Ze względu na wielkość , opowiadanie zostalo podzielone na cztery części
Tu jest Część I Tu jest Część II Tu jest Część IV



Opowieść Przedwigilijna
część III



Autor : Arkadiusz Szynaka
html : ARGAIL


      Brzdęknął szklaną stopką w jej kieliszek i posmakował likieru. Był słodki jak lody, tyle że ciepły. Nie lepił się do gardła, przypominał raczej rozcieńczony syrop. Oskar mlasnął i szybko połknął resztę płynu, niczym setkę wódki.
-     Dobre.
-     No myślę. Kosztowało kupę kasy. Rozlej jeszcze.
-     Jak ci tam w ogóle było?
-     Super. Słońce, lenistwo, egzotyczne widoki i nieuperdliwa współlokatorka z kabiny, to mój sprawdzony przepis na wakacje.
-     Z kim mieszkałaś?
-     Z taką jedną holenderską nimfomanką. Niesamowity agregat, ale w sumie fajna dziewczyna. Może nawet zobaczę się z nią latem gdzieś nad Bałtykiem. Amsterdam leży nad Bałtykiem?
-     Prawie. Nie wolałabyś lata z Huanem?
-     E, w tedy moje wspomnienia mogłyby stracić swój urok.
-     Fakt. No to siup. Uch, to jednak ma moc. Lepiej zwolnię, bo przy tym tempie szybko zjadę ci na podłogę.
-     Nie lubisz mojej podłogi? - teraz Niki spojrzała na niego uśmiechając się z przekrzywioną głową.
-     Wiesz, że lubię - sięgnął ręką po jej dłoń i uniósł ją do ust - czasem nawet bardzo.     Zmrowiło ją, gdy znów poczuła jego wargi. Całą sobą dobrze wiedziała dokąd może prowadzić ta pieszczota. Właściwie to bez sensu, bo ani nie byli ze sobą, ani nie byli kochankami. A jednak nie broniła, kiedy jego palce przesuwały się ciepłem po grzebiecie ręki, a usta błądziły po skórze, od nadgarstka aż po delikatne zgięcie łokcia. Pamiętała, jak kiedyś się spotkali, jak ostrożnie spojrzeli na siebie, zaciekawieni, złaknieni bycia z kimś, zmęczeni samotnością ale i ożywieni nagłą nadzieją płynącą z tego nieuchwytnego, nienazwanego czegoś, czym do siebie emanowali. Nic z tego nie wyszło, zupełnie jakby pochodzili z innych planet. Każde szukało cech, rzeczy, których nie mogli dać sobie nawzajem. Ten brak rodził jakąś pustkę, smutek, tłumił i pasję i radość bycia ze sobą. Tym bardziej cenili każde wspólne starania dla drugiego, ale też dobrze wiedzieli, że to już nie są oni, że tak naprawdę są inni. Objęła ręką jego głowę, majdrując palcami wyplątała mu z włosów okulary i odłożyła je na stół. Potem w milczeniu, powolutku podała mu rozchylone usta do pocałunku. Wtedy, przed paru laty, w końcu nawet seks przestał zapewniać im tą bliskość, jedność, której tak u siebie szukali. Rozeszli się. Teraz nie chciała o tym myśleć. Liczył się tylko ten moment, kiedy czuła swoje rosnące pragnienie i jego podniecenie. Siadła mu na udach, całując mocno, głęboko, aż do bólu nienasyconego języka.     Po rozstaniu widywali się parę razy w miesiącu, każde na swój sposób lecząc smutek i tęsknotę. Miotali się rozdarci między gorącymi falami pragnień - aż do gotowości rezygnacji z samych siebie w nadziei, że to coś da - a chłodnym dotykiem zdrowego rozsądku i świadomością, że to tylko złudzenie, że nic z tego nie będzie. Jego dłonie przesunęły się w dół po jej twarzy, szyi, palce rozpięły guziki koszuli, objął odsłonięte ramiona. Na lewym błysnął nasyconą żółcią tatuaż małej, nadgryzionej gruszki. Takiej z brązowym ogonkiem, strzępiastym, zielonym listkiem i biedronką w miejscu ugryzienia. W końcu, pewnego dnia siedli nad winem i zaczęli mówić sobie o sobie. Próbując nie ranić się wzajemnie, podzielili się uczuciami, które ciągle nimi targały. Gadali aż do braku słów, aż wyjęli sobie wszystko z duszy. Czy coś im to dało? Mieli przynajmniej wrażenie, że już nie ma nic do wyjaśniania, że mogą spać spokojnie. Sama wyciągnęła sobie koszulę ze spodni, upuściła ją na podłogę i szybko ściągnęła mu przez głowę jego górę, razem z ciepłym podkoszulkiem. Przytuliła się mocno, całą sobą, chciała skórą brzucha czuć jego skórę, jego ciepło.
