Ze względu na wielkość , opowiadanie zostalo podzielone na cztery części
Tu jest Część I Tu jest Część III Tu jest Część IV

Opowieść Przedwigilijna
część II


Autor : Arkadiusz Szynaka
html : ARGAIL




    W środku były dwie luźne strony papieru z odręcznym pismem i kilkanaście kartek wydrukowanych z komputera, pospinanych w trzy komplety dokumentów. Kaźdy komplet to akta sprawy jednego z dzieciaków. Oskar westchnął i zaczął czytać je po kolei.
    "Roberto Boccini", płeć: męska, wiek: 6 lat, rodzice: Antonio Solenta i Maria z domu Tucca."
    "O Jezu - jęknął w duchu Oskar poznając nazwiska ojca - przecież to mafia." Poniżej był adres domowy, zdjęcia dziecięcej twarzy i raport policyjny. Dzieciak zniknął tydzień temu. Zwyczajnie rankiem nie było go swoim pokoju. Dom miał ochronę na zewnątrz i w środku plus elektroniczny monitoring. Pokój chłopca jest na drugim piętrze. Zatrzaśnięte, kuloodporne okna, nienaruszone alarmy, żadnych śladów włamania, w ogóle żadnych obcych śladów w domu. Psy tropiące były dziwnie zdezorientowane ale spektroskopia nic nie wykryła. Konkurencja z mafijnej branży Bocciniego przysięgała, że nie ma nic wspólnego ze zniknięciem chłopaka. Co pewnie było prawdą, bo nikt nie wysuwał żadnych żądań do ojca. Zresztą takie wewnątrz mafijne porwania kończyły się zawsze rzeziami i nikt z tego nie miał żadnego interesu. Gorzej, że w ogóle nie było żadnych żądań, czy innych wiadomości przesyłanych do któregokolwiek z rodziców porwanych dzieciaków. Być może robił to jakiś psychopata?
    Ale oni rzadko są aż tak sprawni. Solenta był oficjalnie bogatym bankierem, wynajął armię prywatnych detektywów, obiecał publicznie nagrodę pieniężną za oddanie dziecka i nie wnoszenie oskarżenia do sądu. Nic to nie dało. Na pewno też uruchomił swoich cyngli, a ci nie przebierali w metodach poszukiwań. Też bezskutecznie.

    Drugi z zaginionych dzieciaków to Jason Bratsky, siedmio - letni syn generała Jacobiego. Zniknął pięć dni temu z bazy wojskowej pod miastem. Rodzice od czterech lat żyli w separacji, chłopak spędzał parę dni u ojca, przed świątecznym tygodniem u matki. Choć wejście cywila do bazy było prawie niemożliwe, nawet ją podejrzewali o wykradzenie syna. Była aktywistką Ruchu Samodzielnych Matek. Przyciśnięta przez Prokuraturę wybroniła się alibi w postaci datowanego na noc porwania, amatorskiego nagrania video z hotelu na Karaibach. Nie mogła jednocześnie porywać syna i w tym samym czasie pieprzyć się z dwoma kochankami na raz. Fajna aberracja. Znaleziono tych facetów na nartach w Alpach Szwajcarskich, sprawdzono wpisy w rejestrze hotelowym na Karaibach i przepytano jego pracowników. Wszystko się zgadzało. Oczywiście można zapłacić żigolakom, przekupić służbę hotelową, sfałszować wpisy w komputerze recepcji i przedatować zegar w kamerze video, ale trudno było sfałszować rozpacz tej kobiety i jej wspólne z mężem wysiłki na rzecz odzyskania syna. Facet nakazał śledztwo wojskowe z takim nakładem sił i środków, że ryzykował swoja dalszą karierę w armii. I znów żadnych efektów. Brak jakichkolwiek śladów, śnieg pod oknami kwater oficerskich był nietknięty.
    Nie licząc wydumanych hipotez o zemście lewicowych ekstremistów na ojcu jako dowódcy oddziałów antyterrorystycznych, nie odkryto żadnych sensownych przesłanek ewentualnego porwania. Pomysł z ucieczką dzieciaka odrzucono najszybciej.

    Ostatnia sprawa zaczęła się trzy dni temu. Znowu nocą, z luksusowej przyczepy mieszkalnej planu filmowego w górach za miastem, zniknął David McCleysk, sześcio i pół letnia gwiazda serialu dla dzieciaków. Jego owdowiały ojciec, światowej klasy producent filmowy, obsadzał go we wszystkich dziecięcych rolach swoich filmów. Do tego dochodziły reklamówki i role w takich familijnych obrazach, jak ten, kręcony w górach. Słowem David stawał się sławnym, bogatym gówniarzem. Natychmiast po zauważeniu zniknięcia syna, McCleysk wezwał policję, zamknął teren filmowego obozu zmuszając całą jego ekipę do      przetrząśnięcia każdej dekoracji, wozu i skrzyni, a zaalarmowane Górskie Pogotowie Ratunkowe zaczęło przeszukiwać okoliczny teren.
     Reagował dość histerycznie, ale to już wpływ narastającej powoli psychozy porwań. Policjanci byli wściekli, bo zanim zjawili się na miejscu prawdopodobnie zadeptano wszelkie możliwe ślady. I znów niczego nie znaleziono. Przy okazji sprawy zakotłowało się trochę w środowisku aktorskim, bo okazało się, że chłopak nie był tu zbyt lubiany. Ani dziecięcy. Znaleziono zdjęcia nocnych imprez z alkoholem i narkotykami. Matka jednej z dziecięcych aktorek mówiła nawet o seksualnych wtrętach do jej córki. McCleysk ukręcił plotki w zarodku wykupując zdjęcia i zatrudniając dziewczynkę do nowego filmu. Kiedyś kazałby połamać fotografowi palce, a przed gówniarą zamknąłby wszystkie drzwi filmowego światka. Ale teraz bał się, że te sprawy mogą mieć związek ze zniknięciem syna, że może się to odbić na jego dziecku, bał się zemsty. Jednak nikt nie docenił jego postępowania.
    Nikt - z wyjątkiem pary naiwnie podstawiających się świrów - nie zgłosił się z propozycją okupu, czy innej wymiany za Davida. I nikt tak naprawdę nie wiedział, co się stało.

    Oskar z westchnieniem położył sobie papiery na brzuch i wychylił się za krawędź kanapy w poszukiwaniu kieliszka. Z ponurymi myślami zwinął język w rurkę, wsunął go w miodowy płyn i spróbował w ten sposób wciągnąć coś do gardła. Nic z tego nie wychodziło, pociekło mu tylko po brodzie, więc zniecierpliwiony, szybkim, knajpianym gestem wlał w siebie cały alkohol z kieliszka, niczym setkę wódki. Poczuł lepką, lekko palącą słodycz wolno spływającą przez gardło. Stanowczo brakowało w tym kostki lodu i paru kropel cytryny. A tak w ogóle to poczuł rozdrażnienie. Był zły sam na siebie, że po cichu nie nagrał całej rozmowy u burmistrza na cyfrowy dyktafon, który beztrosko zostawił sobie w domu. Z drugiej strony skąd mógł wiedzieć, że będzie miał dziś taką rozmowę z klientem. Ale trzeba było to przewidzieć, zachować jakąś elementarną czujność, a nie wychodzić przed południem na miasto, jak rozleniwiony świętami, naiwny co do świata, urzędnik amator. I tak zamiast zdobyć własny dupochronny materiał dowodowy, samemu został nagrany na DVD, a cholera wie co policyjni technicy ostatecznie wyrzeźbią z takiego zapisu.     Jeszcze się okaże, że próbował przekupić wysokich urzędników albo, że właśnie przyznał się do zniknięć dzieciaków.

    Cóż, przynamniej w jednym burmistrz był szczery - wyniki śledztw były gówniane. Pod warunkiem, że rzeczywiście dostarczono mu komplet materiałów na ten temat. A jeśli i burmistrz nie wiedział wszystkiego? Jeśli policja albo wojsko coś zataili? Czuł, że zaczyna popadać w paranoję pętli podejrzeń. Niezadowolony, prychnął potrząsając głową jak rozdrażniony kocur. Próbując zmienić tok myślenia, odłożył pusty kieliszek z powrotem na podłogę, poprawił się w rogu kanapy, potem - czując jak ciepło z miodu spływa mu do stóp - zsunął palcami nóg rybie papucie i sięgnął po kartki odręcznego pisma. Linijki tekstu były rzadkie, pełne jasnej przestrzeni, a pochyłe literki niebieskiego atramentu starannie krągłe, jakby autor przeszedł kiedyś kurs kaligrafii w szkole dla dziewcząt z dobrych domów. "Ach" - domyślił się - "to chyba jej pismo". Odruchowo pogłaskał palcami powierzchnię kartki. Chciałby, żeby to była jej skóra, jej dłoń, policzek, cokolwiek. "Boże" - przemknęło mu przez głowę - "zachowuję się jak nawiedzony fetyszysta".
     Przełknął ślinę i spróbował skupić się na treści notatek. Rzeczywiście miał tam prywatne telefony komórek prokurator i pułkownika, a do tego kilka uwag o warunkach wykonania zadania, jakie burmistrz życzył sobie mieć w umowie. Była tam kupa słów typu: "własne ryzyko", "tajemnica", "bieżące przekazywanie danych" i "nie branie odpowiedzialności". Słowem piękne pod względem prawnym umywanie rąk i sprawne mazanie łajnem, gdyby coś mu nie wyszło. Nie wysilono się tu na żadną oryginalność.      Zresztą Oskar nie spodziewał się niczego innego. Jeszcze raz z uwagą przeczytał warunki i uznał, że może je ująć w swoim tekście umowy. Teraz to już tylko kwestia ceny, za jaką zgodzi się tak pracować. Powiedzmy, że ograniczenie bezpieczeństwa osobistego plus zachowanie absolutnej tajemnicy, krótki termin na wykonanie zlecenia i jeszcze przedświąteczny czas pracy, to razem daje jakąś trzykrotność dziennej stawki. Do tego podwójna premia za ewentualne uszkodzenia ciała i ekstra dodatek za przedterminowość wykonania zlecenia. Nieźle.

