraz, przed świętami. Bał się, że sam nie da rady. Za tą rozmowę, za to "przyjadę", "jestem z tobą", zrobiłby dla niej wszystko. Zakręcił butelkę i odniósł ją do lodówki. Idąc przez kuchnię, prawie potknął się na jej równej posadzce. Czuł, jak cały flaczeje, jak schodzi z niego napięcie, a wódka coraz mocniej spowalnia mu myśli i ruchy. Zapragnął snu. Znał swój organizm, wiedział, że to nie tyle upojenie, co samoobrona psychiki przed stresem. I że jak zaraz się nie położy, choćby na chwilę, to do jutra nie będzie już zdolny absolutnie do niczego. Nie miał ochoty kłaść się w sypialni, czy w ogóle do niej zaglądać, nie pamiętał kiedy ostatnio tam sprzątał. Wybrał salon. Przy kanapie wdepnął w zimną kałużę od stopniałego szronu z flaszki.
    Na tyle go to jeszcze ocknęło, że zanim zaległ przy rybich papuciach, wybrał z pamięci telefonicznej słuchawki numer automatycznego budzenia i kazał zadzwonić do siebie za godzinę. Potem zamknął oczy i prawie natychmiast odjechał w niebyt.     Ostatnią przytomną myślą żałował, że będzie musiał z niego wrócić.     Po piachach pustyni szedł do niego wielki, stary Arab. Może Beduin? Nie miał pojęcia. Jak to rozpoznać? Po brodzie? Bo właśnie ten, miał taką długą, siwą brodę, wystającą spod zwojów turbanu, aż na tłusty, wydatny brzuch, ukryty w szarej szacie z jasnymi plamami. Jak, u licha, można się utuczyć w tym pustynnym upale? Grubas ciągnął na postronku za sobą dwugarbną wielbłądzicę. Widział, jak w rytm powolnych kroków długich, włochatych nóg, kołyszą się pod jej brzuchem pełne wymiona. I Arab, i wielbłądzica nosili na szyi jakieś wisiorki, coś błyszczącego od słońca, i dzwoniącego na wietrze. Musieli podejść bliżej zanim rozpoznał amulety Ankht. Jak oni tym dzwonili? I po co im tu te egipskie bimbajki? A tak w ogóle "tu", to znaczy "gdzie"? Rozejrzał się wokoło.
    Tak jak sięgał wzrokiem, widział tylko pustynne wydmy. Co on tu robił? Skąd się tu wziął? Kurcze, o co tu chodzi? Ci dwoje byli coraz bliżej. I coraz głośniej dzwonili. Chcieli czegoś, czy jak? Arab potrząsał ręką swoim amuletem, a wielbłądzica swoim, trzymając go za sznurek w pysku. Jasne nieba, czego oni tak hałasują? No rzesz, jak nie przestaną, to szlag by ich tu zaraz na miejscu ... otworzył oczy. Leżał wciśnięty twarzą w poduszki kanapy, a telefoniczna słuchawka dzwoniła niemiłosiernie gdzieś z okolic podłogi. Wyciągnął rękę szukając jej po omacku i gdy tylko trafił na nią palcami, ostrożnie przystawił ją sobie do ucha. -     Taaak? - spytał jakimś takim wymiętym szeptem.
-     Zamawiane budzenie, zamawiane budzenie, zamawiane ... - przenikliwie dla słuchu odezwał się automat po drugiej stronie.
    "Aha" - pomyślał bezmyślnie, o ile jest to w ogóle możliwe, i odłożył słuchawkę na podłogę. Czuł trochę dziwne przymulenie, lecz mimo wszystko, heroiczne postanowił podjąć czynności wstawania. Najpierw podciągnął kolana pod brzuch. Nieźle, zachciało mu się siusiu. To był dobry motywator do dalszych działań. Wypiął w górę pośladki. Utrzymał je w tej pozycji przez chwilę, po czym opuścił z powrotem na pięty, gdy tylko wydobył się z pomiędzy nich niski, głęboki dźwięk "pryyyk"! Nie o to mu chodziło.
    Zmienił taktykę. Przewrócił się na bok, spojrzał na swoje zgięte nogi, starannie wybrał tą prawą i ją jako pierwszą zwisł za krawędź kanapy. Do licha, nie mógł sięgnąć posadzki. Zaczął wyciągać nogę przed siebie i w dół, tak daleko, jak tylko mógł, aż wreszcie piętą wymacał grunt. No, był to już jakiś strategiczny punkt podparcia. Teraz skoncentrował się na obu rękach. Ciekawe, a gdyby tak wyprostować łokcie? Z jednym nic nie wyszło, ale z dwoma, owszem. Kiedy mu się to udało, zrozumiał, że właśnie usiadł. I co dalej? Popatrzył w drugi koniec kanapy na swoje papucie.
-     Cześć rybcie, tęskniłyście? - spytał kapci.
    "Boże - pomyślał po sekundzie - gadam do własnych papuci!" To go ocknęło. Odetchnął głęboko i zdecydowanie wstał. Troszkę zakręciło mu się w głowie ale spokojnie utrzymał pion. "Siusiu i kawy" - przemknęło mu przez głowę i napędzany tą ideą, ruszył do łazienki.     Na widok swojej fryzury w łazienkowym lustrze, aż go zatrzymało. Zrozumiał teraz reakcje ludzi patrzących w jego włosy. Nie co dzień spotyka się na ludzkiej głowie resztki rozplątanej, spranej wycieraczki, wyjętej z pralki po za szybkim odwirowaniu, a na końcu jakby rozczesanej grabiami. Musiał coś z tym z robić, ale najpierw zajął się celowaniem w sam środek głębi sedesu.
    Szło mu nieźle, lecz źródlany dźwięk pluskającego strumyczka, zamiast go otrzeźwić, zaczął usypiać. Gdy tylko zamknął rozporek, toaletowy automat sam spuścił po nim cytrynowo perfumowaną wodę i zasunął sedesową klapę. Oskar w tym czasie trzymał już głowę w umywalce, pod silną, chłodną strugą bieżącej kranówki. Przypomniał sobie swój sen. Ciekawe, co on mógł oznaczać?
     Zakręcił wodę i wyprostował się przed lustrem. Teraz miał na czaszce skłębione, mokre blond wodorosty. Wyjął ze swojej wyplatanej, drucianej szafki pszeniczną odżywkę fryzjerską i wcierając ją we włosy, powrócił myślami do snu. Arab to niezwykła przygoda, wielbłądzica oznacza trudy. A jeszcze pustynia i postronek, czyli złe czasy i niemiły obowiązek. To pasowałoby do jego nocnych planów. Zaczął teraz rozczesywać włosy gęstą, plastikową szczotką. Były też wymiona, co oznacza błogosławieństwo, amulet, jako symbol odparcia napaści, no i samo dzwonienie, zatem powodzenie w interesach. W sumie niezły sen. Wyraźnie lepszy niż ten z minionej nocy. O ile wierzyć staroegipskiemu sennikowi, w którym można było znaleźć hasło "tramwaj" - a nawet Freud nie dałby rady wyjaśnić, skąd u starożytnych Egipcjan wziął się taki erotyczny symbol senny. Nie chciał suszyć włosów suszarką, wolał żeby po ułożeniu, spokojnie wyschły sobie same. "Dobra, teraz kawa" - zdecydował.     W kuchni uruchomił ciśnieniowy automat do cappuccino i ekspresso, lecz nagle zatrzymał się, nie użył go. Cappuccino pił wczoraj z Julią w podziemiach metra. Pamiętał biel pianki nad jej wargą. Boże, tak bardzo zapragnął całować teraz jej usta, poznać ich smak, czuć ciepły dotyk jej dłoni. Zamknął oczy. "Czy już tak będzie cały czas? - pomyślał - Czy wszystko co mi ją przypomni, sprawi tylko ból niespełnionej tęsknoty?" Gdzieś w sobie miał nadzieję, że z czasem nie. Ale na to, trzeba właśnie tego czasu.