    Łagodziła językiem jego rozpalone wargi. Raptem pomyślał o Julii, przed oczami stanął mu jej obraz, uśmiech, usta, dotyk dłoni. "Nie - przemknęło mu przez głowę - nie teraz!" - zacisnął oczy, z udręką, z całych sił zdusił w sobie jej widok, zamknął w głębi duszy najmniejszą nawet myśl o niej. Choć poczuł ciepło innej, oddał pocałunek tej, z którą był w tej chwili. Objął ją za plecy, goniąc mrowiące dreszcze przesunął palcami aż do karku, wsunął palce we włosy. Wiedzieli wtedy, że jest jak jest, że mają swoje racje i uznali je u drugiego. A potem widując się co jakiś czas sami odkryli to, czego pragnęli w pustce uporczywego szukaniu swojej drugiej połówki. Kiedy spotykali nową osobę, autentycznie życzyli sobie szczęścia. Gdy nic im nie wychodziło, zawsze mogli liczyć na wspólne przegadanie choćby i całej nocy. A kiedy rozpaczliwie pragnęli już tylko jednego, choćby i najmniejszego gestu akceptacji drugiego człowieka, czyjejś bliskości, poczucia bycia chcianym, kochali się aż do zapomnienia.     Sięgnęła w tył ręką, rozpięła stanik, a on wolniutko odsłonił jej drobne, pełne piersi. Zachłannie zamknął je w dłoniach i schylił się do nich ustami. Ich twardniejąca delikatność, gorejąca czerwień sutek, gładki smak na języku, dotyk na twarzy, rozpaliły go do półprzytomności. Wtedy poczuła go pod obejmującymi udami, pod napiętymi pośladkami, to jak gwałtownie potężnieje, rozpiera się, niepowstrzymanie i twardo unosi ją nad sobą. Spojrzała mu w rozognioną twarz o nagle sztywnych, ściętych mięśniach, drapieżnie odsłoniętych zębach i płonących oczach. Chciał ją do bólu. Zdążyła jeszcze rozchylonymi ustami wciągnąć haust powietrze jak przed skokiem z sauny w lodowate jezioro, gdy objął ją w talii i szybko, silnie podniósł do góry. Sekundę stała przed nim w ufnej, bezbronnej pozie, chwiejąc się na stopach grzęznących w miękkich poduszkach kanapy. Trzymając ją w pasie lewą ręką, drugą rozpiął dżinsy, a potem jednym ruchem zsunął je do kolan, osłaniając biel bawełnianych majtek. Oparł dłonie o jej brzuch, powoli, miękko przesunął nimi w dół po nagich udach i zaraz objął je od tyłu, powtarzając ten ruch do góry. Wsunął palce za bieliznę na pośladkach i tak ją podtrzymując pomógł dziewczynie delikatnie opaść na kolana. Poczuła, jak jego dłonie znów zaczynają głaskać jej plecy, jak całuje skórę jej brzucha, jego gorący oddech, język wędrujący po jej ciele, coraz niżej, przez pępek, do ostatniej, bawełnianej granicy. Zatrzymał się na chwilę i podniósł twarz szukając jej wzroku. Powoli przymknęła powieki i wplotła palce w jego włosy. Pochylił głowę do jej ciała, wolno przesunął ręką w górę, między jej udami, aż zamknął ją w dłoni. Dopiero teraz poczuła jak bardzo płonie, jak silnie pragnie czuć jego dotyk. Chciała nogami zacisnąć jego rękę ale nie mogła złączyć coraz bardziej miękkich kolan. Przecież