    Spojrzał na sprezentowany od Iv i Grega wiszący, ścienny zegar w kształcie machającego ogonem Kłapouchego. Na brzuszku osiołka dochodziła czwarta. Trzeba się było ruszyć, jeśli chciał zdążyć obrócić do Ratusza na siedemnastą, tak jak obiecał to Julii. Opuścił nogi z kanapy na podłogę, pozbierał papiery, wziął kieliszek i w samych skarpetach poszedł z tym wszystkim do gabinetu. Przy wejściu pacnął knykciami kontakt od gruszkowato wygiętych kinkietów, przytwierdzonych w połowie wysokości ścian pokoju.      Siadł za biurkiem i wcisnął klawisz zasilania komputera stojącego pod blatem. Przed jego oczami łagodnie rozświetlił się plazmowy ekran monitora. System spytał o kod dostępu, a kiedy usłyszał właściwe zdanie, porównał je ze swoim wzorcem zapisu głosu i łaskawie zdecydował, że jednak się uaktywni. Oskar uruchomił aplikację edytora tekstu żeby wyciągnąć z jego archiwum jeden z wzorów umowy. Zerkając co chwila na pismo Julii, starannie naniósł warunki Ratusza w dokument, a potem wydrukował go w dwóch kopiach na papierze z własnym znakiem wodnym. Taki papier czerpany na prywatne zlecenie był dość drogą ekstrawagancją ale raz, że robił wrażenie na klientach, a dwa, że skutecznie likwidował u nich pomysł sfałszowania już podpisanych dokumentów. Na wypadek gdyby Oskara oskarżano o fałszerstwo, swoją kopię umowy zawsze trzymał w prawniczym depozycie u Iv i Grega.

    Złożył swój podpis u dołu obu kopii dokumentu i schował je razem z kartkami od Julii, z powrotem do plastikowej koperty. Brudny kieliszek zostawił na biurku. Pomyślał, że zmyje go z naczyniami ze śniadania, jak wróci do domu. A gdyby nie miał weny, to zmyje go z naczyniami z jeszcze kolejnego śniadania. W końcu szczęśliwie od lat nikt nie przyczepiał się do tego, co i kiedy zmywa. I czy w ogóle. Na chwilę wszedł do łazienki. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze siląc się na zimny dystans. Z uwagi na kowbojskie, bawełniane śpioszki, nie było to takie proste. Ostatecznie zmarszczył się w grymasie typu "może być", sięgnął do wyplecionej z niklowanego drutu, wysmukłej szafki po wodę kolońską w sprayu i prysnął go sobie za uszami. Poczuł chłód na skórze, a w powietrzu uniósł się zapach ogórków, cytryny i piżma. Spodobało mu się, więc prysnął go jeszcze pod brodą. Potem szybko ubrał się w resztę ciuchów odwieszonych wcześniej do szafy.

    Wrócił do gabinetu i wysunął jedną z szuflad biurka. Wyjął ze środka podłużny, cyfrowy dyktafon wielkości małego, czarno - matowego pilota do wieży muzycznej. Warzył go chwilę w ręku, wreszcie schował do kieszeni płaszcza razem z rękawiczkami. W szufladzie leżały też okulary o masywnych oprawkach z podwieszonymi fotochromatycznymi szkłami bez dioptrii. Nie służyły korekcie wzroku. W oprawce zamontowano mikro obiektyw cyfrowej kamery. Zapisywany obraz był czarno - biały ale bardzo wyraźny. Włożył na nos okulary i wsunął do wewnętrznej kieszeni płaszcza prostokątne, płaskie pudełko z mini dyskiem w środku.     Sygnał z kamery w formie kodowanego impulsu radiowego przesyłany był do zapisu właśnie na dysku. Nie było to może zbyt zdrowe, ale Oskar rzadko uruchamiał nagrywanie trzymając okulary na głowie. Za to zaletą tego sprzętu była możliwość natychmiastowego odtwarzania zapisu na powierzchni fotochromatycznych szkieł. Zabrał z biurka kopertę, zgasił światło w pokoju, a przechodząc przez salon zlitował się nad wciąż beczącymi kobzami i wyłączył odtwarzarkę compatów. W słabiutkim półmroku zaokiennego światła z ulicy, rybie papucie zostawione na łóżku wyglądały jak wyrzucone przez przypływ na brzeg plaży, rozdęte od słońca skrzydlice ze sklejonymi piaskiem płetwami. "Dziwne skojarzenie" - zdziwił się - "czyżbym już tak delirycznie tęsknił za latem?". Potrząsnął głową i wyszedł z mieszkania.

    Zbliżał się do stacji metra, kiedy poczuł drżenie komórki w kieszonce na piersi. Stanął z głową między bombkami, pod gałęziami starego platana i wydobył telefon spomiędzy połów płaszcza.
-     Tak? - spytał wtykając słuchawkę pod czapkę.
-     Cześć, tu Niki, możesz mówić? - usłyszał znajomy głos z echem jakby wielkiej sali.
-     O, wróciłaś z wakacji - ucieszył się - gdzie jesteś, na terminalu?
-     Nie wariacie, przypłynęłam wczoraj w południe, dzwonię z targów.
-     Jesteś w pracy?
-     I to urobiona po łokcie. Moja zmienniczka złamała obie nogi, za dwa dni święta, a przecież zaraz potem otwieramy targi sprzętu zimowego.
-     Racja, pamiętam. Czy ta połamana nic nie zrobiła?
-     E, nie jest aż tak źle. Muszę przypilnować budowy stoisk. Taka robota nadzorcy. Właśnie dopiero co weszłam na halę, a tu burdel, jak po wybuchu w domu towarowym. Słuchaj, mam prośbę.
-     No?
-     Czy ci twoi znajomi od "Art Guarding" mogliby mi okablować jedną z sal? Tylko na czas wystawy.
-     Jasne, że tak. No chyba, że będą mieli inne plany przedświąteczne. Co tam będziesz trzymać?
-     Wypożyczone futra.
-     Boisz się kradzieży?
-     Raczej fanatyków z Ruchu Zielonej Alternatywy. Nie chcę żeby jacyś pokręceni wydymańcy, kryjąc się hasłem ochrony przyrody, zniszczyli mi eksponaty.
-     No tak. Dobra, to zadzwoń do "Art Guarding", ale na telefon fundacji, nie do biura. Powiedz, że rozmawiałaś ze mną i myślę, że wszystko będzie O.K.
-     Dzięki. Aaa ... masz dziś może jakieś wybitne plany?
-     No czy ja wiem? Akurat idę do klienta, na wieczór jestem umówiony z wizytą u przyjaciół, a nockę pewnie prześpię.
-     Hm, nie odebrałbyś mnie z targów? Co prawda nie miałam jeszcze czasu wywołać zdjęć, ale mogłabym ci poopowiadać o wyspach Pacyfiku. No i spróbujemy likier bananowy ze sfermentowanego miąższu deptanego przez młode, zgrzane Jawajki. Mm?
    Wyczuł jak jej głos leciutko zawibrował.
-     Nooo, to bardzo ciekawa propozycja. Wiesz, że lubię taką egzotyczną kuchnię. O której miałbym być?
-     Tak koło dwudziestej drugiej.
-     O.K. Gdyby jednak wypadło mi coś nieprzewidzianego, to chwycę cię na komórkę. Zgoda?
-     Pasuje mi. To na razie.
-     Cześć.

    Wyszedł z peronu metra w samym centrum coraz bardziej zaśnieżonego miasta. Na tle nocnego nieba, sąsiadujący ze stacją kolejki, fantazyjnie oświetlony budynek Ratusza, wyglądał jak jakaś wielokątna, gotująca się do startu kosmiczna rakieta. Szaleni konstruktorzy zwieńczyli ją gotyckimi szpicami, wyrastającymi wprost z typowo romańskich umocnień ostatnich kondygnacji, jakby z zakończenia wieży, strzegącej bramy do średniowiecznego miasta. Architektoniczna aberracja do kwadratu. Przynajmniej tak mówiono, gdy parę lat temu po raz pierwszy pokazano publicznie zwycięski plan budowy nowego Ratusza. Opinia publiczna miasta trochę nad tym poszalała. Wszelcy domorośli i zawodowi krytycy sztuki oraz architekci - a zwłaszcza ci, co przegrali konkurs - pastwili się nad projektem okrutnie. Pozawiązywano nawet formalne grupy nacisków za i przeciw budowie. Ale ponieważ władze miasta regularnie płaciły wykonawcy, ten miał to wszystko w nosie i nowy Ratusz w rekordowym tempie wyrósł w środku miasta. A potem ludzie zajęli się innym bulwersującym tematem codzienności. Bodajże była to sprawa nieletnich ekshibicjonistów - gangu starszych gimnazjalistów z pewnej renomowanej prywatnej szkoły, którzy próbowali terroryzować żeńskie akademiki uniwersytetu, dopóki nie zdruzgotał ich konkurencyjny popis studentów z Afryki.