    Sięgnął po kwadratową puszkę kawy i nasypał jej sobie zwyczajnie, łyżeczką w kamionkowy kubek. Potem nalał wody do bezprzewodowego czajnika, z trudem mieszcząc go pod kranem, w zlewie wypełnionym brudnymi naczyniami. Może jutro wreszcie to pozmywa. Może pojutrze. Czajnik wyłączył się po minucie i za chwilę w kubku parowała farfoclówa - najlepsza domowa kawa na świecie. Zwłaszcza, jak ma się chandrę i moralnego kaca. Minimum wysiłku, maksimum kofeiny. Dosypał sobie do tego cukru i dolał zimnego, skondensowanego mleka. Pierwszy łyk był prawdziwym błogosławieństwem. Po trzecim zaczął logicznie myśleć o przygotowaniach przed nocą. Chciał jeszcze raz wczytać się w dokumenty o wszystkich zaginionych dzieciakach i trzeba było wykombinować jakiś sposób dostania się na dach burmistrzowej rezydencji.     Wyszedł z kuchni do gabinetu. Postawił kubek kawy przed przygasłym monitorem wciąż pracującego komputera. Zapalił kinkiety na ścianach i małą, sufitową lampkę, tkwiącą na długim, aluminiowym drucie dokładnie nad blatem biurka. Dobrze się przy niej czytało. Przewiesił sobie przez ramię szalik niczym kelner, porzucone koperty ułożył w zgrabny stosik i zabrał do kuchni brudny kieliszek. Nie zmywał go, tylko dołożył do innych naczyń w zlewie. Potem powędrował dalej z szalikiem. Dołączył go w jednej z korytarzowych szaf do płaszcza, w zamian wyciągając z niego policyjne wydruki. Podniósł spod drzwi wejściowych plastikową torbę, opatulającą butelkę od babci i razem wpakował je do lodówki. W salonie zabrał jeszcze słuchawkę telefonu z podłogi, żeby odłożyć ją na jej miejsce w uchwycie ładowarki. Pod kanapę bał się zaglądać. Wszystkie te czynności napełniły go prawie bojowym odczuciem wielkiego porządkowania. Zupełnie jakby się wewnętrznie przygotowywał do jakiegoś szczególnego wyjścia, albo na przyjęcie ważnych gości. Wreszcie siadł za biurkiem, żeby nic go nie rozpraszało wyłączył komputer, rozłożył przed sobą papiery sprawy i zaplątał się stopami w porzucone pod blatem buty. Warknął, ale nie odniósł ich do korytarza, tylko wykopał na środek salonu. Do swoich dzisiejszych dokumentów dodał kwity z teczki otrzymanej wczoraj od burmistrza, a z szuflady biurka wyjął czyste kartki z małym, drewnianym ołówkiem do zapisywania pomysłów. Wiedział, że połowę stron zapełni imieniem Julii i delikatnym zarysem kształtu jej ust. Zamkniętych, lub rozchylonych. Nie chciał z tym walczyć. Po co? Zabrał się do pracy.     Kiedy wyszedł z gabinetu, zegar w salonie, na brzuszku Kłapouchego, wskazywał, że minęła dwudziesta. Owszem, zajęło mu to parę godzin, ale - jak miał nadzieję - doszedł w końcu do wniosków, które jako tako pasowały do sytuacji dla jakiej go wynajęto. I choć nie wszystko jeszcze rozumiał, to miał przynajmniej jakiś zarys planu działań na wieczór. Martwiło go, że tylko jeden. Zdrętwiały od siedzenia za biurkiem podparł się rękami z tyłu na plecach i wykręcił cały tułów najpierw w lewo, potem w prawo, aż mu chrupnęło w kręgach. Poruszył jeszcze głową od barku do barku. Łeb miał napchany przemyśleniami zupełnie jak przed egzaminem z prawa cywilnego. Cały problem polegał teraz na doniesieniu tych przemyśleń do momentu, kiedy będzie mógł je praktycznie wykorzystać. Ssało go w żołądku, ale wiedział, że mało rozsądnym jest jedzenie z perspektywą nocnego biegania po dachach.
    Lepiej napić się kakao. To wypełni brzuch czymś ciepłym i uspokoi nerwy magnezem. W kuchennej szafce znalazł ostatni, czysty kubek - naprawdę była już pora by tu pozmywać. Nasypał do niego zwykłego, gorzkiego kakao z holenderskiej, rurowatej puszki, dodał cukru i utarł to wszystko łyżeczką na gęsty krem w niewielkiej ilości zimnego mleka z lodówki. Potem ciągle mieszając dopełnił resztą mleka, a na końcu wstawił kubek na kilkanaście sekund do mikrofalówki. Tak oto gorące danie z pianką stało się gotowe. Popijając je małymi łykami i kręcąc się po całym mieszkaniu, zaczął powoli przygotowania do wyjścia.     Najpierw schował buty rzucone wcześniej na środek salonu i rozebrał się do swoich granatowych, kowbojskich "śpioszków". Wyjął z szafy twardą, ceramiczną kamizelkę kuloodporną. Identycznym materiałem obklejano promy kosmiczne. Zrobiono ją z takich beczkowatych obręczy, trochę jak płytowy pancerz w starych zbrojach, więc nawet nie specjalnie krępowała mu ruchy.
    Kiedyś, po jednym ze zleceń, w przypływie paranoicznego lęku przed utwardzanymi, teflonowymi pociskami, kazał ją jeszcze dodatkowo obszyć kewlarem. Przynajmniej psychicznie czuł się z tym lepiej. Do pasa przypiął sobie hokejowy ochraniacz na krocze. Potrafił on dawać przewagę w najmniej spodziewanych momentach. Co prawda, kiedy założył na to obcisłe, narciarskie spodnie, wyglądał jak pacjent cierpiący na chroniczną erekcję. Ale co tam, teraz wszyscy mogli mu dosłownie naskoczyć. Zgodnie z techno modą, na czarne spodnie nasunął metaliczne, motocyklowe nakolanniki. Nikt nie musiał wiedzieć, że to nie dla ozdoby.      Nałokietniki od kompletu nie będą rzucać się w oczy pod krótką, puchową kurtką brązowego koloru. W płaski, skorupowy plecak z szarego plastiku, wpakował skradziony z wojskowych magazynów obszerny, biały kombinezon oddziałów specjalnych (miał też czarny model, ale przecież nie użyje go zimą), pneumatyczną, pistoletową wyrzutnię haków z mrozoodporną, syntetyczną liną, podciągarkę - w końcu po co męczyć się samemu - myśliwskie gogle noktowizora, jarzeniowe pałeczki, hak tragarza i pudełko apteczki. Tak na wszelki wypadek.
    Do jednej z wewnętrznych kieszeni kurtki schował wyjętą z płaszcza nagrywarkę mini - dysków sprzężoną z okularami, do drugiej dał swój czuły, cyfrowy dyktafon, a w specjalnie zaprojektowanej kieszeni na brzuchu, umieścił ceramicznego Glocka z na stałe wbudowanym tłumikiem i punktowym celownikiem laserowym. Bał się broni, ale wychodzić bez niej na taką nocną robotę, bał się jeszcze bardziej.
    Na co dzień go nie nosił, tylko trzymał ukrytego w sejfowej, podłogowej skrytce w łazience. Tym bardziej, że ten pistolet też ukradł kiedyś z wojskowych magazynów, bo takich zabawek i tak nie sprzedawano legalnie cywilom. Wbrew pozorom najcenniejsza nie była w nim siła rażenia, czy odporność na skanowanie przez wykrywacze metali, lecz magazynek z czternastoma szczerosrebrnymi kulami.
    A w końcu ludzi też można było tym trwale uszkodzić. Założył usztywniane, sznurowane wysoko za kostki, zielonkawe buty używane przez spadochroniarzy. Miały mocne podeszwy z czubkami świetnymi do kopnięć i do wspinania się po murach. W lewej cholewie była pochwa na nóż z włókien węglowych, którego ostrze można było wyrzucić sprężynowym mechanizmem w przeciwnika. Dołożył sobie jeszcze ochraniacz na szyję, który prócz roli szalika, oszczędzał skręcenia karku przy upadku ze schodów i praktycznie uniemożliwiał uduszenie, nawet garotą. Wreszcie stanął przed lustrzanymi szafami, żeby patrząc na siebie, sprawdzić całość ekwipunku. Jeszcze tylko czapeczka, cienkie rękawiczki z ochraniaczami na kłykciach i w zasadzie to mógł już wyjść. Nie cierpiał przesiadywać w domu przed pracą w terenie. Ogromnie się wtedy denerwował. Bał się głupich myśli. Teraz bał się ich podwójnie.     Postanowił przejść piechotą ten kawałek miasta między swoją kamienicą, a rezydencją burmistrza. Miał dużo czasu do momentu, kiedy - jak przypuszczał - zacznie się coś dziać. Na dworze wciąż padał śnieg. Jego lepiące się do wszystkiego płatki znów były puchowe i nabrzmiałe powietrzem, jak krople słodkiej, waniliowej pianki. Z malarskich pracowni dochodziła na ulicę stłumiona śnieżną kurtyną, łomotliwa muzyka. Widocznie jacyś studenci urządzali sobie jeszcze ostatnią, wspólną imprezę przed rozjechaniem się do domów na świąteczne ferie. Minął wejście do metra, nad którym tajemniczo fluoryzowały wielkie bombki podwieszone do gałęzi wybielonego od opadów platana. Pamiętał, żeby idąc przez miasto, wybrać taką trasę, gdzie było jak najmniejsze prawdopodobieństwo natknięcia się na pojedynczą zakonnicę. W tej kwestii był ogromnie przesądny. Absolutnie wierzył, że spotkanie nieparzystej liczby zakonnic natychmiast uniemożliwi realizację pierwszych z zaplanowanych na ten czas działań.