obejmowała jeszcze jego uda. Usiadła na nich. Otoczył ją ramieniem za plecami i nagle, prawie władczym ruchem, przechylił na bok kładąc na kanapę. Dłoń, która dotąd pieszczotliwie obejmowała ją od dołu, zacisnęła palce na delikatnych majteczkach i powoli ściągnęła je z ud. Półprzytomnym gestem oddania wygięła się do niego odsłoniętą płcią. Zbliżył wargi do jej króciutkich włosów pod delikatnie odciśniętym śladem od bielizny, a na oślep uwalniał jej nogi z zsuniętego w dół ubrania, zrzucając je na podłogę. Łapczywie łapiąc powietrze, pchnęła rękami jego głowę niżej i za chwilę kocio wyprężona, czuła jak pieści ją ustami, jak bierze ją językiem, bezbronną i rozchyloną. Jej wilgotny smak był gorący pożądaniem.     Chciała więcej, musiała mieć więcej! Sięgnęła w dół dłońmi i sama, jeszcze bardziej, otworzyła się przed nim palcami, aż poczuła, jak zanurza w niej język, niczym w ustach spragnionej kochanki. Ogień przeszył jej ciało. Zagiętymi jak szpony rękami przesunął po jej nogach, potem po brzuchu, aż do piersi, jakby orał ją dreszczem. Chwyciła jego ramiona i usiadła. Zebrała wargami swój własny smak z jego ust. Całowała jego szyję, pierś pod którą serce łomotało mu jak w drapieżnym biegu, napięty brzuch z pnącą się pionowo, delikatną ścieżką ciemnych włosów. Oparta dłońmi o jego uda, czuła rozpierającą się między nimi męskość, naprężoną jak zwinięte w ciasnocie ubrania, gotowe do skoku wściekłe zwierze. Szybko rozpięła mu metaliczną klamrę paska, zamek rozporka i powoli oplotła palcami samotny guzik. Wyłuskała go z jego dziurki powolutku. Obiema rękami chwyciła za krawędź spodni i bielizny pod spodem, a potem odchyliła je od ciała przez które przeszła fala ulgi uwolnienia od bólu, takiego z granicy pieszczoty i przyjemności. Uniósł na dłoniach pośladki, żeby mogła łatwiej ściągnąć z niego resztę rzeczy, które natychmiast rzuciła gdzieś w kąt pokoju. Teraz siedział przed nią nagi, wezbrany, wyniesiony w górę sztywnym podnieceniem. Jedną ręką oparła mu się o pierś, pod opuszkami miała jego coraz szybsze, wrzące tętno, drugą rękę powoli prowadziła mu po napiętym udzie od kolana w górę, do wyprężonego, stężałego pożądaniem członka. Leciutko wsunęła palce między jego nogi i od dołu zamknęła go w dłoni. Choć był już na nią tak gotowy, wydawało się jej, że drgnął, że jeszcze bardziej obrzmiał w swoim kształcie. Bezwiednie przygryzła wargi. Objęła go palcami. Był tak niesamowicie gorący, pulsował, prawie dygotał. Zsunęła rękę w dół odsłaniając go do końca, uwalniając wysklepiony do swych granic, purpurowo - jedwabisty szczyt męskości. Pochyliła się nad nim jak kotka i w ostrożnym pocałunku dotknęła wargami, tuż nad palcami pieszczotliwie musnęła dookoła językiem i wreszcie wzięła głęboko w usta. Poczuła, jak stracił na chwilę panowanie nad sobą, jak szarpnął nim skurcz, przeszyła fala odurzenia.