    O tej porze tylko jedno wejście do Ratusza było jeszcze otwarte. Oskar szybko minął znudzonych Strażników Miejskich, z rezygnacją poodbijał się ze trzy razy od bramki wykrywacza metali i wreszcie dotarł do wind w holu. Tym razem zafundował sobie przejażdżkę ekspresową gondolą podczepioną na zewnętrznej elewacji patio budynku. Zresztą tylko ta winda była jeszcze nie zablokowana przez Strażników. Siódme piętro było opustoszałe i ciche. Wyłączono już mikro głośniki z Gershwinem, a korytarz tonął w półmroku, bo zgaszono część oświetlenia. Drzwi do pokoju 714 był jasną plamą na tle ciemnej ściany. Oskar zatrzymał się na chwilę. W rozterce podrapał się po szczęce, ale potem uruchomił dyktafon schowany w kieszeni płaszcza. Poczuł w sobie dziwne napięcie, skręcanie w żołądku. Nerwowym odruchem przygryzł dolną wargę i zapukał w szklane wejście.
-     Pani Lermont, to ja, Oskar.
    Po drugiej stronie mleczno - matowej szyby, niby w Indyjskim teatrze cieni, zobaczył ruch postaci idącej w jego kierunku.     Dziewczyna otworzyła mu drzwi i przysiągłby, że przez sekundę widział jak rozszerzyły się jej oczy. A może to tylko jej odruch rozpoznania postaci? Albo zdziwienie jego okularami?
-     O, cieszę się, że jest pan tak punktualnie. Proszę wejść.
    Wpuściła go do pokoju. Widział, że jest trochę zmęczona. Jakby bardziej bezbronna, jak senny, mały kot. Zrobiło mu się dziwnie ciepło. Dziewczyna była już wyraźnie gotowa do wyjścia z pracy, chyba czekała tylko na niego. Jej kożuszek wisiał przewieszony przez oparcie jednego z foteli przed biurkiem, a spod niego wystawał fragment skórzanego, brązowego plecaka.
-     Proszę, oto umowa - podał jej plastikową kopertę.
    Julia wyjęła ze środka dokumenty i przebiegła wzrokiem ich treść.
-     Zgodził się pan na wszystkie nasze warunki?
-     Nie za darmo.
    Odnalazła paragraf umowy z wpisanymi kosztami zlecenia. Przeczytała i brwi powędrowały jej w górę czoła z wrażenia.
-     No fakt. Ciekawe co na to burmistrz?
-     Podpisze bez mrugnięcia. To jak, kończymy tą biurokrację?
    Ruchem głowy wskazał w kierunku pomieszczeń burmistrza.
-     Aha, proszę chwilę zaczekać, wyszarpnę tylko podpis od szefa i możemy stąd iść. Niech pan siądzie.
    Machnięciem ręki z dokumentami wskazał mu wolny fotel i wyszła z pokoju.

    Został sam. Rozglądnął się niezdecydowanie, nie bardzo wiedząc, co z sobą zrobić. Podszedł do okna i spojrzał w dół na miasto. Zatłoczone ruchem ulice błyszczały od bieli śniegu, świateł aut i kolorowych reklam. Wrócił do biurka. Nie chciało mu się siadać, więc tylko oparł się o krawędź blatu. Spojrzał bezmyślnie na kożuszek Julii. Nagle z dziwnym uśmiechem obejrzał się na szklane drzwi. Nie widział za nimi ruchu i nie słyszał żadnych dźwięków z korytarza. Nachylił się szybko do jej ubrania i wsunął dłoń w kieszeń kożuszka. Wyczuł cienkie, skórkowe rękawiczki, a głębiej chyba chusteczkę. Chwycił ją i wyciągnął. Tak, to była złożona w kostkę, czysta, bawełniana chusteczka. Taka do wytarcia załzawionego oka, czy rozmazanego makijażu. Przytknął ją do nosa, najpierw ostrożnie, z ciekawością powąchał, a potem głęboko wciągnął powietrze przez materiał. Uderzył go aromat Kenzo Forest, tak aż po czubek głowy, ale potem wyczuł coś wielokroć delikatniejszego. Leciutką smużkę zagubionych feromonów. Zapach jej dłoni. Mięśnie na twarzy zaczęły mu tężeć i dziwnie zapiekło go pod oczami. Odsunął chusteczkę od nosa.      Przepełniony gonitwą myśli ważył ją przez chwilę w ręku. "Co jest?" - zdziwił się sam sobą - "czy ja naprawdę popadam w fetyszyzm?". Raptem, jakby tknięty jakimś przeczucie błyskawicznie schował bawełniany rąbek na jego miejsce w kieszeni kożuszka. Zdążył się jeszcze wyprostować, gdy za matówką drzwi zamajaczyła ciemna postać i do pokoju wróciła Julia.

-     Załatwione - machnęła w powietrzu kartkami umowy - to pańska kopia.
    Podała mu dokumenty. Oskar zerknął, czy nic do nich ręcznie nie dopisano i sprawdził podpis burmistrza na końcu ostatniej strony.
-     W porządku - schował papiery do plastikowej koperty, a zwiniętą w rulon kopertę wsunął do wewnętrznej kieszeni płaszcza - jeśli chodzi o mnie, to możemy już wyjść z tego budynku.
    Dziewczyna kiwnęła głową i sięgnęła po kożuszek. Oskar niby odruchowo, delikatnie wyjął go z jej rąk, poczekał aż owinie sobie szyję zielonym szalikiem i wtedy pomógł jej wcelować w obszyte futerkiem rękawy.
-     Dziękuję.
-     Nie ma za co. Chodźmy.
    Wyszli oboje na korytarz, przeszli za jego róg i wsiedli do gondoli windy. Oskar wcisnął klawisz parteru, a kiedy kabina ruszył w dół oprał się o jej przezroczystą ścianę na przeciw Julii. Milczeli oboje. Nie uciekała przed jego wzrokiem.
-     Teraz do metra, czy na parking? - spytał.
-     Do metra, nie ma sensu ślizgać się wozem po ulicach w taki śnieg.
-     Racja. Pozwoli się pani odprowadzić na peron?
    Spytał tak odruchowo, że dopiero po sekundzie dotarło do niego, co powiedział. "Boże niech się zgodzi, a nie przestraszy." - zakołatało mu w głowie.
-     Noo, miło mi będzie.
    W jej głosie było ostrożne wahanie, ale jednak nie odmówiła. Uśmiechnął się z wdzięczności do losu i skinął głową, że niby to taka normalna rzecz, ot zwyczajne odprowadzenie.

    Wysiedli na parterze. Julia schowała swoje czarne włosy pod wyjętą z plecaka wełnianą, aztecką czapką z zielonym pomponem i wywiniętymi nausznikami, podpisała dyżurnemu Strażnikowi listę wyjścia i za chwilę szli już ośnieżoną ulicą do zejścia na stację metra. Oskar nie chciał, żeby ta krótka, wspólna droga minęła im w milczeniu. Poza tym, kiedy razem zjeżdżali windą Ratusza, stwierdził nagle, że tak jakoś lubi słyszeć jej głos.
-     Ten pułkownik, O'Really, czy nie jest dziwny, jak na Irlandczyka? - spytał o cokolwiek, byleby zacząć rozmowę i móc spojrzeć na jej profil.
-     Dlaczego?
-     Duży blondyn. Wyglądał na faceta biegającego raczej w rogatym hełmie niż z kuflem piwa i policyjną pałką.
-     Ach, o to chodzi. Zdaje się, że jego matka była Szwedką. Cha, cha, nieźle by mógł wyglądać w takim garnku na głowie. - Śmiejąc się odsłoniła jasne zęby.
    Jej usta przykuły całą jego uwagę. Ciemny karmin delikatnych, pełnych warg na tle bieli. "Jak smakują?" - pomyślał. Nawet nie bardzo zauważył, że przeszli już przez wszystkie bramki metra i ocknął się dopiero, kiedy z innymi ludźmi stanęli w grupce przed wejściem na błękitny peron.
-     Co jest? - rozglądnął się dookoła.
-     Straszny tłok. Chyba nie tylko ja rezygnuję ostatnio z auta.
    Peron był szczelnie wypełniony rozgadanym tłumem pasażerów, oczekujących na przyjazd najbliższych wagoników. Holograficzny zegar drżąco malowany zielonym laserem w powietrzu nad magnetycznym torem wskazywał, że nowa kolejka nadjedzie dopiero za siedem minut.
-     Hm, raczej nie ma sensu wpychać się tym ludziom na głowy - Oskar obejrzał się za siebie, na wciąż nadchodzących, nowych podróżnych - cofnijmy się póki jeszcze możemy.
-     Aha, lepiej spróbuję dostać się do następnej kolejki.
    Wycofali się korytarzem do przestronnego podziemnego holu, skąd rozbiegały się zejścia na dwa różne perony.
-     Czyli mamy teraz - spojrzał na zegarek - siedem plus dziesięć, to jest siedemnaście minut do odjazdu. Nieźle. Zapraszam na kawę.
    Wskazał na szafę automatu z napojami, ustawioną w niszy okaflowanej ściany.
-     A jest tam cappuccino?
-     Na pewno.

    Oskar zaczął gmerać w kieszeniach płaszcza w poszukiwaniu monet do automatu. Sprawdzając między rękawiczkami odruchowo wyłączył dyktafon. Obmacując się co raz bardziej nerwowo dotarł do kieszonek kamizelki, skąd wreszcie wyłowił dwa ostatnie krążki metalu tłoczonego w symbole koron i ryb. Wrzucił monety w otwór automatu i z listy oferowanych, gorących napojów wybrał dwa razy kawę cappucciono. Automat zabulgotał, zasyczał, a za przejrzystą klapką na jego górze pojawił się styropianowy kubek, do którego ściekał tłoczony skądś najpierw ciemny, parujący płyn, a potem biała pianka. Oskar podał dziewczynie pełen kubek i poczekał aż napełni się drugi dla niego. Uniósł go w geście toastu.
-     Smacznego.
    Julia delikatnie, żeby nie rozlać gorącego płynu stuknęła w jego kubek swoim, a potem upiła łyk kawy.
-     Dobra, dobrze słodzona.
-     Ale kofeiny w niej tyle, co w bananach.
    Nad górną wargą miała teraz ślad po białej piance. Tak bardzo chciałby zebrać go ustami. "Boże, co się ze mną dzieje? - pomyślał - "Przecież nie jestem jakimś napalonym nastolatkiem". Znów poczuł, jak tężeją mu mięśnie twarzy. Głupio mu było na myśl, że dziewczyna może coś zauważyć, ale nie bardzo mógł nad tym zapanować. Zresztą nawet nie chciał.