    Zawsze mu się to sprawdzało. Kiedyś, w przypływie desperacji, gdy był jeszcze asystentem poprzedniego burmistrza, próbował wymusić na nim wprowadzenie w życie przepisu prawnego, nakazującego zakonnicom poruszanie się po mieście tylko w parach.     Ale nic z tego nie wyszło. Nawet pretekst bezpieczeństwa sióstr okazał się marny, bo w świetle policyjnej statystki, była to, w niezrozumiały dla nikogo sposób, najrzadziej napadana, kobieca grupa społeczna w mieście. Przebijały je tylko księgowe, których w ogóle nikt, nigdy absolutnie nie chciał ruszyć, zresztą pod jakimkolwiek - rabunkowym, seksualnym, czy zwyczajnie bandyckim - pozorem. Zupełnie jakby były zapowietrzone, a przestępcy wyczuwali ich profesję na odległość jakimś szóstym zmysłem. Ot, taka ciekawa, kryminalna aberracja. Ale przynajmniej dla wszystkich zrozumiała.     Za to koty przynosiły mu szczęście. Widziane w każdej ilości. I to nie ważne jakiego koloru, i na którą stronę jego drogi przeszły. Wystarczyło, że zauważył kota, a wiedział, że mu się powiedzie. Im mniejszy był kot, tym większe miał szczęście, im było ich więcej, tym też lepiej. Lecz zimą trudno je spotkać na ulicy. Mając to na uwadze, wymyślił sobie trasę biegnącą koło wielkiego centrum zoologicznego. O tej porze, będzie już na pewno zamknięte, ale przez okno wystawy powinno dać się zobaczyć śpiące w swoich kojcach, małe kociaki, czekające na sprzedaż. Zresztą stamtąd będzie już blisko do domu burmistrza. Szedł niespiesznie kolejnymi dzielnicami, przez wolno pustoszejące, boczne, zaśnieżone ulice, z coraz mniejszą ilością jadących po nich samochodów, a myślami krążył wokół Julii. Nie mógł się przed tym obronić. Niby ciągle rozważał w głowie swój plan działania, próbował jako advocat diaboli wynaleźć w nim wszystkie słabe punkty, przygotować się na nie, ale gdzieś głębiej pod tym swoim zamyśleniem widział jej oczy, słyszał jej głos, czuł jej perfumy. Tylko adrenalina we krwi sprawiała, że nie rozklejał się po drodze.     Czasem stres był najlepszym lekarstwem na smutek i chandrę. Oprócz spaceru w za ciasnych butach. Dziś akurat założył najwygodniejsze.     Zbliżał się do starej, oczapionej śniegiem, miejskiej synagogi, gdy wydało mu się, że widzi w jej pobliżu dwie, znajome postacie.      Wnioskował z ich wysokiego wzrostu i szczupłego kształtu. Ale może to złudzenie. Padający nocą śnieg, lubi robić takie figle. Obie osoby, tak na oko kobieta z mężczyzną, były dokładnie zakapturzone. Nosiły takie same, sportowe, żarówiasto - odblaskowe, żółtawo - błękitne, śliskie kombinezony narciarskie i ogromne, utytłane w śniegu, brązowe, włochate buty po kolana. Z wyraźnym zainteresowaniem obchodziły świątynię dookoła, jakby nie mogły obejrzeć jej sobie w świetle dnia. Turyści o tej porze? Teraz synagoga była już zamknięta. Chcieli się tam włamać? W takich strojach? Naiwni amatorzy. Coś sobie nawet pokazywali na jej wielkim, kamiennym murze. Zaintrygowany nie wiedział, czy lepiej - dla własnego bezpieczeństwa - przejść na drugą stronę ulicy, czy przyspieszyć kroku i niby obojętnie, minąć ich. W sumie, w zasięgu wzroku, nie było nikogo więcej na chodniku, a tych dwoje wysokich zachowywało się raczej dziwnie. Zanim się ostatecznie zdecydował, co zrobić, to oni pierwsi odwrócili się do niego i go rozpoznali. -     Oskar! - zawołała do niego kobiecym głosem niższa postać.
    "Chyba pora mi iść do okulisty" - pomyślał kwaśno - "Żeby nie rozpoznawać własnych przyjaciół!"
-     Xenia, Peter, to miłe wleźć na was nocą.
-     No, a w dzień to już nie łaska? - z uśmiechem odpowiedziała pytaniem Xenia, schylając się lekko, żeby mógł ucałować ją w policzek.
- Kiedy próbuję w dzień, to zwykle jesteście albo na pokazie, biennale, lub innym triennale, albo zamknięci w pracowni ratujecie dla ludzkości kolejne, rozkładające się dzieło sztuki niedocenianego, zazwyczaj rozłożonego już twórcy, albo właśnie kablujecie następną wystawę, żeby uchronić ją przed włamywaczami, czy wandalami.
    Stanął na palce i wykonał z Peterem, jeszcze wyższym od dziewczyny, tradycyjny uścisk niedźwiadka.
-     Ostatnio, to nawet twoja wina - odparował mu przekornie Peter.
-     Moja? Jakimże cudem?
-     A ta poświąteczna wystawa na targach, ta z salą futer?
-     A fakt. Dzięki, że to wzięliście tak na chybcika.
-     Nie ma sprawy, zawsze to dla nas jakaś kasa. Zresztą za parę tygodni też wpakujemy ci jedną rzecz.
-     O, a co takiego? I dlaczego dopiero za parę tygodni?
-     Bo wtedy jego lordowska mość wyjedzie z zamku na wiosenny wypoczynek, a my wejdziemy tam z ekipą od instalacji alarmowych i przy okazji zabezpieczymy też jego prywatną, malarską galeryjkę przed upływem czasu, tudzież wilgocią z lochów.
-     A niby do czego ja wam w tym wszystkim? No może rzeczywiście ciut się orientuję w zabezpieczeniach, choć daleko mi do ciebie - dźgnął Petera palcem w twardy brzuch - ale o konserwacji sztalug nie mam już bladego pojęcia. No chyba, że będę Xeni podawać pędzelki i waciki.
-     E, dzięki, z tym sobie sama poradzę. Tam po prostu straszy.
-     Stra ..., co? Aha, straszy? - wysokim tonem przeciągnął ostanie słowo.
-     No, może to za dużo powiedziane - zaczął go uspokajać Peter - Zwyczajnie, łazi tam sobie po pomieszczeniach taka mglistawa postać, cosik pomrukując pod nosem.
-     Poważnie - kiwnęła głową Xenia - jakiś zamurowany przodek lorda, czy ktoś taki. W każdym razie rodzina.
-     I niby co, mam go egzorcyzmować?
-     W życiu, przecież to, hm, że tak powiem, żywa spuścizna rodu. Tak twierdzi lord. A nam chodzi o pomoc w takim ustawieniu skanerów antywłamaniowych, żeby nie reagowały jak głupie alarmem na tego zamurowańca. Dałoby się to zrobić?
-     Nie ma sprawy. Dajcie mi tylko znać wcześniej, pakuję walizę i jadę z wami. Kto płaci? "Art Guarding"?
-     Lord - odpowiedzieli zgodnie.
-     To może być.
-     No i ładnie - ucieszył się Peter - A co tu porabiasz o tej porze, spacerek?
-     O to samo was chciałem spytać. Szczerze mówiąc, z daleka wyglądaliście, jak niedzielni amatorzy włamań.
-     Dlaczego niedzielni? - oburzyła się Xenia.
-     Bo świecicie w tych kombinezonach, prawie jak choinkowe żarówki. Widać by was było nawet w ciemnej piwnicy pełnej umorusanych kotów i pijanych węglarzy.
-     Jeździliśmy po południu, pod miastem, na nartach i tak właściwie, nie chciało nam się już zmieniać ciuchów na to nocne wyjście - wyjaśnił Peter.
-     Ale w drugiej części prawie masz rację - dodała Xenia - tyle, że całkiem na odwrót. Rabin Joskowitz nas wynajął do okablowania synagogi. W zeszłym tygodniu jakieś gnojki przeszły nocą przez mur i porozbijały kamieniami okna. Do środka nie weszli, bo na szczęście, po drodze były jeszcze stare kraty. Ale kto wie, czy jutro nie przyjdą z łomami albo przecinarką, stąd nasze zlecenie. Więc wymyśliliśmy, że trzeba tu przyjść nocką na spacer i w odpowiednich ku przestępstwu godzinach, obejrzeć sobie obiekt z jego sąsiedztwem, żeby potem dobrze zorientować się gdzie i jak rozmieścić nasze alarmy.
-     Rety, wynajął was sam Joskowitz? Ten rabin Joskowitz?
-     Niby jaki "ten"? - spytał Piotr
-     Ten kabalista.
-     Aha. A co?
-     No nic. Niezła reklama dla waszej firmy. Taki klient. Poza tym, oj, jak przydałaby mi się dobra kabała na tą noc.
-     No niestety, teraz rabin już śpi. A dlaczego na tą noc? - zaciekawiła się podejrzliwie Xenia, przeciągając głoski, jak starozakonna - To ty tu nie na spacer?
-     Oj, nie bardzo.
    Peter, znający zawodowe zwyczaje Oskara, wyciągnął rękę i dotknął jego kieszeni na brzuchu kurtki. Spoważniał na twarzy, kiedy wyczuł w niej kształt Glocka.
-     Niebezpieczna rzecz? - spytał.
-     Ba. Powiem ci jutro.
-     Stary, uważaj na siebie. A może potrzebujesz wsparcia? Albo kogoś do pilnowania tyłów?
-     No jeszcze mi nie odbiło, żebym ryzykował cudzą skórę w moich podchodach. Ale dzięki, że można na was liczyć.
-     Zawsze, kiedy chcesz - powiedziała z powagą Xenia.
    Oskar kiwnął głową.