    Poruszyła głową kosztując to jaki jest twardy i jak delikatnie, falą ciepła przesuwa się po jej języku. Powtórzyła ten ruch wzdłuż niego, i jeszcze raz, i znowu. Odruchowo wygięła plecy, gdy jego ręka zaczęła zsuwać się po nich w dół. Głaskał jej pośladki, zacisnął na nich dłoń i za chwilę leciutko wślizgnął się między nie palcami. Czuła go pod sobą, to jak silnym dotykiem przesuwa się po jej rozpalonym ciele, wprost do rozchylonej pragnieniem, wezbranej, złaknionej pieszczot szparki. Nie zwalniając nawet na sekundę wsunął się w nią palcami, tak daleko jak tylko mógł. Zacisnęła się na nim. I w środku i ręką. Lubiła gdy brał ją w ten sposób, gdy mogła czuć w sobie, jak powolutku ociera się w niej, jak wyzwala kolejne fale gorąca, uderzające w nią na przemian omdleniem i napięciem. Wyprostowana jęknęła przez zaciskane zęby. Łapiąc powietrze dusiła w sobie spazmatyczny szept. Już nie mogła, nie chciała czekać. Podniosła się z niego, zarzuciła mu obie ręce na szyję, odchyliła całym ciałem w tył i opadając na plecy pociągnęła za sobą. Oparty na wyprostowanych ramionach unosił się chwilę na nią, niczym czekający drapieżnik. Był rozgrzany, zwierzęco stężały, oddychał szybko i płonącym wzrokiem łakomie spijał obraz jej nagości. Pragnęła, żeby właśnie tak na nią patrzył. Oplotła udami jego nogi, sięgnęła w dół dłonią, chwyciła palcami twardego, naprężonego, wilgotnego od podniecenia i od jej ust. Uniosła biodra na jego spotkanie. Zbliżył się do niej bez pośpiechu, a gdy dotknął sobą jej szkarłatnego, odkrytego żądzą płomienia, przez sekundę jakby wrząca błyskawica przeszyła szarpnięciem jej ciało. Boże, jak go chciała! Wchodził w nią, otwierał sobą, czuła, że obejmuje go co raz głębiej, że jest równie rozgorzały jak ona. Kiedy już pochłonęła go całego, kiedy oparł się o nią lędźwiami, splotła nad nim nogi. Pierwszy ruch był wolny, jakby wielkie zwierzę budziło się ze snu. W tył i do przodu. Nie na wprost, trochę w jeden bok jej ciała, potem w drugi. I znowu, wyrwanie, lecz nie do końca, i powrót w jej objęcie, i jeszcze raz, szybciej, mocniej. Rękami wczepiła się w jego barki. Drżała w szarpnięciach coraz bardziej szaleńczego rytmu spęczniałych mięśni. Naprężona w sobie pulsowała z każdym poruszeniem, z każdym co raz twardszym, gwałtowniejszym ruchem. Oparty na łokciach obejmował jej ramiona i jak we wściekłym pościgu łapczywie łykał kęsy jej oddechu. Dalej, głębiej. Chryste, wzbierała w sobie, coś w niej rosło, potężniało, wirowało, ogarniało całe ciało niczym niepohamowany, wrzący, burzowy potop, jak ściśnięta eksplozja ognia wyrywająca się na wolność. Jeszcze tylko chwilkę, jeszcze moment. W obłędnym zapamiętaniu, na granicy ludzkich możliwości, przeszywał ją staccatem pchnięć szybkich jak świetlisty trzepot delikatnych skrzydeł kolibra, wbijał się w nią prędko, migotliwie, już bez żadnej szansy