    Stali oparci plecami o ścianę przy automacie i popijając cappuccino co chwila zerkali na przechodzących przed nimi ludzi.
-     Podobał mi się pani charakter pisma - spróbował ją znów zagadnąć - na tych kartkach w teczce od burmistrza.
-     Skąd pan wie, że to mój?
-     Był ładny, taki kobiecy, a nie przypuszczam, żeby to prokurator robiła dla mnie notatki.
-     No tak. Dziękuję. Choć siostry nie były z niego szczególnie dumne.
-     Siostry? Kończyła pani szkołę zakonną? Taką z pingwinami?
-     I to strasznie snobistyczną, bo tą w stolicy.
-     Rodzice pewnie się nieźle wykosztowali. Ale chyba warto było?
    "Ciekawe, czy to prawda, co mówią o wychowanicach z zakonnych pensji?" - śliska myśl przepełzał mu przez głowę.
-     Nie narzekam, studia Public Relations przeszłam bez problemu.
    Sięgnęła języczkiem nad górną wargę i zebrała z niej piankę z kawy. Widok tego gestu prawie go obezwładnił, przeszył falą gorąca. Całym sobą zapragnął ją objąć, przytulić, poczuć jak najbliżej. Chyba zauważyła coś dziwnego w wyrazie jego twarzy, bo spytała:
-     Zdziwiony studiami?
-     Nie, nie - zareagował najszybciej jak mógł - tak sobie tylko myślę, czy, jeśli nie byłaby to bezczelność, czy moglibyśmy mówić sobie po imieniu, to znaczy przejść na "ty"? Takie smutno - oficjalne "pan, pani" strasznie postarza i tak głupio dystansuje. Poza tym podoba mi się imię Julia.
    Wystrzelił na końcu jak gówniarz. Dziewczyna na chwilę zerknęła w głąb swojej kawy, jakby szukając tam odpowiedzi, potem spojrzał na niego.
-     Myślę, że moglibyśmy.
-     Cieszę się.
    Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Odsłonił w nim wszystkie zęby.
-     Oskar - teraz on stuknął w jej kubek swoim.
-     Julia.
    Błyskawicznie nachylił się do niej i delikatnie musnął ustami lewy policzek. Wchłonął jej zapach, aurę, dotyk jej skóry, ciepło, które od niej biło. Zanim zdążyła jakkolwiek zareagować stał już grzecznie wyprostowany z oficjalnym uśmiechem na twarzy. Widać, że była trochę zaskoczona, ale na pewno ani zła, ani obrażona.

    Spojrzał na zegarek.
-     Chodź, chyba czas już iść. Zaraz będziesz miała kolejkę.
-     No tak, spróbujmy tam wejść - zgodziła się.
    Zabrał od niej prawie pusty kubek i razem ze swoim wrzucił w dolny otwór automatu z napojami. Przedtem zmiażdżył styropian, jakoś nigdy nie był pewien, czy kubki z tego wewnętrznego śmietnika nie są ponownie używane przez następnych amatorów kawy.     Podeszli do zejścia na peron i tym razem udało im się wejść z innymi na niebieskie płytki chodnika, którym go wyłożono. Trzymając się blisko ściany zdołali przejść między tłoczącymi się ludźmi prawie do połowy długości peronu. Zatrzymali się między reklamowymi gablotami. W jednej zachwalano ocieplane, elastyczne rajstopy, w drugiej różowe krople do nosa.
-     Jedziesz tą samą linią? - spytała.
    Podobało mu się jak mówiła do niego tak bezpośrednio, bez "pan". Wydawała się bliższa.
-     Nie tym razem. Czekają na mnie przy pomarańczowej trasie.
-     Szkoda.
-     Szkoda, ale taka praca. W końcu mam już nowe zlecenie do zrobienia.
    Wagoniki metra w kolorze rozwodnionego, szkolnego atramentu wjechały bezgłośnie na stację i zachęcająco rozsunęły przed ludźmi swoje błękitne, pleksiglasowe drzwi. O tej porze niewielu pasażerów tu wysiadało, więc zgromadzeni na peronie zaczęli szybko wtłaczać się do wnętrza kolejki. Julia odwróciła się do niego z wyciągniętą ręką.
-     To dobranoc. I dzięki za odprowadzenie.
    Miał ochotę znów musnąć ustami jej policzek lecz zwyczajnie bał się, że ją tym wkurzy. Więc tylko zamknął jej smukłą dłoń w uścisku. Była taka przyjemna w dotyku. Zastanawiał się jakby ją czuł na sobie. Chciałby ją tak czuć. Ale nie zdążył nawet pomyśleć o pocałowaniu jej palców, bo dziewczyna leciutko uwolniła się z objęcia jego ręki. Więc mógł się już tylko pożegnać.
-     Dobranoc Julio. Do szybkiego zobaczenia.
    Dziewczyna uśmiechnęła się i weszła do wagonika. Oskar patrząc za nią z przechyloną głową poczekał aż kolejka zniknie w mrokach swojego tunelu. Potem wrócił do holu metra, zszedł na pomarańczowy peron i wsiadł do pierwszej kolejki jadącej na przedmieścia.

    Iv i Greg mieszkali jeszcze dalej od centrum miasta niż Oskar. Przywilej prawników. Zdołali zadomowić się na stromym, pełnym drzew wzgórzu, objętym kwartałem ulic podobnych sobie domków z ogródkami. Zajmowali pół bliźniaka z niewielkim, zakrzaczonym trawnikiem na tyłach. Architektura domu była dość szczególna. Z dwiema spiczastymi wieżyczkami po obu stronach i z przyklejonymi po bokach garażami, z daleka wyglądał trochę jak pucułowaty, rogaty diabełek. Żeby było śmieszniej, ich sąsiadem przez ścianę był emerytowany kaznodzieja baptystów, specjalizujący się kiedyś w nawracaniu ulicznych gangów.
    Przynajmniej tak twierdził. Greg uważał, że facet równie dobrze mógł się zajmować handlem bronią albo pornografią. Był małym grubaskiem ze złamanym nosem i siwym kitkiem rzadkich włosów. Iv lubiła jego słabość do głośno słuchanych piosenek retro w stylu Abby, Bony M i Africa Simon. Najważniejsze, że staruszek nijak nie wtrącał się do ich życia. Był idealnym sąsiadem. Z jednej strony zwracał uwagę na to, kto kręci się po ich ulicy, z drugiej strony nie czepiał się dość ekscentrycznych imprez, które co jakiś czas wyprawiali Greg z żoną. Nie drażniło go nawet, kiedy latem Iv opalała się w ogródku w toplessie. Bo niby czemu miałoby go to drażnić?

    Oskar wdrapywał się samotnie ze stacji metra na wzgórze domków, pogrążone w milczeniu padającego śniegu i zimnych świateł ulicznych latarni. Lepkie płatki okleiły mu okulary, więc schował je do płaszcza. I tak nie poprawiały widzenia. Udało mu się po drodze zaliczyć tylko jednego "orła" na chodniku wyślizganym wcześniej do szklanego połysku przez jeżdżące na sankach i tyłkach dzieciaki. Wokół niego była tylko czerń nieba i biel śniegu. Nawet choinki rosnące w przeddomowych ogródkach udekorowano wyłącznie srebrnymi bombkami i mlecznymi żaróweczkami. Na dłuższą metę taka kolorystyka stawała się monotonna i męcząca. Czuł, jak usypiają wszystkie jego myśli, jakby zapadały się w watę. Ulica biegnąca ze wzgórza w dół do centrum była mało przejezdna. Przypominała raczej głęboko zaorane, śniegowe pole. Coś dobrego na wysoko zawieszone wozy półterenowe, ale nie na srebrne BMW Iv. Nic dziwnego, że - jak sama mówiła - przez zimę hoduje autko w garażu. Wreszcie lekko zasapany stanął przed znajomym domem i szczerząc się kretyńsko do obiektywu małej kamery, gapiącej się na niego pod dziwnym kątem znad bramy garażu, wcisnął przycisk od video - domofonu na obłażącej z zielonej farby, metalowej bramie.
    Szczerze mówiąc był już tak zgaszony wszechobecną ciszą, mrokiem i ciągłym skrzeniem się płatków śnieżnych, że gdyby miał iść jeszcze parę minut, to pewnie skończyłby siedząc bezmyślnie niczym mrożony kalafior w najbliższej zaspie i kiwając się w takt niesłyszanej mantry.

-     A, jesteś wreszcie - usłyszał głos Grega dobiegający niczym ze studni z małego głośniczka pod przyciskiem na bramie - wchodź, wchodź, bo zaraz całkiem się zbałwanisz.
    Zamek w bramie zabrzęczał jak opity miodem trzmiel, Oskar pchnął przed siebie powyginaną, żelazną gałkę i wszedł za porośnięte ośnieżonym żywopłotem ogrodzenie. Potem jeszcze trzy kroki na nierównym chodniczku, kilka stopni schodów wzwyż i w uchylonych drzwiach przywitał go pan domu. Barczysty facet o wiecznie spłowiałej, krótkiej fryzurze, ubrany w luźny dres i autentyczny, bordowy tużurek.
-     No dalej stary, bo wieje zimnem.
    Greg podał mu rękę i energicznie wciągnął za próg.
-     A dlaczego "zbałwanisz"?
-     A spójrz na siebie.
    Oskar popatrzył na płaszcz. Był cały oblepiony śniegiem. Jak bałwanek. Roześmiał się, otrząsnął i zatupał w miejscu nogami prawie jak tańczący Irlandczyk. Albo rażony prądem paralityk. W każdym razie większość śniegu spadło na podłogę. Greg zabrał mu płaszcz z czapką i odwiesił je na jednym z wypolerowanych, gontowych gwoździ wbitych rzędem w ścianę na wysokości głowy. Potem pchnął Oskara dalej, z przedsionka w głąb domu.
-     Chodź, zarezerwowałem ci miejsce przy kominku.