    Zapadła chwila ciszy, którą przerwał nagły świergot telefonu komórkowego. Oskar wiedział, że to nie jego aparat, bo brzęczał zamiast drgać. Zresztą Xenia już przy pierwszym dźwięku wykonała serię klepnięć po licznych, zamykanych na rzepy kieszeniach swojego narciarskiego kombinezonu - zupełnie jakby goniła jakąś zagubioną w nim, zimową muchę - co skończyło się wydobyciem z kieszonki na ramieniu czegoś fioletowego, o kształcie zgniecionej w palcach, kiedyś okrągłej, plastikowej puderniczki ze srebrną antenką i srebrną wytłoczką "Motorola". Dziewczyna z przepraszającym wyrazem twarzy przyłożyła telefon do ucha i przez chwilę przysłuchiwała się swojemu rozmówcy, przytakując mu co chwila monosylabami. Wreszcie stwierdziła: "Chwileczkę, mam dokładny kosztorys w aucie, zaraz panu podam dane" i zakrywając mikrofon komórki zwróciła się do Oskara.
-     Nie gniewaj się, mam Japonię na linii. Wreszcie zaczęły im się sypać ich wykupione z Europejskich aukcji Renoir'y i teraz szukają do tego dobrych konserwatorów. Muszę im podać dane naszego kosztorysu. Jest szansa na dużą fuchę. Lecę do auta. Buźka, i proszę, uważaj na siebie. - Znów się pochyliła, żeby mógł ucałować jej zimny policzek - Zadzwonimy jutro, trzeba umówić się na Święta. Pa.
    Z gracją, jak Cukrowa Wróżka z "Dziadka do orzechów", zrobiła piruet na pięcie i pobiegła za róg synagogi.
-     Tam parkujecie? - spytał Oskar.
-     Aha, może cię podrzucić?
-     Ee, lepiej żebyście nie widzieli, gdzie idę.
-     To aż tak?
-     No. Ty, - Oskar ściszył głos - a co z jej dziewczynami? Nadal je miewa? Radzisz sobie z tym?
-     A co mi zostaje? - Peter fatalistycznie wzruszył ramionami - Przecież ją kocham. Staram się jak mogę trzymać dystans do całej sprawy, choć to wcale nie łatwe. W końcu i tak chirurgicznie nie wyleczę jej z biseksualizmu, a sobie cycków nie dorobię.
    Więc co jakiś czas spotyka się z jakąś młodą laską. Tą swoją ostatnią, azjatycką "pacykarkę" wyrwała podobno samej prokurator Mohabet.
-     Czy mi się wydaje, czy mówisz o tym z dumą?
-     Wiesz, nie ukrywam, trochę jestem pod wrażeniem zdolności uwodzenia mojej kobiety.
-     Nie boicie się jakiegoś smrodu ze strony porzuconej prokurator? Urażona, kobieca duma zostawionej kochanki, to niebezpieczny stan ducha. Zwłaszcza u kogoś z taką władzą.
-     E tam. W tej dziedzinie seksu panują bezwzględne prawa wolnego rynku, jak nigdzie indziej. Prokurator nieźle by się zbłaźniła, robiąc nam z tego powodu prywatne wstręty. Prasa miałaby używanie, a my darmową reklamę. Zresztą zdaje się, że pani Mohabet już się pociesza w silnych ramionach pewnej młodej, choć niedoszłej adeptki sztuki rzeźbiarskiej. Takie życie.
-     Nigdy nie miałeś ochoty przyłączyć się do Xeni na trzeciego?
-     Kiedyś o tym rozmawialiśmy, nawet raz spróbowaliśmy. Ale szczerze mówiąc, zbyt byłem rozproszony, żeby mi się to podobało. Ja chcę tylko jej. A ona w końcu i tak jest ze mną. Tamtych, nawet nie specjalnie jestem ciekaw. Czasem lepiej za dużo nie wiedzieć.
-     Czyli, w sumie jesteś szczęśliwy.
-     Hm. Skłamałbym mówiąc "nie".
    Oskar westchnął. Z zamyśloną twarzą poklepał Petera pięścią po barku.
-     Wybacz mi, że tak cię pytam o nie swoje sprawy. Ale przynajmniej, gdybyś chciał kiedyś odreagować - zresztą absolutnie cokolwiek - wal do mnie jak w dym.
-     OK. Dzięki.
-     Dobra, ja też będę już leciał. Trzymaj się stary, zdzwonimy się w Święta.
-     I spotkamy.
-     Koniecznie, cześć.
    Ciepło uścisnęli sobie dłonie i rozeszli się za przeciwne rogi synagogi.     Oskar po drodze do domu burmistrza pozwolił sobie jeszcze tylko na jeden przystanek. Przed zasypanymi śniegiem oknami wystawy wielkiego centrum zoologicznego. Sklep był już dawno zamknięty, ale przez jego przyciemniane szyby dobrze widać było w dyskretnie oświetlonym wnętrzu szeroką, przeszkloną półkę z kocimi kojcami. W środku jednego z nich wylegiwały się trzy maluchy. Rudawy kociak zasnął z łebkiem na brzuszku takiego w czarno - białe łatki, a obok rozpychał się szary pręgusek. Widok był delirycznie aberracyjny.
     Z trudem oderwał od tego oczy. Teraz, pokrzepiony przesądnym przekonaniem o czuwającym nad nim kocim szczęściu, skupił się na ostatnim odcinku drogi przed swoim celem. Niedaleko stąd był już róg tego kwartału ulic, sąsiadujący z małym, botanicznym parkiem. Za nim zaczynała się nieduża dzielnica starych domów w ogrodach. Kilka z nich to ambasady i konsulaty pomniejszych państw, część to rodowe siedziby bankierów, handlowców, czy przemysłowców, a w paru mieszkali po prostu bogaci ludzie. Jeden z domów zajmował burmistrz. Mieszkał tam służbowo, bo cała nieruchomość należała do miasta. Każdy kolejny burmistrz musiał tam mieszkać. Oskar świetnie znał to miejsce z czasów, gdy jako urzędnik Ratusza bywał służbowo w salonach pryncypała. Miał teraz nadzieję, że w ciągu tych kilku lat od czasu, gdy zmienił zajęcie, nikt tam nie zmienił systemu ochrony. Ogromnie mu na tym zależało.     Park był o tej porze już dawno pusty i zamknięty. Oskarowi bardzo to odpowiadało. Idąc wzdłuż jego wysokiego, trzymetrowego ogrodzenia, zdjął z ramion plecak i niósł go niby od niechcenia przy nodze. Raz poślizgnął się, raz o coś potknął, w każdym razie sprawdził dzięki temu, że nie miał za sobą żadnego spóźnionego spacerowicza. Był tutaj absolutnie sam, a padający śnieg, usłużnie zasypywał swymi lepkimi płatkami wszelkie ślady jego wędrówki. Uruchomił zapis obrazu w nagrywarce nimi - dysku.
    Chciał mieć przebieg całej akcji w swoim archiwum. Potem zrobi z tego wyciąg dla burmistrza. Oczywiście w życiu nie pokaże mu wszystkiego, a już na pewno nie sposobu dotarcia do jego domu. Kierował się na wielki, reklamowy bilbord, ustawiony między chodnikiem i parkiem, akurat na tyle blisko prętów ogrodzenia, że mógł się wślizgnąć w powstałą za nim przestrzeń bez wciągania brzucha. Schowany za ogromną tablicą z krzykliwym plakatem, zachęcającym do używania nowych depilatorów o czteroostrzowych żyletkach, przerzucił przez płot plecak, a potem sam wspiął się na jego drugą stronę. Chwilę rozglądał się dookoła nie wstając z przykucu w jakim wylądował. Widział tylko pustkę parku i padający śnieg. To dobrze. Wyjął z plecaka gogle noktowizora, założył je na okulary ale nie dostrzegł dzięki temu nic więcej. To jeszcze lepiej. Rozwinął kombinezon oddziałów specjalnych, rozpiął wtopiony wzdłuż jego brzucha plastikowy zamek i wciągnął ten strój na ubranie, łącznie z butami.
    Głowę ukrył w kapturze. Teraz dzięki bieli kombinezonu niewiele różnił się od pobliskiej zaspy śnieżnej. Materiał z którego go uszyto, pochłaniał sygnały wykrywaczy ruchu i nie emitował ciepła swojego nosiciela, więc termiczne skanery systemów alarmowych też przy nim głupiały.
    Choć wiedział, że park powinien być pusty, i że prędzej sam kogoś zobaczy, niż ktoś zauważy jego, zapuścił się między jego drzewa irracjonalnie pochylony. Biegł wydeptaną ścieżką od krzaka do krzaka skulony w sobie jak pod obstrzałem. Na oddalonym od głównych tras spacerowych wzgórku, ukrytym między śródziemnomorskimi sosnami, spoczywała w ziemi betonowa płyta włazu do studzienki telekomunikacyjnej. Odgarnął z niej śnieg, wyjął z plecaka hak tragarza i zaczepiając go w stalowym uchwycie na płycie, uniósł ją niczym właz.
    Przesunął płytę w bok i wślizgnął się do środka rurowatej dziury. Tam najpierw wyłączył zasilanie noktowizora - żeby nie oślepnąć - potem załamał dwie jarzeniowe pałeczki wyjęte po ciemku z plecaka i w ich błękitnej, chemicznej poświacie zamknął wejście nad sobą. Żeby mieć wolne ręce, przyczepił pałeczki do taśm rzepy na mankietach kombinezonu. Czuł się tu bezpiecznie. Lubił te studzienki, nie tak, jak ściekowe, bo nie było w nich wilgoci, smrodu, ani szczurów, a wzdłuż kabli światłowodów łatwo dawało się przeciskać, nawet przez wąskie rury kanałów. Najlepiej rozgarniając izolowane plastikiem węże, pchanym przed sobą plecakiem.