kontroli swoich ruchów. Raptem poczuła, że wszystko w niej tężeje, zastyga jak przed pęknięciem, cały świat zamiera na ułamek sekundy, a potem w jednym gigantycznym wybuchu przetacza się przez jej ciało grom, uderza kipiąca krew, unosi ją w górę, wygina spazmatycznie jak rażoną prądem, dławi okrzyk, brak tchu, szarpią napinane do bólu mięśnie, łomocze jej w uszach. Wstrząsana dreszczami osuwa się z powrotem, opada bezwładnie, a on ciągle niknie w niej obłędnymi błyskawicami sztychów, miażdżąc swoim ciężarem, zaciskając mimowolnie palce na jej nadgarstkach. I już, nagłym zrywem ciała przykrywa ją całą, gubi swój rytm, wyrywa się w górę jakby z wilgoci gęstej głębi, wypełnia ją uderzeniem swego płonącego strumienia, drży jak w konwulsji i w skurczu, coś skowycze, sztywnieje nieruchomo i znów dygoce pulsując w niej ostatkiem ruchów bioder, ciągle i ciągle. Wciąż dając jej z siebie. Wreszcie zwalnia, opada, opiera głowę na jej ramieniu, tchnie zmęczeniem, zamyka oczy, przez chwilę niczego nie czuje. Jej ręce delikatnie uwolniły się z jego zastygłego uścisku. Bolą ją zgniecione nadgarstki, ale w dziwny sposób sprawia jej to przyjemność. Obejmuje go, głaszcze po mokrych od potu plecach, wplata palce we włosy. Czuje, jak wraca mu przytomność, jak drżący, powoli unosi się nad nią na niepewnych od wysiłku rękach, uśmiecha się do niej, patrzy tak ciepło, w ten jedyny na świecie sposób. Pochyla głowę, całuje i ostrożnie, prawie z pieszczotą opuszcza ją. Za chwile leżą obok siebie na boku, rozgrzani, jeszcze z szybkim oddechem, spleceni nogami, objęci ramionami z wciąż półprzytomnym spojrzeniem. -     Hrrr - wydobyło się cichutko z jego gardła.
-     No, mnie też się podobało - wyszeptała.
-     To ty tak mruczałaś, czy ten compact, bo się zgubiłem.
-     Aaa, nie powiem. Ale daj pilota, wyłączę te sztuczne jęki.
-     Będziesz miała siniaki na rękach, przepraszam. Łaaa - ziewnął.
-     Nie szkodzi, nikt ich nie zobaczy pod długim rękawem. Zasypiasz, czy jesteś jeszcze trochę przytomny?
-     Tak pół na pół. Jak powiesz coś ciekawego, to chyba się ocknę.
-     O jawajskich dziewczynach?
-     Może być.
-     Dobra, to poczekaj, weź nogę, auć, ..., o właśnie, ręka ci nie ścierpnie?
-     E tam.
-     A może przejdziemy na łóżko?
-     Nie chce mi się ruszać.
-     A jak zmarzniemy?
-     Sięgnę stąd do koca na fotelu.
-     Czym?!
-     Nogą. Widzisz? Przykryj się.
-     Ty też.
-     Hej, nie łaskocz.
-     A głaskać mogę?
-     Jasne. Mmmm, i po brzuszku.
-     Nie masz brzuszka.
-     To po pępku.
-     Marudzisz.
-     To przepraszam. Ale mogę cię w zamian podrapać.
-     Oooooj, to rozprasza.
-     Już nie będę, tylko mów.
-     Troszkę możesz.
-     Tak?
-     Aha. O widzisz, bardzo dobrze.
-     No ale mów.
-     Więc tak, z daleka wyspa jest palmiasta i taka jakaś w chmurkach ...
-     Różowych?