    Ich salon był takim miejscem, gdzie zawsze znikało jego napięcie, stres i czarne myśli. Jasne ściany malowane przez Iv w ślimaki, biedronki, ptaki, kwiaty i wszelkie inne dziwne zwierzaki, ogromne, poduchowate fotele, stary, wiszący zegar z wahadłem, trzy różnej wysokości, podłużne, "babcine" kredensy, rogowa kanapa, w której uwielbiał zapadać się jak rodzynek w drożdżowe ciasto, jajowaty, kawowy stolik, akurat tak duży, żeby oprócz filiżanek zmieścić na nim kieliszki, paterę z ciastem i planszę "Scrable", a przede wszystkim ogromny kominek o szklanych ścianach. Był jeszcze puchaty dywanik przed kominkiem, który świetnie łagodził kontakt z rzeczywistością rankiem po imprezach.
    Właśnie na dywaniku siedziała Iv - smukła, ciemna blondynka z kitkiem włosów spiętych do góry na tyle głowy. Poważnie przejęta tarmosiła coś w fałdach wielkiego, pasiastego ręcznika. Oskar stanął na chwilę w progu pokoju, rzucając za siebie z trudem ściągnięte buty. Coś spod ręcznika najwyraźniej chciało wyplątać się na zewnątrz. Iv chyba też próbowała to coś wyplatać ale ponad wszelką wątpliwość robiła to inaczej niż rzecz w ręczniku, bo mimo ich wspólnych wysiłków, jakoś nic nie wydostawało się na zewnątrz. Oskar zafascynowany widokiem walki z materią usiadł na dywanie opierając się plecami o jeden z foteli.
-     Cześć - spróbował zwrócić na siebie uwagę dziewczyny.
-     Cześć, cześć. Czekaj zaraz kończę.
-     A co robisz?
-     Wycieram świnkę.
-     Iiiiiik! - rozległo się raptem spod ręcznika, a na świat wyjrzał tryumfalnie mały, różowy ryjek.
    Zaraz nad ryjkiem zaczynały się zwisające końcówki jeszcze różowszych uszek, przyczepionych po bokach głowy nie większej od męskiej pięści, potem za krótką szyjką wierciło się tłuściutkie ciałko, a na końcu sterczał dumnie w górę cieniutki, precelkowato zapętlony ogonek ze szczecinką. Świnka wspięła się raciczkami na uda klęczącej Iv próbując sięgnąć ryjkiem do jej twarzy.
-     Chrum - powiedziało zwierzątko do dziewczyny, ześlizgnęło się ze spodni, a potem szybko wydreptało z pokoju.
-     No i właśnie poznałeś Eryka - powiedziała Iv do Oskara obejmując go za szyję w przytuleniu na dzień dobry.
    Zajrzał w jej oczy. Nie miała zwężonych źrenic ani błyszczących tęczówek. Raczej nic dziś nie paliła. Zawsze pocieszał się tym, że nie musiała już zaczynać każdego dnia machem synt - jointa.
-     Boskie imię jak dla prosiaczka. Bardzo bojowe. I w ogóle to uroczy z niego chłopczyk. Cały jest taki różowy?
-     Aha - potwierdziła z dumą. - Napijesz się czegoś? - spytała wstając z przed kominka i odruchowo strzepując brązowe jenasy.
-     Koniecznie. Jeśli można, to kawy z duszą.
-     Może być whisky? - ochoczo konkretyzował Greg brzęcząc już butelkami we wnętrzu jednego z kredensów.
-     Jak najbardziej.
-     To ja zobaczę, czy może mamy jeszcze jakąś starą kawę w kuchni - powiedział Iv i znikła za drzwiami salonu.

    Oskar też podniósł się z dywanu i siadł z podwiniętymi nogami w rogu kanapy. Rozejrzał się po pokoju.
-     Gdzie macie choinkę?
-     Jeszcze kupa czasu żeby ją kupić. O jest - z jedną z butelek wyłowionych w kredensie, Greg rozsiadł się obok Oskara. - Stary, znasz się może na prosiakach? - spytał cicho, zerkając ukradkiem na wejście do pokoju.
-     Nie za bardzo. O ile wiem, to potrafią być mądre jak psy. Widziałem na Discovery fragment takiego programu o nich. Ale to wszystko. A co jest?
-     Wiesz, mam taką przerażającą wizję Eryka, jako półtonowego, włochatego knura. Wielka, włochata kiełbaska.
-     E, coś ty. Eryk, to raczej domowa miniaturka. W ogóle nie wyglądał na małego tucznika, raczej na jakąś hodowlaną aberrację Azjatów. Założę się, że to obok pudli, ulubione domowe zwierzątko amerykańskich pedałów.
-     Pffff, no trochę mnie uspokoiłeś.
-     Poza tym, jak mi się zdaje, Chińczycy twierdzą, że trzymanie w domu prosiaczków przynosi szczęście.
-     Ale Chińczycy mieszkają do góry nogami.
-     Ale głupi nie są.
-     Fakt.
-     Kawa! - gdzieś z głębi domu doleciał ich okrzyk Iv.
    Obaj wzdrygnęli się, jakby ktoś przyłapał ich na planowaniu zbrodni.
-     Idziemy! - odwrzasnął Oskar i razem z Gregiem ruszyli do kuchni.