    Przypominało to trochę ruch robaczkowy w jelicie, ale co tam. Chyba lepsze takie skojarzenie, niż z ponowną wędrówką przez macicę. To w końcu była niezła aberracja, jeszcze całkiem spokojna. Tak przynajmniej uspokajająco twierdził prywatny psychoanalityk Oskara.     Cierpliwie czołgał się przed siebie, aż między grubymi kablami dotarł do nowej studzienki. I była ku temu najwyższa pora, bo z całym tym elektro - wizualnym odrutowaniem na ścianach dookoła siebie, powoli zaczynał się już czuć jak jakiś łączniak. Stąd powinien wyjść na zewnątrz. Oczywiście jeśli nie zabłądził. Jarzeniowe pałeczki jeszcze nie zgasły, więc żeby nie zdradziło go ich światło, schował je w kieszeń kurtki, pod kombinezon. Znów uruchomił gogle noktowizora i spróbował powoli podnieść na barkach płytę włazu.
    Szczęśliwie, tak jak na to liczył, wciąż jej nie zaspawali, ani niczym nie zastawili, więc udało mu się. Przez niewielką szczelinę ostrożnie wysunął głowę na zewnątrz i rozejrzał się. Był zły sam na siebie, bo dla własnego bezpieczeństwa powinien zrobić to małym, myśliwskim peryskopem, ale już od dwóch tygodni odbierał go z naprawy u optyka. W czasie ostatniej akcji rozbił jego soczewki. I nos pewnego ochroniarza. Najważniejsze, że nie zabłądził. Trafił dokładnie, gdzie chciał. W okolice zamarzniętego kompostownika, na tyłach ogrodu burmistrza. Ta studzienka telekomunikacyjna była tak stara i tak dawno nie używana, że mało kto o niej pamiętał, a jeszcze mniej osób zwracało na nią uwagę. To miejsce było najmniej strzeżone w całym ogrodzie, bo przez obrośnięty żywopłotem parkan sąsiadowało z konsulatem Peru. Niby kto mógłby zagrozić burmistrzowi z tej strony - Świetlisty Szlak?
    Od czasu rozbicia tej organizacji i złapania założyciela ich ruchu, pozostali przy życiu partyzanci porzucili ideę lewicowej rewolucji na rzecz upraw heroinowych pól maku. Mieli z tego lepszy biznes. W każdym razie Oskar nikogo przed domem nie zobaczył. Cofnął się pod właz, założył plecak na brzuch, starannie zamknął na sobie kombinezon, a potem powoli wyślizgnął się w śnieg ogrodu. Denerwował się nie zasuniętą klapą studzienki, lecz wołał mieć za sobą otwartą drogę do szybkiego zniknięcia i ucieczki.
    Posuwał się naprzód krok po kroku, unosząc nad śniegiem wydęty od plecaka brzuch, żeby zostawiać po sobie jak najmniej śladów. W białym stroju, na czworakach, wyglądał niczym wielki, arktyczny żółw. Gdyby takie istniały. Dotarł do narożnika domu nie uruchamiając żadnych alarmów. Więc nie zmieniono instalacji ochronnych. Kamery termowizyjne go nie zauważyły, czujniki ruchu nie wykryły, a zwykłych noktowizorów nikt z tej strony nigdy nie montował. O ile dobrze pamiętał, w tym skrzydle rezydencji była spiżarnia, kuchnia, magazynek służby i pokój kamerdynera. Nic godnego specjalnego strzeżenia. Wstał przy ścianie domu.      Wiedział, że w tym miejscu był martwy punkt sensorów ruchu. Nie było tu żadnych okien, więc stwierdzono kiedyś, że nikomu to nie zaszkodzi. Teoretycznie mieli rację. Ale tylko trochę. Rozpiął suwak kombinezonu, rozchylił plecak, wyjął z niego pistolet z liną, hakiem i wciągarką.
    Załadował lufę hakiem i w prychnięciu sprężonego powietrza wysłał go niskim łukiem między puchowe płatki na skośny dach domu, prosto w dymiący, kwadratowy komin. Trafił za pierwszym razem. Hak był okręcony kewlarową koszulką, więc nie dzwonił metalem przy upadku. Gdy tylko linka pod pistoletem sflaczała, zaczął ją powoli, jednostajnie ściągać w dół, czekając, aż hak chwyci o coś swoimi zębami. I tak się stało. Podejrzliwie uwiesił się na linie, ale ta ani drgnęła. Miał szczęście. Schował pistolet z powrotem do plecaka, doczepił do liny wciągarkę i kolejno przesuwając w górę jej uchwyty, zaczął powoli, gładko wspinać się na dach.
    To proste przy sześćdziesięciu pięciu kilo wagi na golasa. Już pod rynną spojrzał za siebie w dół. Padający śnieg prawie całkiem zakrył trasę jego wędrówki przez ogród. Z przejściem samej rynny miał trochę kłopotu, ale w końcu znalazł się ponad nią, na białym, pochyłym dachu. Nie puszczając liny podciągnął się na kolanach do samego, opasłego komina i odczepił z jego wnętrza rozgrzany od dymu hak.
    Zaburczało mu w brzuchu, gdy poczuł zapach palonego drewna i gotowanej kapusty. Był już uczciwie głodny, a tu jeszcze nie minęło nawet pół nocy. Szczytem dachu przeczołgał się do drugiego, bliźniaczego komina. Tego nigdy nie używano. Jego palenisko dość niefortunnie umieszczono w wysokim holu, naprzeciwko głównego wejścia do rezydencji, a pokręcony od przeciągów cug, raczej wdmuchiwał dym do pomieszczeń, niż go wysysał. Przez ten komin nawet nie można było wejść do środka domu, bo prócz zamknięcia klapy nad paleniskiem, pod dachem zamontowano w jego poprzek grubą, stalową kratę, niby wielki ruszt grila.
    Dzięki temu, miejsce to świetnie nadawało się do nocnego czekania na nieproszonych gości. Oskar rozpiął kombinezon, dla wygody położył na kraty w kominie plecak, a sam usiadł na nim w środku ceglanej konstrukcji. Z zewnątrz w ogóle nie było go widać. Wyłączył nagrywanie mini - dysku, wsunął dłoń do kieszeni na brzuchu kurtki wymacując kolbę Glocka, i oparty o ścianę, spokojnie dał się przysypywać płatkom śniegu, mając tylko nadzieję, że coś się zdarzy, zanim tu zamarznie. Lub zacznie myśleć o niej.
    Na pewno nie zasnął, bo było mu na to za zimno, ale przecież ocknął się. Coś przykuło jego uwagę. Właściwie to brak czegoś. Dźwięków. Przestał słyszeć podmuchy wiatru i nocnego mruczenia miasta. A przecież normalnie, nawet w samym środku nocy i nawet w takiej cichej, spokojnej dzielnicy, słychać było, że miasto nigdy nie śpi. Uszy mu zamarzły, czy jak? Nie ruszając się uniósł wzrok do góry. Śnieg już dawno przykrył go bezkształtną warstwą lepkiego puchu, a teraz jeszcze posypywał zmrożonym pyłem szronu, niczym wcieranym przez sitko, lodowatym cukrem pudrem. Rozchylił wargi żeby zastukać zębami o zęby. Słyszał ten dźwięk, więc nie ogłuchł. Powolutku wsunął rękę pod kombinezon, uruchomił nagrywanie wizji z okularów pod goglami noktowizora, potem wyciągnął z kieszeni Glocka, odbezpieczył broń i ostrożnie zaczął unosić głowę nad krawędź komina. Kiedy mógł już spojrzeć na dach, zamarł w niedowierzaniu.
    OK. Duchy, demony, życie pozagrobowe, reinkarnacja, kosmici, parapsychologia, szamanizm i magia to jedno, ale to, co teraz widział, wychodziło poza te kategorie. Gdyby nie bał się, że ktoś, jakimś cudem go usłyszy, jęknąłby w duchu ze zdumienia.
    Owszem, spodziewał się, że tu i teraz stanie się coś dziwnego, ale nie żeby aż tak. Przed sobą, trochę z boku, jakby zaparkowany przy skosie dachu, widział zawieszony w powietrzu tył wielkich sań. Takich z zaprzęgiem. Dwunastu reniferów.
    Zwierzaki spięte parami w długiej uprzęży spokojnie lewitowały sobie w powietrzu. Ich krótkie ogonki wesoło majtały się co chwila w prawo i w lewo. Wiedział, że Iv byłaby zachwycona takim widokiem. Same sanie były długie niczym ciemna limuzyna, szerokie jak drzwi stodoły, całe drewniane, rzeźbione w figurki zwierząt, małe postaci i liczne, splątane esy floresy, do tego inkrustowane srebrem, wykładane jakimiś błyszczącymi kamieniami i jeszcze z puchatymi skórami białych niedźwiedzi, zwisającymi na zewnątrz. Jednym słowem Święty Mikołaj zaczął w tym roku pracować ciut wcześniej. No chyba, że ktoś podpieprzył mu brykę.