-     Śmietankowych, głuptasie, nie przerywaj ,...     Oskar nurkował w rurze kanału. Czuł się jak zawieszony w mrocznej, ciepłej próżni. Powoli mieszał rękami rudawą, gęstą od gnijących paprochów wodę. W słabnącym, żółtym snopie światła latarki, widział jak ciemne ściany kanału zaczynają niepokojąco zbliżać się do siebie, robiło się coraz ciaśniej. Nie bardzo wiedział gdzie wracać, a już jakiś czas temu całkowicie stracił poczucie przestrzeni i kierunku. Nawet górę od dołu odróżniał tylko dzięki unoszeniu się wydychanych bąbelków powietrza. Dziwne, ale nie czuł strachu, raczej zaciekawienie, jakby obserwatora. Miał nadzieję, że wkrótce dopłynie do jakiegoś technicznego włazu albo przelewowej komory z wyjściem na powierzchnię. Nie miał pojęcia, na ile starczy mu jeszcze butli z tlenem. Woda robiła się gęsta jak krochmal. Dobrze chociaż, że nie była zimna. Zaczął odpychać się palcami rąk od zbiegających się ścian rury. Zdawało mu się, że poczuł jej drgania, czyżby był blisko ulicy albo linii metra? Nagle w ciasnocie kanału zaklinowało mu się ramię. Cholera, nie mógł się obrócić. Za to chyba usłyszał jakieś dźwięki, tak, coś słyszy..., i jakieś światło z góry?
-     ... dziesie. No dalej śpiochu, obudźże się na chwilkę.
    Niki, ubrana już w swoją baranicę, klęczała jedną nogą na kanapie i ciągnąc Oskara za ramię z wysiłkiem wydobywała go spod poduszki.
-     Mhm bul - wyartykułował mętnie z gardła, zupełnie jakby rzeczywiście gdzieś nurkował. - O Jezu, co jest?
    Spojrzał na nią półprzytomnie, oczami wielkimi niczym talerze.
-     Ranek.
    Uśmiechnęła się czochrając go po głowie. Oskar rozejrzał się dookoła, mlaskając przy tym jak obudzony z drzemki szczeniak.
-     Przecież za oknem ciemno - zaprotestował płaczliwie i spróbował nałożyć sobie na twarz poduszkę, spod której dopiero co go wyciągnęła.
-     Bo to zima i pada śnieg. Hej, zostaw poduszkę, to nie czapka.
    Siadła obok niego, przytrzymując go za ramiona w pozycji siedzącej.
-     Mam to gdzieś - stwierdził filozoficznie. - Ślicznie wyglądasz. Która godzina?
-     Dzięki. Za dwadzieścia ósma, słuchaj muszę już wyjść do pracy. Słuchaj mnie, jak się już wybełtasz w kołderce, weźmiesz sobie prysznic, masz tam niebieski ręcznik, zrób sobie śniadanie, pozmywasz i spokojnie zatrzaśniesz za sobą drzwi. OK.?
-     Jasne, że rozumiem. A jakiś dziś dzień?
-     Chyba czwartek, w każdym razie pojutrze wigilia. Dobrze spałeś?
-     Pysznie. Zdzwonimy się?
-     Koniecznie. Najpewniej w drugi dzień Świąt. Trzymaj się.
    Pochyliła się do niego w szybkim pocałunku. Smakowała taką dziecięcą, truskawkową pastą do zębów.