    Na parterze bliźniaka ni to hol, ni to korytarz łączył salon, pokój do przyjęć tych najprywatniejszych klientów kancelarii "Cyber Rights", małą łazienkę dla gości, kuchnię i zakręcone schody na górne piętra domu. Kuchnia była niklowano - dębowo - kaflowym królestwem Grega, zapalonego kucharza. Iv jako wysmakowana dekoratorka wnętrz rządziła niepodzielnie wielką sypialnią i ogromną łazienką na piętrze. Oskara zawsze zastanawiało, kto u licha zajmował się resztą ich domu? Ale, czy to ważne? W każdym razie w tej chwili Iv ograniczyła się do rządzenia kubkiem kawy i półmiskiem cebulowych prażynek, wyniesionych z kuchennych zapasów. Widząc jak lawiruje między porzuconymi butami Oskara z plączącym się pod nogami prosiaczkiem, obaj faceci zgodnie przykleili się do ścian holu. Dopiero kiedy ich minęła zabrali z kuchni po swoim kubku i wrócili na kanapę w salonie. Eryk też próbował wejść na kanapę, ale jednoznacznie dano mu do zrozumienia, że to nie miejsce dla małych świnek. Siedząca na środku Iv najpierw podciągnęła sobie za długie rękawy wysłużonego swetra, a potem ostrożnie dolała do każdej kawy po porcji whisky i zamieszała je wspólną łyżeczką.
-     No to - zagaiła podnosząc w górę kubek - żeby nam ciepło było.
    Zamilkli na chwilę zezując z bliska na płyn w kubkach.
-     Uch, dobra ta dusza - Oskar mlasnął z zadowoleniem.
-     Ba, przyjrzyj się butelce. To jeszcze z przemytu od twojej babci.
    Greg pstryknął paznokciem w ciemne szkło z nalepką "100 Piepers. Limited Platinum Edition" i wyłowił z półmiska całą garść prażynek.
-     Rzeczywiście. Widzę, że macie niewąski szacuneczek do tego bimbru.
-     To dlatego, że w mieście raczej trudno kupić pięćdziesięcioletnią whisky. No masz Eryku - Iv podsunęła na dłoni kilka prażynek pod ryjek prosiaczka, a ten natychmiast je pochłonął radośnie pociamkując.
-     Urocze. Jak tam sprawy przed świątecznymi feriami?
-     Nieźle - Greg próbował mówić z pełnymi ustami i nawet mu to wychodziło - sędziowie też chcą mieć święta, więc od jutra mamy wolne aż do Nowego Roku.
-     A skończyliście z tymi biedakami od podróbki "Look As Art"?
-     I to tanim kosztem, biorąc pod uwagę kogo podrabiali. Żonka miała genialną mowę końcową.
-     To na czym stanęło?
-     Wiesz - Iv znów podsunęła prażynki Erykowi - sądowy nakaz zmiany loga i nazwy firmy plus przepadek gotowych płyt DVD. Ale nie zapłacili ani franka odszkodowania, tylko koszty sądowe. No i nasze wynagrodzenia. Co, jeśli podliczyć ile sprzedali tych swoich podróbek, nawet po piracko niskich cenach, i tak ustawia chłopaków na parę lat.
-     A nam znów urósł kapitał zakładowy - wtrącił się Greg. - Pilnujesz tych lokali?
-     Spokojnie. Jak tylko pojawi się jakiś sensowny pustostan na knajpę do wykupu od miasta, będziemy o tym wiedzieć pierwsi, zanim jeszcze burmistrz podpisze zgodę na przetarg. Ale to i tak nie szybciej niż na wiosnę.
-     A wtedy - Iv wytarła w spodnie dłoń z resztek prażynek i podniosła do góry butelkę whisky w geście olimpijczyka z pochodnią - witajcie w "Casparis".
-     Amen - skwitował Oskar. - To dobre marzenie, więc na pewno się spełni. Kiedyś.
-     Tak a'props marzeń, to coś mi Greg wspominał, że dzwoniłeś dziś do niego w jakimś dziwnym rozmarzeniu.
-     Nazywa się Julia Lermont.
-     Kto?
-     Rozmarzenie.
-     Ale kim jest?
-     No właśnie, Greg, zdążyłeś już pogadać z jakimś niegłupim hackerem?
-     Aha, chwyciłem Saszę na IRC'u. Nota bene, wnioskując z jego pytań, niedługo znów będzie naszym klientem.
-     Czego chciał? - zaciekawiła się Iv.
- Interesowało go prawo własności danych publikowanych na stronach sieciowych urzędów statystycznych. To sprawa na po Świętach. Natomiast jeśli chodzi o twoje potrzeby, Sasza twierdził, że wejście w system Ratusza nie stanowi żadnego problemu. Trzeba tylko poczekać do pierwszej w nocy. Wtedy programy administracyjne robią tam porządki w bazach danych i nawet przeciętny lamer, udając aplikację autoaktualizacji, zdoła pogrzebać na dyskach w archiwum. Rano będziesz miał całe jej dossier.
-     Jak rano?
-     No, tak jak wstaje Sasza. Raczej po jedenastej. Oskar, kim ona jest?
-     To asystentka burmistrza. Kontakt w nowej sprawie... - przerwał łykając kawę.
-     No i?
-     No i ja..., to znaczy ona...
    Zawahał się. Właściwie co mógł powiedzieć? Pochylił głowę, a przed oczami przebiegały mu obrazy Julii - jak się rusza, jakie ma gesty, jak rozchyla usta gdy mówi, jak czuł dotyk jej dłoni, jej zapach.
-     Jakbym ..., jakbym spotkał kogoś ze snu - powiedział cicho.
-     Znaczy niewyspaną? - Greg chciał coś jeszcze dodać ale napotkał jednoznaczny wzrok żony. - Przepraszam.
-     Mów dalej - Iv pociągnęła go za rękaw koszuli.
-     Wiecie, czasem tak bardzo o kimś marzę. Nie znam jej, nie wiem kto to. Chciałbym po prostu, żeby wreszcie była ze mną, żebym już nie był sam. Nie do końca wiem jak wygląda, co robi, jak żyje. To takie cichutkie marzenie, któremu aż boję się przyglądać. Najbardziej nieśmiały sen. I nagle ją spotykam. To wszystko.
-     No... i... ale..., jak to wszystko? - Iv aż podskoczyła na poduszkach kanapy.
-     No bo co więcej? Na razie wiem tylko, że ona istnieje. Chyba. Ma imię i nazwisko, pracuje w Ratuszu i uczyła się u zakonnic.
-     O, myślisz, że może być dobra w te rzeczy?
-     Nie wiem Iv, ale miałbym parę pomysłów jak to sprawdzić. Właściwie to całe mnóstwo pomysłów. Póki co jestem z nią na "ty".
-     Szybko, jak na znajomość od popołudnia.
-     Zależy mi. Chciałbym o niej tyle wiedzieć.
    Oskar objął się samemu za ramiona.
-     Jaka jest?
-     Twojego wzrostu. Szczupła. Ma czarne włosy do ramion, trochę skręcone. Używa Kenzo Forest. Umie robić makijaż, bo praktycznie go nie widać. Ma takie miodowe oczka i smukłe dłonie bez biżuterii. Tatuaży nie zauważyłem. Na razie. Ojej, no mógłbym o niej mówić w kółko.
-     Nieźle cię wzięło stary - Greg klepnął go w ramię. - Nie martw się, jutro będziesz o niej wiedział więcej i jak zechcesz, to nawet specjalnie zrobimy jakąś imprezkę, na którą będziesz mógł ją sobie zaprosić.
-     Dzięki.
-     No dobra, a tak z innej beczki, co to za nowa sprawa, o której mówiłeś przez telefon? Uch, Eryk, nie bądź świnką! - Iv skarciła nagle prosiaczka.
    Biedne zwierzątko, znudzone brakiem dokarmiania, leżało sobie cicho na różowym boczku pod stołem, aż tu raptem, całkiem spontanicznie, wypuściło w przestrzeń siarkowodorowy kondensat gazowy przy wtórze donośnego dźwięku "prrryyyk".
-     Rany, ale moc - Oskar zamachał przed twarzą rękoma. - Dobrze, że to tylko miniaturka.
-     Pfu, aż dziw, że mu się od tego ogonek nie prostuje - zmarszczył się Greg. - Cebulowe chrupki to chyba nie najlepsza dieta dla świnek. Lepiej poszukam jutro w sklepie zoologicznym jakieś książki o ich hodowli.
-     Nie dostarczyli wam tego zwierzaka z instrukcją obsługi? Spore niedopatrzenie.
-     Najważniejsza instrukcja to kochać zwierzątko - stwierdziła kategorycznie Iv drapiąc prosiaczka po brzuszku.
Eryk z bezczelną lubością wypiął się do niej swoim różowym spodem i rozkosznie przy tym pochrumkiwał, prawie jak kocur.
-     Ech, dostać się w twoje ręce - westchnął Oskar. - A właśnie, jeśli można, to zostawię wam do przechowania w prawniczym depozycie zlecenie z Ratusza. Przypomnijcie mi tylko, żebym wyjął je z płaszcza przed wyjściem.
-     Mamy je sprawdzić?
-     Nie warto. To rozszerzony standard sklecony według waszego wzoru. Mieli kilka ekstra wymagań, za które po prostu ekstra zapłacą. To wszystko.
-     Zlecenie jest od samego burmistrza? - zaciekawił się Greg.
-     Tak i nie. Na spotkaniu był szef policji, ta lesbijka Mohabet i jakiś smagły europejski południowiec z kasą, koleś od sponsorów kampanii wyborczej burmistrza.
-     Gliniarz, prokurator i sponsor? Trochę dziwne towarzystwo.
-     No. I dlatego zły jestem, że nie nagrałem rozmów na dyktafon. Za to oni skręcili wszystko kamerą na DVD.
-     O, znaczy się, coś śmierdzi?
-     Chyba tak. Chodzi o te dzieciaki, które zniknęły, porwano, zabito, czy cokolwiek. No wiecie.
-     Aha. I co, też masz je odzyskać?
-     Właśnie nie. Mam "tylko" powiedzieć co się stało.
-     Jak to? - zdziwiła się Iv. - Nie chcą, żebyś je znalazł?
-     Ano nie. Mam im wyłącznie wyjaśnić, o co chodzi.
-     To bez sensu - Greg zabulgotał w kubek. - Coś tu nie gra. Na co im taka wiedza?
-     Nie wiem. Może na rękę im te zniknięcia? Może chcą tylko odzyskać kontrolę nad sytuacją w mieście, nad tłumem wyborców? Do tego nie trzeba mieć dzieciaków, wystarczy wiedzieć, co się z nimi stało.
-     Obrzydliwe - wzdrygnęła się Iv. - Mówisz jak polityk.
-     Próbuję zrozumieć ich myślenie.
-     Masz już jakiś pomysł? Coś do zaczepienia się?
-     Nie. Na razie zdążyłem tylko przejrzeć materiały, jakie mi dali. Nawet nie jestem pewien, czy to aby wszystkie informacje o śledztwach. Muszę się z tym przespać.
-     A może rzucisz kamienie? - zaoferował Greg.
    Oskar uśmiechnął się nad swoim kubkiem kawy.
-     Wiesz, w tej sytuacji, to pomysł równie dobry, jak każdy inny. Na pewno lepszy od wróżenia z fusów.
-     No to ja idę po te kamyki.
-     No to idź.
    Za chwilę Greg wrócił do salonu niosąc czarny, skórzany woreczek, ponoć z byczej moszny, tak na oko pamiętający jeszcze czasy jego pradziadka, zresztą całkiem znanego podróżnika i trochę zwariowanego poszukiwacza przygód. Pradziad lubował się w wynajdowaniu przeróżnych starożytności, był pasjonatem dziwactw. Jednym z jego łupów była zawartość woreczka. Prawdziwe, druidzkie kamienie runiczne. Pradziadek wydał nawet bardzo szczegółowy opis ich użycia, czego reprinty pod koniec zeszłego wieku, w okresie szalonego schyłku tysiąclecia i mody na wszelkie akcesoria New Age, dały rodzinie całkiem niezły dochód. Greg usiadł teraz z drugiej strony kanapy, Oskar przesunął się na jej środek i zbliżył do woreczka złożone dłonie, jakby chciał w nie złapać wysypywane z torebki cukierki. I prawie tak było. Greg rozluźnił rzemień opasujący woreczek, a potem wytrząsł ze środka kilka małych niczym landrynki, płaskich, elipsowatych kamyków na ręce przyjaciela. Kamyki były podobnej wielkości, każdy w innym odcieniu i z innymi runami wyrytymi po swoich obu stronach. Kiedyś runy były jeszcze dodatkowo wyklejone skórką łosia, ale z biegiem stuleci naturalne kleidło straciło swoje właściwości i skórki poodpadały. Zresztą nie wpływało to w żaden sposób na przebieg i dokładność wróżby. Najważniejsze były tu zdolności interpretacyjne wróżbity, a Greg poświęcił wiele czasu na dokładne wgryzenie się w zawiłości opisów pradziadka. I był w tym naprawdę niezły.
    Oskar na chwilę zamknął kamienie w dłoniach. Spróbował skupić się na zleconej sprawie. Myślał o dzieciakach, o opisach z miejsc zniknięć, o domysłach śledczych i układanych listach podejrzeń. Julia. Czując, że traci koncentrację, w ostatniej chwili rzucił kamienie na stół.
-     Hm, dziwny układ - powiedział ostrożnie Greg przyglądając się ułożeniu kamieni i runom.
-     Co myślisz?
    Sam Oskar żeby nie wiadomo co, zawsze widział przed sobą wyłącznie rozrzucone kamyki.
-     Smutek. Ale to może od rodzin dzieciaków. I to chyba wielu dzieciaków. To tu - Greg wskazał na trzy kamyki obok siebie - oznacza "dużą grupę małych ludzi".
-     Więc będzie kolejny raz. Może chociaż zostanie więcej śladów.
-     Żeby przewidywać taki kolejny raz, wcale nie trzeba być wróżbitą - zżymał się Greg. - Cholera, nic więcej się nie składa. Przykro mi.
-     Nie szkodzi. Może sam nie doceniasz tego co powiedziałeś? Nie myślałeś chyba, że oświadczysz mi "sprawca to Trumniarz"?
-     O Jezu, nawet tak nie żartuj - wzdrygnęła się Iv.
-     Spokojnie. Trumniarz jest na pewno socjopatycznym ale i zawodowym kontraktowcem. Nie będzie sobie ot tak, biegać jak zwykły psychopata z nożem po ochronkach dla dzieciaków. Hm, a może o to chodzi?
-     O co?
-     "Duża grupa małych ludzi", grupa dzieciaków. Może najpierw warto spojrzeć na całą sprawę statystycznie, a nie jednostkowo?
-     A jeżeli to jednak Trumniarz? - nie dawała za wygraną Iv.
-     Iv, obiecuję ci, gdy tylko zacznę podejrzewać, że to on, natychmiast rezygnuję ze sprawy. Jemu nie podskoczę. Sam wolałbym mu coś zlecić, niż być jego zleceniem. I to prywatnym.
-     No dobrze.
    Oskar z uspokajającym uśmiechem kiwnął w jej kierunku głową i odruchowo spojrzał na zegarek.
-     Oj, oj, słuchajcie, dzięki za gościnę ale będę się już zbierał.
-     Nie zostaniesz na noc?
-     Nie tym razem. Mam jeszcze spotkanie.
-     A zdjęcie Eryka? - przypomniała sobie Iv.
-     O cholera, nie wziąłem aparatu. Pierdoła bosa. Przepraszam.
-     Eee. No trudno. To następnym razem.
-     Obiecuję.
-     Wypuszczę cię - Grag zebrał kamyki do worka, wstał z kanapy, zebrał kubki po kawie i wyszedł z salonu.
-     Chcesz taksówkę? - spytała Iv.
-     Żadna tu nie podjedzie w taki śnieg. Poobijam się metrem. Trzymaj się - uścisnął dziewczynę. - Cześć prosiaku - wydobywając z świnki radosne kwiki pogmerał jej chwilkę za uszkami.
    Potem zdecydowanie wstał i ruszył w ślad za Gregiem. Zaraz za drzwiami salonu zebrał z podłogi swoje rozrzucone buty. Nałożył je podskakując to na jednej, to na drugiej nodze w stronę wyjścia z domu. Greg czekał przy gwoździach w przedsionku. Podał mu płaszcz.
-     Miałem ci przypomnieć o zleceniu.
-     A tak, trzymaj - wręczył mu wyjętą z wewnętrznej kieszeni okrycia plastikową kopertę.
-     Ładna okładka.
-     To od niej.
-     Hm?
-     Od Julii. No, dobrej nocy, stary.
-     Uważaj na siebie.
    Uścisnęli sobie dłonie i Oskar wyszedł w noc.