    Oskar nerwowo zerknął za siebie, lecz ta strona dachu była pusta. Ostrożnie wyprostował się w swoim kominie, stanął na palcach obok plecaka i zobaczył, że tyłem do niego, daleko w przodzie sań, na koźle woźnicy, siedzi jakaś nieduża, obielona śniegiem, chyba skulona postać w śmiesznej, stożkowej czapeczce. Przez głowę przebiegła mu burza nie tyle myśli, co skojarzeń. Najważniejsze, że stał pod wiatr do zwierząt. Co prawda, jego kombinezon miał też chronić przed wyczuciem ludzkiego zapachu, ale raz, że nie był zapięty, dwa że latający renifer, to nie policyjny pies, kto wie, jak czuły ma węch. Cicho wyszedł z komina na dach i nisko pochylony, w ślimaczym tempie, zaczął zbliżać się do zaprzęgu. Może było to irracjonalne ale celował przed siebie z Glocka.
    Stojąc w połowie długości sań, wyprostował się na sekundę, żeby zajrzeć do środka. Pusto, żadnych podarków. To bardzo rozczarowujące. Znów pochylony, prawie kucając, bezgłośnie podszedł wreszcie do początku sań i spojrzał w górę. Widział fragment stóp woźnicy. Takie jakieś małe i wcale nie w czerwonych butach, tylko zielonkawych i do tego bez obszycia futerkiem. "Kto to?" - w zdziwieniu nie mógł powstrzymać tej myśli. Zastygł przerażony celując w górę z broni, lecz nic się nie stało. Woźnica nie słyszał jego myśli. No chyba, że miał stalowe nerwy i tylko udawał, że nic o nim nie wie. Oskar nie miał aż takich nerwów, wolał mieć pewność, czy ten ktoś wie o jego obecności, czy nie. Pojęcia też nie miał, czy to, co chce zaraz zrobić w ogóle zadziała, ale odwrócił w palcach Glocka, błyskawicznie wyprostował się i zdzielił woźnicę ceramiczną kolbą w tył głowy. Podziałało idealnie.     Mały człowieczek - bo on wcale nie był skulony, tylko niewysoki - bez jednego jęku zwalił się na bok siedzenia. Oskar zamarł z bronią gotową do natychmiastowego strzału, ale znikąd nie wyskoczył na niego inny przeciwnik. Nawet renifery nie reagowały na jego obecność, choć kilka ostatnich zwierząt zaprzęgu obejrzało się w tył, spoglądając na niego wielkimi, błyszczącymi oczami.
    Obojętnie jak krowy na pociąg. Problem polegał na tym, że Oskar sam nie bardzo wiedział, co dalej. Więc zdał się na swój instynkt. Wszedł do sań. Dziwnie się czuł w takiej wyraźnie nienaturalnie, zawieszonej w powietrzu rzeczy. Kołysało tym prawie jak ogromną szalupą. Usadowiony za leżącym woźnicą obejrzał go sobie. Zrobiło mu się trochę nieswojo, bo kurdupel w zielonym kubraku wyglądał jak regularny elf Świętego Mikołaja. No może raczej jak gnom, biorąc pod uwagę łysawą głowę, zmarszczki późnej starości na jego bladej, brodatej twarzy i siwe kępki włosów, obrzydliwie wyrastające mu z samego środka spiczastych uszu. "Cholera, ale się porobiło - pomyślał na ten widok - chyba nici z tegorocznych prezentów."
    Bojąc się, że przesadził w uderzeniu, dotknął jego tętnicy szyjnej. Wyczuł słaby puls i ciepło suchego ciała. Guz na głowie też miał normalny wygląd. Chyba nie rozwalił mu czaszki. Ciekawiło go od czego robiły się takie wydłużone w górę uszy? Kwestia mody? A może to od pędu wiatru przy lecących saniach? Jakby rodzaj choroby zawodowej roznosicieli gwiazdkowych prezentów?      Spróbował z powrotem posadzić nieprzytomnego karła, tak żeby zdawało się, że wszystko z nim w porządku, że nadal tkwi skulony na koźle. Sanie najwyraźniej czekały tu na coś, albo na kogoś. Miał tylko nadzieję, że na nic wielkiego, ani licznego.
    Jedynym miejscem, z którego mogło się to coś pojawić, był drugi komin. Już nie dymił, bo cały dom dawno spał, więc spokojnie można było dostać się przez niego do środka pomieszczeń. Wycelował czerwoną kropkę lasera w ceglaną krawędź komina i przycupnięty za woźnicą, czekał co będzie dalej.     Zaczynał już się zastanawiać, czy nie zrobił jakiejś pomyłki w swych domysłach, gdy z obserwowanego miejsca wysunęły się czyjeś drobne, ale silne dłonie o długich, zagiętych paznokciach. Schowany za swoim jeńcem, Oskar widział, jak przez ceglaną cembrowinę, wydobywa się na dach drugi, trochę brzuchaty karzeł, z uwieszonym na plecach, niewiele mniejszym od siebie dzieckiem w prążkowanej piżamie. Syn burmistrza musiał być nieprzytomny albo uśpiony, bo w ogóle nie reagował na odbywaną podróż.
    Gnom zmęczony targanym ciężarem położył chłopca na śniegu i całkiem ludzkim gestem, ze spuszczoną głową, oparł się rękami o kolana ciężko oddychając. To był najlepszy moment, żeby zacząć coś robić. Tylko jak negocjować z kimś takim? Czy on w ogóle zrozumie, co się do niego powie? Jedyną nadzieją był International Language of Communication. Oskar wciąż ukryty za plecami woźnicy starannie wycelował Glocka i nacisnął spust. Z cichym "puch" broń drgnęła mu w dłoni, a pocisk zmiótł z głowy gnoma stożkowatą czapkę. Ten poderwał się w zdumieniu do góry i nagle zamarł, widząc swojego partnera, trzymanego ramieniem w silnym uścisku pod szyją przez kogoś obcego, a w siebie wycelowaną lufę pistoletu.
    "No - pomyślał Oskar - widać, że facet zna przynajmniej podstawy języka znaków. Teraz spróbujemy oralnie. Najpierw czegoś prostego."
-     Dzieciak - wskazał lufą na leżącego chłopca - do łóżka - pokazał bronią na dach domu - teraz - skończył wolno wymawiać zadanie, ponownie celując w głowę karła.
    Miał dziwne wrażenia, że skądś zna jego twarz. Gnom jakby przykulił się w sobie gotów do jakiegoś szalonego skoku. Wyraźnie mierzył wzrokiem odległość od swojego przeciwnika.
-     Myślisz, że zdołasz mnie tym zabić? - zapytał chrapliwie, z nienagannym akcentem, krzywiąc się do tego w ironicznie - złośliwym uśmiechu.
    Oskara zatkało. Ale tylko na chwilę. Jeśli facet rozumie, co się do niego mówi, to mogą już sobie pogadać o całkiem różnych rzeczach. Powoli przesunął rubinową kropkę laserowego celownika w dół po ciele karła.
-     Myślę, że to przykre sikać na siedząco - odpowiedział zimnym, bezbarwnym głosem, mierząc mu w krocze.
    Nieruchoma twarz gnoma nie wyrażała żadnych uczuć, ale cała postać wyraźnie stężała w sobie. "Tu cię mam konusie" - tryumfalnie przemknęło przez głowę Oskara. Po sekundzie wlekącej się niczym wieczność, gnom rozluźnił się, jakby zobojętniał.     Skinął głową, wolno pochylił się do chłopca i lekko uniósł go w górę, zasłaniając siebie, identycznie jak Oskar zasłaniał się woźnicą. Niewiele było go widać zza dziecka.
-     A jak podejdę, to co zrobisz.? - spytał chytrze.
    "Myśl! - wrzasnął wewnątrz siebie spanikowany Oskar - to zaraz wymknie ci się spod kontroli. Myśl. Negocjować woźnicą? Nie, on go oleje. A więc ..."
-     A wrócisz do domu piechotą? - odpowiedział pytaniem, celując w renifery.
    Oczy gnoma zwęziły się w pełne nienawiści szparki. Ledwo było je widać spod jego siwiejących, gęstych brwi. Wyszczerzył ostre, chyba spiłowane zęby, mrucząc coś pod wąsami. Jednak po chwili znów skinął głową i wycofał się w tył do komina. Jedną ręką wciąż trzymał w górze, przed sobą nieprzytomnego chłopca, drugą wymacał za plecami ceglaną obmórówkę. Potem nie oglądając się przełożył za nią nogę i za moment znikł tam cały. Razem z dzieckiem.
    Oskar odetchnął. No, połowa już za nim. Teraz trzeba będzie się jeszcze bezpiecznie rozstać. Sprawdził stan swojego woźnicy. Staruszek zaczął chyba dochodzić do siebie. Niemrawo próbował się poruszyć, zatrzepotał powiekami. To źle. Oskar zamachnął się i znów uderzył go w łeb kolbą broni. Karzeł natychmiast sflaczał na koźle, przechylił się na bok i tak zastygł.