-     Pa, pa - pomachał za nią ręką. Opadł na poduszki kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi. Ale już nie chciało mu się spać. Rozbudził go smak jej pocałunku. Przez chwilę bezmyślnie wpatrzony w sufit drapał się pod mechatym kocem po gołych piersiach. Przypomniał sobie swój sen. Kanał, to nie za dobra wróżba, jak na początek dnia. Zwłaszcza, kiedy się w nim utkwiło. Uniósł głowę i poszukał wzrokiem pilota od wieży.      Rozglądanie się nic nie dało, więc zaczął obmacywać poduszki kanapy wokół siebie i nawet podłogę po nią. Wreszcie znalazł go pod stołem, uruchomił radiowy tuner, a młoda spikerka wypełniła pokój dźwiękiem swego głosu, tłumacząc coś z przekonaniem o śniegowych frontach nad miastem. Dochodziła ósma, o dziesiątej był umówiony w hotelu z babcią, wcześniej chciał sobie załatwić wizytę na komendzie głównej policji, a przed tym wszystkim trzeba by jeszcze wykonać jakiś prysznic i może nawet coś zjeść?
    Jakoś nie lubił zimą wychodzić z domu o pustym żołądku. Zdecydował, że pora już wstawać. Najpierw usiadł podpierając się z tyłu rękami. Było mu dziwnie niewygodnie, zupełnie jakby zaplątał się czymś w fałdy koca. Odkrył skrzyżowane po turecku nogi i spojrzał w dół na siebie. Sterczał sprężyście wyprostowany w górę, jakby w ogóle nie było minionej nocy. "No, czego ty jeszcze chcesz? I to o tej porze?" - pomyślał krzywiąc się. "A właściwe, kogo?". Głupie pytanie, bo od wczoraj dobrze znał odpowiedź. Tylko co z tego? Westchnął, opuścił nogi na podłogę, wstał i nagi ruszył do łazienki.     Zanim był w stanie skorzystać z toalety musiał przez chwile pokontemplować widok za okrągłym oknem. Właściwie jedyne co widział, to zajęte własnym, obłąkańczym tańcem, srebrzysto - niebieskie płatki śniegu, w niezrozumiałym pośpiechu wirujące na wietrze. Ale to wystarczało żeby uspokoić jego myśli i rozmarzone ciśnienie. Już lżejszy wszedł do kabiny prysznicowej i spłukał z siebie delikatny, zaspany aromat wczorajszej nocy. Nie żeby nie lubił czuć na sobie zapachu dziewczyny - bo wiele razy po kochaniu tylko się ubierał i przesiąknięty tym najcudowniejszym perfumem świata, mgiełką namiętności, funkcjonował przez cały dzień, czy noc - ale żeby się obudzić. I żeby móc cichutko myśleć sobie o innej, ulotnej wonności, której przecież, tak naprawdę jeszcze nie znał.
    Ociekający wodą wyszedł boso na zimną posadzkę i sklął sam siebie za gapowatość, że nie włączył podgrzewania podłogi. Znalazł niebieski ręcznik, wytarł się od głowy do nóg, a na końcu stanął na nim przed umywalką. Sięgnął po tubkę truskawkowej pasty do zębów i zatrzymał się w pół ruchu po szczoteczkę. Przecież nie był u siebie, a Niki nie miała w zwyczaju przechowywać w łazience cudzych grzebieni, dezodorantów, szczoteczek do zębów, ani cążków do skórek. Z błyskiem sprytu w oczach otworzył wiszącą przy lustrze szafkę. Ale nie licząc żyletek do depilacji nóg i kosmetycznych wacików nie znalazł tam nic jednorazowego, a już tym bardziej turystycznych, jednorazowych szczoteczek. W przypływie desperacji zużył kilka metrów anyżkowej nitki dentystycznej, a na koniec wmasował sobie pastę palcami w zęby. Kiedy pochylony płukał usta, zimny dotyk umywalkowej porcelany pod pępkiem ostatecznie zmobilizował go do wyjścia z łazienki.