    Idąc w dół wzgórza, do stacji metra, żałował że jest w płaszczu, a nie w krótkiej, puchowej kurtce i dżinsach. Siadłby zwyczajnie na tyłku i natychmiast znalazł się na dole. Nikt by tego nie widział, ulica była pusta. No chyba, że zza żaluzji obserwował go sąsiad baptysta. Nie chciało mu się odwracać, żeby to sprawdzać. Skupiał się na drobieniu małymi kroczkami po marznącym śniegu, zupełnie jakby niósł ze sobą pełny pęcherz i to nie rybi. Śnieg ciągle padał, ale nie były to już ciężkie, lepkie płatki, tylko wsypujące się za kołnierz lodowe drobinki. Pewnie niedługo zmieni się w grad. Zanim Oskar dotarł do zejścia na podziemny peron odkrył, że woli być jednak oblepiany niż zamrażany. Pomarańczowe wagoniki, którymi jechał w stronę przesiadkowej stacji były prawie puste. Trzeba było mieć niezłą aberrację, żeby o tej porze, w taką beznadziejną pogodę, na niecałe dwa dni przed Świętami pętać się samemu po mieście. Początkowo razem z nim jechała tylko objuczona bagażem grupka kolędników, najwyraźniej z jakiejś ostatniej próby jasełkowego chóru. Z wielkich, niedomkniętych toreb wystawały im fragmenty kostiumów i scenografii jasełek. Widać było skręcane części pasterskich kijów, długie zdobne szaty, sztuczne brody pełne loków, zakurzone anielskie skrzydła i chyba nawet dmuchane owce. Dopiero bliżej centrum przyłączyło się do nich kilku nowych pasażerów. Ale Oskar akurat wysiadał, więc nie zdążył zabawić się w zgadywanie ich hobby, czy profesji. Zmienił peron na zieloną linię i kolejką w kolorze rozciętego owocu kiwi, równie pustawą jak poprzednia, dojechał do samych terenów targowych.

    Obszar targów otoczony był wysokim płotem, zza którym wznosiły się w ciemne niebo masywne, białe budynki hal wystawowych z wykwitami zaśnieżonych, szklanych kopuł na dachach. Oskar podszedł do głównego wejścia, jedynego czynnego o tej porze. Strażnicy obszukali go podejrzliwie skanerami, sprawdzili w swoich komputerowych rejestrach czy osoba, o której mówi rzeczywiście jest w tej chwili na terenie targów i niechętnie wpuścili go za bramę. Ruszył dalej w kierunku najbliższej hali, przy której kręcili się jacyś ludzie. Jakoś "inteligentnie" nie spytał Niki w której części targów ma jej wyglądać. A mógł sobie jej szukać nawet z godzinę. Oprócz obiektów wystawowych funkcjonowały tu biura, poczta, bank, magazyny, wewnętrzne studio telewizyjno - radiowe, mały szpital, własna elektrownia, i jeszcze restauracje z hotelami - na szczęście nieczynne poza dniami targów. Zbliżał się do tej hali trochę niepewnie, nad jej wejściem nie było jeszcze żadnego transparentu. Dopiero widok przemysłowych sztaplarek, wwożących do środka wypucowane ratraki, uspokoił go. Targi sprzętu zimowego będą na pewno tu. A więc i Niki.

    Znalazł ją na galerii hali. Właściwie, to ona go znalazła. W niesamowitym rozgardiaszu, hałasie maszyn i okrzyków zmieszanym z puszczaną przez głośniki, nie wiadomo po co, skoczną muzyką, rozglądał się między stoiskami. Pracownicy różnych firm powoli wypełniali je wyrobami swoich pracodawców. Były tam przezroczyste deski narciarskie, sportowe skutery śnieżne, puchowe buty, gogle z masy anty UV, chemicznie ogrzewane kombinezony, tradycyjne sanie z uprzężą dla psów, pneumatyczne, antylawinowe kamizelki z GPS'em i wszystko inne, cokolwiek tylko może się kojarzyć ze śnieżną zimą. Ktoś nagle zawołał go po imieniu, spojrzał w górę i zobaczył jej ciemno rudą grzywkę krótkich włosów w otoczeniu trzech barczystych facetów, tak zgrzanych, że mimo szeroko otwartego wejścia na halę, mieli na sobie tylko robocze ogrodniczki z szerokimi, monterskimi pasami, obwieszonymi narzędziami niczym choinki świątecznymi bombkami. Niki stała między nimi w rozpiętej, sięgającej kostek szarej baranicy po ojcu, spod której wystawał czarny kostium i wściekle wyglansowane, spiczaste, czarne kozaczki na obcasie. Pamiętał, że były do nich przyczepione oksydowane ostrogi. W jednej ręce trzymała otwarty, żółty segregator, w który co chwila zerkając, wymachiwała drugą ręką w powietrzu, pokazując jakieś miejsca na galerii. Faceci bez koszulek patrzyli na nią jak urzeczeni i potulnie kiwali głowami, sprawdzając coś na przybrudzonych, zmiętych kartkach, ginących w ich wielkich dłoniach. Wyglądało to dość delirycznie, biorąc pod uwagę, że Niki mogła spokojnie przejść na palcach najniższemu z nich pod pachą i nawet nie załaskotałaby go upiętym w górę kokiem, gdyby taki miała.
    Zamachała do niego, a potem gestem dłoni ozdobionej orientalnymi, srebrnymi obrączkami i cienkimi, drucianymi bransoletami wskazała mu jakiś kierunek w hali. Spojrzał tam i zobaczył schody na galerię. Chciał dać jej znać, że zrozumiał o co chodzi, ale dostrzegł tylko oddalające się plecy robotników, którzy otaczali między sobą kogoś niewielkiego. "Zupełnie, jak ochroniarze" - pomyślał. Westchnął i poszedł dołem w tą samą stronę. Niki stała już na szczycie schodów i po kiwających głowach jej świty wyglądało, jakby brała od nich ostatnie potwierdzenia swoich poleceń. Oskar oparty o poręcz przyglądał się temu z fascynacją. To było niesamowite, obserwować, jak taka mała istotka trzyma z wdziękiem, na krótkim postronku stado dyszących samców. W końcu dziewczyna zdecydowanie zamknęła segregator i zgrabnie zbiegła w dół.
-     Witam, witam - pocałowała go w policzek.
    Uśmiechnął się.
-     Cześć Włóczykiju - objął jej drobną postać w pasie i pochylając głowę musnął ustami szyję koło ucha.
    Zapachniało konwaliami. Lubił jej zapach.
-     Jak tam twoje futerka? Dogadałaś się z "Art Guarding"?
-     Mhm, dzięki za kontakt i możliwość powołania się na ciebie, bo bez tego nic by nie wyszło. A tak, ktoś od nich zjawi się tu rańcem. Fajno, że mogłeś przyjechać.
    W jej szaro - niebieskich oczach błyskały chochlikowe iskierki. Jakoś nie miał ochoty zabierać z niej rąk, a ona się nie wyrywała.
-     Przekonująco zapraszałaś. Gdzie mogę poczekać aż skończysz?
-     Już skończyłam. Poczekaj tu chwilkę, nie zgub mi się, zabiorę tylko swoją torbę i mykamy do mnie.
-     Aha, tylko paluszki mnie swędzą.
-     Co?
-     Nos bym przypudrował.
-     Oskar?!
-     No rzesz, siusiu mi się chce!
-     A, tak i mów. To chodź ze mną.
-     Nie można by osobno? - spytał z niewinną miną.
-     Nie bój nic, będzie osobno.
    Poprowadziła go za sobą na środek hali, gdzie w sięgającym sufitu, ogromnym, betonowym walcu, umieszczono towarowe windy na galerię, podręczne składziki, małe pokoje biurowe i toalety. Z prawdziwą ulgą wparował do ich męskiej części. Urzekła go użyteczna prostota tego miejsca - chirurgiczno zimne jarzeniówki, białe kafle, porcelanowe pisuary, muszle i zlewy, papierowe ręczniki. Żadnej mrugającej elektroniki. Niki zabrała swoje rzeczy z jednego z zamkniętych biur i też znikła za drzwiami sanitariatu.     Nie wychodziła na tyle długo, że zaczął się zastanawiać, czy tam nie zasnęła. Wreszcie pojawiła się w drzwiach z wypchaną torbą a'la listonosz na ramieniu i baranicą trzymaną za kołnierz pod samą szyją, gdzie brakowało guzika. Wzięła Oskara za rękę i szybkim krokiem pociągnęła do wyjścia z targów.