    "Wybacz stary - pomyślał Oskar - to twoje ryzyko zawodowe." Wysiadł z sań, schował broń w kieszeń na brzuchu i nie wyciągając z niej ręki czekał na powrót tego drugiego. Nurtowało go poczucie, że gdzieś widział już jego twarz. Czy to wspomnienia z radosnego dzieciństwa przy świątecznej choince? Czyżby obudził się którejś nocy, gdy prezenty pojawiały się w tajemniczy sposób pod drzewkiem i zobaczył właśnie tego gnoma? Potrząsnął głową. Niemożliwe. Od tego byli rodzice. Poza tym, za jego czasów elfy Świętego Mikołaja pomagały dawać dzieciom, a nie zabierać je, nie wiadomo gdzie i po co. No właśnie, gdzie i po co?      Warto by spytać. Już prawie podejrzewał, że gnom zamiast odstawić chłopca do łóżka, próbuje wykombinować jakiś wredny podstęp, gdy szponiaste ręce znów pojawiły się na krawędzi komina. Oskar cofnął się, a karzeł wyszedł na dach. Tym razem sam.     Otrzepał spodenki na kolanach, podniósł swoją przestrzeloną czapkę i założył ją na głowę.
-     Załatwione, - warknął - co dalej?
-     Dlaczego?
-     Nie twój interes.
-     Chcesz nie mieć swojego? - Oskar poruszył bronią w kieszeni na brzuchu, tak żeby wyraźnie widać było zarys jej kształtu.
    Gnom spojrzał na niego mrocznie i wzruszył ramionami.
-     Musimy się skądś brać.
-     Po co?
-     Do roboty.
-     Nie możecie się płodzić?
-     Żartujesz? - karzeł żachnął się z obrzydzeniem - To męski klub.
-     No więc ... ? - Oskar jednoznacznie zawiesił głos w pytaniu.
-     Tak co parę lat dobieramy sobie nowych kumpli - wyszczerzył się karzeł.
-     Równo co trzydzieści. Dlaczego tych, a nie innych? Bo są samodzielni, inteligentni, praktycznie nieprzeciętni jak na swój wiek i mają coś na sumieniu?
-     Szybko kojarzysz. Robota za kręgiem polarnym, to jakby pokuta. Albo zaoszczędzenie innym naszego towarzystwa. Całego dorastania i późniejszego życia.
-     Nie tęsknicie, nie chcecie wrócić?
-     Gdzie?
-     Do rodzin.
-     Po co?
-     A ta wasza ... robota, długa?
-     Do końca.
-     Czego?
-     Każdego z nas.
-     Ciężka?
-     Dość, ale ujdzie. Bez panienek, za to z piwem - karzeł poklepał się po brzuchu. - To jeszcze nie czyściec.
-     Ciekawe czy ten gruby właściciel sań wie o tym?
-     Niby o czym?
-     O dzieciakach.
-     Jasne, nie bądź naiwny, to nie bajka. Zawsze tak było, od początku, od wieków. Tylko przedtem robota była inna, zanim grubas - chcąc nie chcą - zaczął robić dla Niego.
-     Kogo?
    Gnom w milczeniu wskazał paluchem w górę. Brew Oskara drgnęła ze zdziwienia. "Uuu, wysokie progi - pomyślał - nawet za wysokie."
-     A wasz wygląd?
-     Te zmiany? Żyjemy dłużej niż przeciętni, jesteśmy odporniejsi, silniejsi, znosimy mróz i ciemność, ale coś za coś. Na przykład nie rośniemy. To wszystko ma jakiś związek z przystosowaniem, czy genetyką. Widziałeś moje uszy?
    Gnom podszedł nagle do przodu, zdejmując po drodze czapkę. Zanim zaskoczony Oskar zareagował, karzeł wyprowadził potężne kopnięcie prosto w jego krocze. Cios był niesamowity, aż uniosło Oskara na palcach stóp i o mało nie stracił równowagi.     Szczęśliwie cały impet uderzenia odbił się bezboleśnie od hokejowego ochraniacza. Za to gnom poczuł tego kopa w swojej nodze. Jęknął i odruchowo chwycił się za stopę. Gdy ją puścił, kolba Glocka posłała go łukiem, plecami na dach. A obok parę jego zębów. Zanim karzeł wstał i bezwiednie roztarł sobie krew na wąsach, rubinowy celownik pistoletu świecił dokładnie po środku jego czoła. Widać było, że mimo to karzeł gotów jest rzucić się na Oskara ze szponiasto wykrzywionymi palcami. Wręcz kipiał wściekłością.
-     Ty ... - wybełkotał plując krwią
-     Dosyć, - uciął Oskar odciągając kurek broni - nybaj stąd.
-     Że co? - zdezorientowany gnom zatrzymał się w pół ruchu
-     Wypierdalaj!
    To zrozumiał. Jeszcze tylko przez moment stał purpurowy od gniewu, zaciskając pięści i patrząc to na Oskara, to na sanie, ale wreszcie wsiadł na kozła. Nie patyczkował się z woźnicą, po prostu zwalił go do tyłu, na niedźwiedzie futra. Odwiązał lejce ze specjalnego haka, zaciął nimi renifery, a te natychmiast wystartowały pod padający śnieg, w górę i do przodu. Bez najmniejszego nawet dźwięku kopytka, czy dzwoneczka. "To bardzo nie mikołajowe" - pomyślał zawiedziony Oskar, trzymając na celowniku oddalający się w ciemne niebo pojazd, tak długo, póki mógł go widzieć. Zaprzęg znikał mu z oczu błyskawicznie, jak myśliwiec.
    Oskar obawiał się, żeby karzeł nie zawrócił w powietrzu i nie urządził sobie na niego nalotu z zaskoczenia, od tyłu. Wtedy raczej nie miałby szans. Nawet gdyby przełamał się i jakimś cudem zdołał zastrzelić wszystkie biedne renifery, to i tak rozpędzone sanie roztarły by go po dachu, niczym truskawkowy dżem na kanapce.     Ciągle jeszcze kucając z wyciągniętą bronią rozglądał się nerwowo dookoła, gdy raptem zdał sobie sprawę, że znów słyszy wiatr i nocne odgłosy miasta. Zastanowił się. No tak, gdyby karzeł chciał wrócić, najpierw nastanie cisza. Nie wiedział dlaczego, ważne, że to tak działało. Więc już po wszystkim. Czas się stąd wynosić do domu. Zabrał z nieużywanego komina plecak, założył go sobie z przodu pod kombinezon i wyjął z niego hak tragarza z liną. On lepiej nadawał się do schodzenia z dachu, niż ten wystrzeliwany.
    Pazur haka zahaczył o krawędź wygasłego komina, przez jego uchwyt przełożył linę, cofnął się na kolanach do krawędzi dachu, szybko przeturlał pod rynnę, a potem po prostu opuścił się w dół, wzdłuż muru. Na koniec szarpnął liną, posyłając w górę sinusoidalną falę, która odczepiła hak z komina, tak że gdy spadł na śnieg, mógł go zabrać, nie zostawiając po sobie żadnych zbędnych śladów.
    Znów udając arktycznego żółwia doczołgał się wolno, na czworakach, do uchylonego włazu od studzienki telekomunikacyjnej i szczerze mówiąc odetchnął z ulgą, kiedy zasunął nad sobą jej betonową płytę. Udało mu się. Zlecenie wykonane, dzieciak uratowany - choć zgodnie ze słowami gnoma, nie musi być to wcale takie dobre dla otoczenia - materiał dla burmistrza nagrany - zrobi się z tego ładny wyciąg dla archiwów policji. Pełną wersję zostawi tylko sobie i w prawniczym archiwum u Iv i Grega. Nikt go nie przyłapał, ani nie uszkodził. Można było z powrotem zająć się swoim życiem. Do domu dostał się w identyczny sposób, jak do ogrodu burmistrza, tyle, że robił wszystko w odwrotnej kolejności. Przełażąc przez płot botanicznego parku, przypomniał sobie wreszcie skąd znał twarz gnoma. To postarzałe oblicze dzieciaka porwanego sześćdziesiąt lat temu. Widział jego zdjęcie w dokumentach z komendy.
    Chłopak był synem przedsiębiorcy budowlanego, w wieku siedmiu lat, ot tak, dla kawału, pozamieniał szczegóły na rysunku planów budowy miejskiego banku. Nikt tego nie sprawdził, więc w miesiąc po oddaniu budynku do użytku, zawaliły się całe jego podziemia. Trzy kondygnacje. Zginęło czternaście osób obsługi, a firma ojca splajtowała po odszkodowawczych procesach. Dziwne, wydawało mu się, że powrotna droga zajęła mu mniej czasu. Może dlatego, że nie oglądał kotów, a może dlatego, że znów myślał o niej. Nie wiedział. Zbyt był zmęczony schodzącym z niego napięciem i stresem, żeby to teraz roztrząsać. W każdym razie po wejściu do mieszkania, zrobił tylko jedną rzecz - frów na kanapę w salonie. Już leżąc zrzucił z siebie plecak, kombinezon, buty i część ubrania. Chciał, żeby mu się przyśniła. Bardzo tego pragnął.     Obudził się tuż po ósmej i mimo, że minęło tylko parę godzin jego snu, nie czuł już znużenia. Nie chciało mu się nawet leżeć. Za oknami było jeszcze szaro - ponuro, a jego rozpierała energia i dobry nastrój. Cieszyło go, że wykonał robotę przed świętami, że ma to już z głowy, że nic mu się nie stało, a na bankowe konto wpłynie śliczna sumka. Moralność zlecenia przestała go obchodzić, w końcu nie zbawiał świata. Żałował tylko, że nie pamiętał, co mu się śniło. Może nic? Siadł na kanapie między rybimi papuciami z silnym postanowieniem, a wręcz pragnieniem przedświątecznych porządków. Trochę się tym nawet zaniepokoił, lecz widok stanu sypialni i zlewu w kuchni uświadomił mu, że to już najwyższa pora na takie czynności. Poza tym jutro wypadała wigilia i głupio mu było wstawiać choinkę do domu, w którym nie zrobił przedtem żadnych tradycyjno - mieszczańskich przygotowań. Taka aberracja zaszczepiona mu w dzieciństwie.