    Na bramie dziewczyna potwierdziła swoje wyjście z terenów wystawowych pakując identyfikator komisarza targów w czytnik komputera strażników, a Oskar znów musiał dać im się przeszukać. Zupełnie, jakby mógł stąd wynieść schowany pod płaszczem, składany tobogan. Zaraz po przejściu za płot, skręcili w boczną, senną uliczkę, a Niki mocno chwyciła go pod ramię.
-     Co jest? Aż tak padasz ze zmęczenia?
    Oskar drugą ręką podniósł sobie kołnierz, bo nocny wiatr zaczął nieprzyjemnie zacinać gradowym pyłem. Założył nawet okulary, żeby ciągle nie mrużyć oczu przed lodowymi igiełkami.
-     E tam. To nie zmęczenie, a obcasy. Świetnie się rozjeżdżają na takim zamarzniętym, chodnikowym śniegu. Dobrze, że mieszkam tylko cztery przecznice stąd, bo inaczej pewnie doczołgiwałabym się do targów na kolanach. Zresztą niewiele dziś brakowało.
-     Ba, to dlaczego tak się ubrałaś do prawie fizycznej roboty? Albo nie wzięłaś butów na zmianę?
-     Żeby zrobić wrażenie na tych wielkich facetach. Widziałeś, jak mnie słuchali? Żaden nawet nie śmiał pomyśleć o mnie "córuś". To nieskomplikowane typy o mentalności kierowców Tira, jeśli chcę mieć u nich szacuneczek, nie mogą na mnie patrzeć, jak na kelnerkę z przydrożnego baru. Poza tym akurat rozkleiły mi się drugie buty i zostałam tylko z włochatymi, różowymi kapciami na "po nartach". Wyobrażasz sobie, jakbym w nich wyglądała przy moim kostiumie?
-     Pysznie.
    Weszli między stare, kilku klatkowe dziesięciopiętrowce - bloki zbudowane przed końcem wieku z wielkich, betonowych płyt. Przeciskając się wśród ciasno przy sobie poustawianych samochodów, przechodzili na skróty ścieżkami wydeptanymi przez mieszkańców w poprzek pełnych zasp parkingów. Te bezdrzewne, podłużne place z rzadkimi, smętnymi latarniami były jednocześnie i podwórkami i jedyną przestrzenią między tkwiącymi naprzeciw siebie oknami domów. Wspaniała architektura dla rozwoju aberracji podglądactwa. Idąc prawie jak na azymut, kierowali się do trzy klatkowego domu w granatowo - szarym sidingu, gdzie mieszkała Niki. Już na miejscu, schowani przed coraz silniejszym gradem w aluminiowo - szklanym wiatrołapie, przez blisko minutę, chichocząc do łez z bezsensu sytuacji, szukali razem na dnie torby klucza od bramy z video - domofonem. Kiedy wreszcie znaleźli jajkowaty breloczek z przyczepionym krótkim, magnetycznym prętem mieli ze śmiechu kłopot z trafieniem w dziurkę zamka. Uspokoili się dopiero w windzie.
-     Powinnaś w końcu zmienić okolicę zamieszkania - powiedział Oskar trąc palcami oczy.
-     Nie stać mnie. To co zarobię, wolę wydać na podróże. Zresztą na moim ósmym piętrze nie jest jeszcze tak źle.
-     No fakt, hałas ulic prawie tam nie dochodzi, a nawet bez odblaskowych szyb, niewielu mogło ci zaglądnąć do kuchni. Wysiadaj.
    Nogą przytrzymał dla niej rozsuwane, plastikowe drzwi kabiny, bo pamiętał, że ze starości lubiły się czasem wcześniej zamknąć. Niki podeszła do jednego z czworga mieszkań na piętrze i wystukała kod cyfrowego zamka, ukrytego w topornej, stalowej skrzynce, wystającej wprost ze ściany przy drewnopodobnych drzwiach. Kiedy zamek zabuczał potwierdzając odblokowanie swoich rygli, pociągnęła za nieruchomą klamkę i kiwnięciem głowy zaprosiła Oskara do środka.

    Mieszkanie Niki nie było duże, miało może z 48 metrów. Dwa pokoje wypełnione pamiątkami z podróży po krajach Azji, wyłożona lustrami łazienka z bezcennym, okrągłym oknem i urządzona w matowym metalu, maksymalnie skomputeryzowana kuchnia. Oskar zostawił płaszcz na wieszaku obok baranicy dziewczyny. Z ulgą zdjął buty i rozsiadł się w fotelu dużego pokoju, spokojnie czekając aż Niki przebierze się w sypialni.
-     Pstryknij pilotem w wieżę - doleciało go z korytarza - mam tam compact ze składakiem muzyki filmowej. Spodoba ci się.
    Odruchowo przesunął okulary na głowę i rozejrzał się po wnętrzu w stylu chatki Japończyka z meblami wykończonymi bambusem i arkuszami białego plastiku, udającymi ryżowy papier, ale nigdzie na wierzchu nie mógł dostrzec znajomego kształtu srebrnego prostokąta z gumowymi przyciskami. Ruszył się nawet z fotela, żeby zajrzeć pod poduszki kanapy, lecz odkrył tam tylko dwie zrolowane skarpetki nie od pary. Jedną w koniczynki, drugą szarą.
-     A gdzie masz tego pilota?! - wrzasnął w kierunku ściśniętych, harmonijkowych drzwi.
-     Sorry, - Niki pojawiła się w pokoju potrząsając w ręku zgubą - leżał w kuchni.
    Zmieniła czarny kostium na czarne dżinsy i koszulę z grubej, włochatej wełny w szaro - niebieską kratkę. Wyglądała w niej jak córka Kanadyjskiego drwala.
-     Eee - wyjęczał z dezaprobatą Oskar na jej widok.
-     Co jest, nie pasuje? - spytała zadziornie i uruchomiła pilotem odtwarzanie płyty.
    Przestrzeń pomieszczenia wypełniła się ekstatycznymi jękami młodej kobiety. W tle coraz szybciej zawodził kwartet smyczkowy, a na werblach rozpędzał się jakiś perkusista. Znał tą płytę, "Passion moments" z wyborem podkładów dźwiękowych scen erotycznych, najlepszych kinowych filmów ostatnich pięciu lat.
-     Pasuje, jednak wolałem kostium.
-     Niewygodny do kanapy.
-     Za to nie pomyślałbym o tobie "córuś".
-     A myślisz tak teraz?
-     Nie - uśmiechnął się. - Do licha, wyłącz dolby sourrand, lubię tą płytę ale zaczynam się rozpraszać.
Niki piknęła pilotem i dźwięk z podwieszonych pod sufitem kolumn stał się płaski jak tło na rysunku przedszkolaka.
-     No, teraz łatwiej się skupić. A wracając do "córuś", to zwyczajnie byłem pod takim samym wrażeniem ciebie w kostiumie, jak kolesie z targów. I podobało mi się to.
-     Ty też?
-     A co? Jestem facetem i gdzieś w głębi mnie na pewno drzemie tirowiec. Różnica polega na tym, że taka kobieta jak ty ich onieśmiela, a u mnie wytwarza bardzo ciekawe pomysły.
    Skrzywił się w półuśmiechu unosząc do góry jedną z brwi.
-     Dziękuję - pogłaskała go po policzku.
    Delikatnie chwycił ją za palce i pocałował wnętrze dłoni. Poczuła ciepły oddech. Nie spieszyła się z cofnięciem ręki sprzed jego ust.

-     Mm, to jak, spróbujemy tego likieru? - spytała.
-     Ze sfermentowanych bananów deptanych przez młode Jawajki? Jasne. Trzeba opić twój powrót i spotkanie.
-     A może jesteś głodny? Mogłabym wykonać jakieś tosty. Mam jeszcze czarne oliwki.
-     Dzięki, nie o tej porze. Potem będę mieć dziwne sny. Poza tym dbam o linię.
    Poklepał się w płaski brzuch.
- Dobra, to wyciągnę tylko szkło.
    Z ażurowego kredensu wyjęła na niski, okrągły stół malutkie, kroplowate w kształcie kieliszki i prostą butelkę z gęstawą, mętno - żółtą zawartością. Oskar przeniósł się na twardą japońską kanapę z wklęsłymi wałkami zamiast poduszek, a potem ostrożnie rozlał płyn do kieliszków i przyjrzał mu się pod światło.
-     Wygląda jak tani bimber. Czy te Jawajki myły czasem nogi?
-     Jasne, ale chyba szybko się pociły.
-     Skąd wiesz?
-     Wszyscy się tam pociliśmy. Niektórym facetom było z tym nawet, hm, do twarzy.
-     Żartujesz?
    Przystawił sobie do nosa szyjkę butelki i powąchał unoszący się aromat alkoholu. Na pewno był tam miąższ bananów.
-     No wiesz, warunkiem było, że poniżej twarzy mieli odpowiedni gabaryt opalonych ramion. Jak na przykład taki Huan, przewodnik wycieczki z promu. Mam go na zdjęciu, wywołam kliszę, to ci go pokażę.
    Spojrzał na nią przekrzywiając głowę jak ciekawski ptak.
-     Tylko na zdjęciu?
-     Hm?
    Przechylił głowę na drugą stronę i z figlarnym skrzywienie ust, pytająco popatrzył prosto jej w oczy.
-     Noo, tak też go miałam - powiedziała ciszej próbując powstrzymać lekki uśmiech. - Albo na odwrót. Nieważne.
-     Fakt, nieważne. To za opaleniznę i pot.

 

Ze względu na wielkość , opowiadanie zostalo podzielone na cztery części
Tu jest Część I Tu jest Część III Tu jest Część IV

iech. - Albo na odwrót. Nieważne.
-     Fakt, nieważne. To za opaleniznę i pot.

 

Ze względu na wielkość , opowiadanie zostalo podzielone na cztery części
Tu jest Część I Tu jest Część III Tu jest Część IV