    Ale powoli z niej wychodził. Do dziewiątej przebrał się, pozbierane rzeczy poodwieszał do szaf, w gabinecie ułożył na biurku swój elektroniczny sprzęt z nocnej akcji - potem to przejrzy, żeby stworzyć raport z kopiami nagrań dla Ratusza i dla siebie - zjadł jakieś lekkie śniadanie i pogwizdując pewną norweską melodię, wylądował w długiej, podgrzewanej wannie.
    Między pierwszym, a drugim myciem włosów przyszła mu do głowy myśl o niej. Zanurkował pod opienioną wodą, zmył błękitny, przeciwłupieżowy szampon z zamkniętych oczu i gdy wynurzył się z powrotem, sięgnął do uwieszonej na ścianie, psychodelicznie pomarańczowej, wodoodpornej słuchawki telefonicznej na długim, staromodnie poskręcanym kablu. Lubił rozmawiać siedząc w ciepłej, olejkowej kąpieli, a kiedy w ten sposób przepalił zwarciami trzy kolejne telefony, kupił z demobilu, od wojskowych płetwonurków ten aparat, który miał ponoć działać nawet na głębokości trzydziestu metrów. Oskar nigdy nie zanurzał się tak głęboko w swojej wannie, wierzył sprzedawcom na słowo.     Wybrał numer, który pamiętał jeszcze z dawnej pracy. Wewnętrznej centrali Ratusza przedstawił się nazwą firmy i podał im nazwisko Julii. Przełączyli go bez żadnych pytań. Skoro znał ten numer, znaczyło to, że ma prawo łączyć się z wyższymi stopniem urzędnikami, właśnie przez tą, niepubliczną linię. Miał nadzieję, że tak pomyślą. Słysząc sygnał w słuchawce, zaczął się nagle bać.
    Cały skulił się w sobie, spiął. Tak naprawdę, to co jej powie? Co poczuje, gdy usłyszy jej głos? Raptem miał pustkę w głowie, a w sercu burzę uczuć. Zaczął się beznadziejnie miotać między chęcią przerwania połączenia, a koniecznością, pragnieniem - takim najgłębszym, z samego środka duszy - na usłyszenie jej. Jezu, tęsknił do tego. No więc co powiedzieć? Że skończył zlecenie? Nie. Lepiej złoży jej życzenia świąteczne. A potem?
    Potem spyta, kiedy może ją widzieć, żeby przekazać raport z pracy. Może jednak zobaczy ją przed świętami? Tylko po co? Żeby pomyśleć o niej, jak o choinkowej, niedostępnej gwiazdce? Żeby parząc na nią, na jej gesty, ruchy, katować się pragnieniem jej dotyku, pocałunku? Żeby wyć w sobie, że nie może jej przytulić, nawet pod pretekstem składania życzeń - bo zwyczajnie sam nie widział, jak mógłby to znieść? Nie miał pojęcia, nie miał już siły o tym myśleć, po prostu potrzebował ją usłyszeć. Bez względu na ból.
-     Halo? - odezwał się w słuchawce uprzejmy, męski głos.
    "Co jest? Gdzie oni mnie połączyli" - zdziwił się
-     Mm, przepraszam, to chyba pomyłka, prosiłem centralę o kontakt na panią Julię Lermont, musieli coś pokręcić ...
-     Nie, nie - przerwał mu szybko mężczyzna po drugiej stronie - wszystko dobrze, tylko żona wyszła na chwilę do burmistrza, czy może coś przekazać?
    "O Boże!" - pomyślał cały zmartwiały.
    Na sekundę zupełnie stracił czucie. A potem miał w sobie już tylko lodowato zimne igły. W każdym kawałeczku ciała.
-     Ja, ... tak, proszę powiedzieć, że dzwoniła firma "Last Consultatnt" z informacją o wykonaniu zlecenia. I, że ... po południu zostanie do kancelarii dostarczony pełny raport ze wszystkimi szczegółami. To wszystko, dziękuję. Dowidzenia.
-     Do widzenia i wesołych Świąt.
-     Wzajemnie - odpowiedział automatycznie, odwieszając słuchawkę na ścianę.
    Siedział otępiały, po turecku, na środku wanny, gapiąc się bezmyślnie w pękające bąbelki piany. Ściskało go w skroniach i w żołądku. Ledwo oddychał, zupełnie jakby zapadł w letarg. Tego się nie spodziewał. Usłyszeć go, faceta, który jest jej, który ją ma, który ... Coś w nim prawie skomlało, jak w ostatniej skardze psa. Tak cichutko, że nawet sam nie był tego pewien. Dopiero po dłuższej chwili, niczym przez grubą watę w uszach, zaczęło dochodzić do niego warczenie dzwonka telefonu. Spojrzał tępo na nurkowy aparat. "Telefon? Teraz? Iv!" - ostatnia myśl ocknęła go. Podniósł słuchawkę.
-     Tak?
-     Hej, hej nie obudziłam cię? - spytała Iv - Bo coś tak długo nie odbierałeś.
-     Nie, nie - uśmiechnął się, że to ona - już się wybełtałem na kanapce. A co ty robisz?
-     "Siedzę sobie w wannie.doc" - odrzekła tytułem pewnej znanej powieści - A ty?
-     Hm, identycznie. Ciekawa zbieżność. Muszę o tym pogadać z psychoanalitykiem.
-     Koniecznie. Zerkałeś już za okno?
-     Nie zdążyłem, czemu pytasz?
-     Śnieg przestał padać.
-     Nareszcie. Nie lubię monotonnej pogody, a ta zaczynała już trącić aberracją.
-     No dobra, to tyle, jeśli chodzi o uprzejme, angielskie konwersacje, teraz proszę konkretnie. Mów, czy jesteś cały. Bo byłeś nocą na robocie, prawda?
-     Zgadza się. I nie mam nawet zadrapania. A sprawa jest zamknięta. Opowiem, jak się spotkamy. Tylko nie wiem kiedy.
-     Bo?
-     Nie wiem, czy jestem w dość społecznym nastroju. W ogóle nic nie wiem.
-     Co jest, co się dzieje?
-     Iv, ja zadzwoniłem do niej, do Ratusza, chciałem z życzeniami i odebrał jej mąż, i ... - głos uwiązł mu w gardle lepką, dławiącą kluchą.
    Zapiekło mu oczy pod powiekami. Tak cholernie bolało go gdzieś w środku.
-     Wiesz - powiedziała po chwili ciszy - myślę, że tym bardziej powinieneś przyjść. Pobawisz się z Erykiem w orzeszki. To pomaga na wszystko.
-     A jak się w to gra? - spytał odruchowo.
-     Ty mu dajesz orzeszki, a on je wchrumkuje. Tak słoneczko - usłyszał ją słabiej, zupełnie jakby mówiła do kogoś drugiego w pomieszczeniu - rozmawiamy z wujem Oskarem o tobie. Baw się grzecznie kaczuszką.
-     Rety, jesteś z nim w wannie? W klubie?
-     U siebie w łazience. A do wanny, to on jest za mały. Przyjdź po południu.
-     Dzięki, ale nie chcę wam zważyć przedświątecznego humoru. Muszę też trochę sprzątnąć swoją chatkę. Iv, dlaczego tak mi się dzieje? Tak pod wiatr, pod górkę? Dlaczego zawsze muszę tak sobie namieszać, nabałaganić w duszy i w sercu? Nie mógłbym po prostu spotkać wolnej, ślicznej dziewczyny, której spodobałbym się, tak, jak ona mi, z którą pasowalibyśmy sobie. Zupełnie, jak robi to codziennie, tysiące, szczęśliwych ludzi na świecie. Czy jestem aż tak inny? Czy ja za dużo wymagam od swojego życia?
-     Wiesz, życie jest pełne niespodzianek. Wbrew pozorom większość z nich jest dla nas dobra, nawet jeśli na początku myślimy inaczej - powiedział cicho Iv. - Przyjdź do nas, będziemy bardzo czekać. Pomożesz mi w kuchni, a wieczorem wszyscy skoczymy posprzątać do ciebie. OK? W końcu będzie dobrze, musi być. I pamiętaj, nie jesteś sam.


K O N I E C


Arkadiusz Szynaka
Gdynia, 8 sierpnia 1999

Ze względu na wielkość , opowiadanie zostalo podzielone na cztery części
Tu jest Część I Tu jest Część II Tu jest Część III
am.


K O N I E C


Arkadiusz Szynaka
Gdynia, 8 sierpnia 1999

Ze względu na wielkość , opowiadanie zostalo podzielone na cztery części
Tu jest Część I Tu jest Część II Tu jest Część III