    Wrócił do pokoju, ubrał się i zajrzał do kuchni. Plazmowy wyświetlacz w drzwiach lodówki sugerował kilka możliwych kombinacji na wykorzystanie jej zawartości. W ostateczności, przy braku jakichś produktów, zawsze można było zamówić je przez internetowe łącze, spinające kuchnię z najbliższym sklepem on - line, oferującym spożywcze dostawy do domu w ciągu kwadransa. Ale dla Oskara było za wcześnie na wymyślne, czy obfite jedzenie. Czubkiem palca pomacał przez chwilę dotykowy ekran na lodówce i nie siląc się na żadną oryginalność sprawdził czy zdoła sobie przyrządzić ulubione przez Niki owocowo - kukurydziane płatki na mleku, a do tego mrożone kakao. To trochę aberracyjne śniadanie jak na zimowy ranek, lecz jakoś nie było komu zwrócić mu na to uwagę. Radosnym "ping" komputer oznajmił, że część poszukiwanych składników jest na jednej z dolnych półek chłodziarki. Oskar wyłożył na okrągły, kuchenny stół plastikową butelkę brązowego płynu i karton mleka. Błyszczącą, metalową puszkę z grzechoczącymi w środku płatkami znalazł już w trzeciej z przeglądanych szafek. Potem jeszcze chwila na przypomnienie sobie w której szufladzie Niki chowała sztućce, a w której kubki i talerze, i mógł wreszcie usiąść za stołem na niewygodnym, ale bardzo nowoczesnym w kształcie krześle z metalowych drutów.
    W miseczkowatym, ceramicznym talerzu zalał płatki mlekiem, a kakao wlał do czegoś o wyglądzie dwudziestowiecznej musztardówki, co na co dzień służyło zapewne jako szklanka do whisky. Z pokoju dochodziła go muzyka porannych przebojów "radia dla tych, co odważnie wyruszyli na śnieżne trasy miasta" - jak z kretyńską egzaltacją twierdziła co chwila prowadząca audycję, a spod zębów dochodził go chrzęst miażdżonej kukurydzy. Powoli żując płatki z rozmiękłym w mleku, owocowym nadzieniem, odpłynął myślami do czytanych wczoraj akt zaginionych dzieciaków. Najpierw jakby przyglądał się im z wysoka, z dystansu, niby obojętnie. Mieszał w zapamiętanych cząstkach informacji, przesiewał je, przesypywał przed oczami wyobraźni, przebierał w nich, niczym palcami w zbiorze szklanych kulek z zatopionymi fragmencikami czegoś, co miał nadzieję odkryć.
    Dlaczego dzieciaki tylko bogatych rodziców? No bo na co komu biedacy? Dlaczego tylko znane rodziny? Żeby było o tym głośniej? A dlaczego tylko chłopcy? Ocknęło go przenikliwe skrobnięcie łyżką po pustym dnie talerza. Kilkoma łykami gęstego od zimna kakao spłukał z zębów resztki płatków. Potem, czując wyraźną ulgę w uwieranych metalową siatką pośladkach, wstał z krzesła, umył naczynia i zostawił je do obcieknięcia w zlewie.     Rozpędzony w odruchu porządkowania znów zawrócił do pokoju. Zabrał ze stołu swoje okulary i zaczepił je sobie zausznikiem pod szyją. Starannie ułożył koc na kanapie, a nawet poprawił poduszki. Kiedy wyłączył pilotem radio, zamyślony zagapił się na ręcznie klejoną, drewnianą słuchawkę bezprzewodowego telefonu, leżącą niczym drogi bibelot na japońskim kredensie, tuż obok umytych wcześniej przez Niki kroplowatych kieliszków i zamkniętej butelki z jawajskim, bananowym bimbrem. Twarz mu spochmurniała, zmarszczył brwi. Żeby - tak jak to sobie planował - uzyskać podłączenie do końcówki komputera z policyjnej bazy danych, musiał wcześniej zadzwonić w tej sprawie na prywatny numer pułkownika O'Really. A żeby zadzwonić do pułkownika, powinien jeszcze wcześniej wstukać sobie jego telefon do pamięci własnej komórki. Bezsilnie zaklął. Co się z nim dzieje?
    Zachowuje się jak amator! Zero przewidywania. Objął się palcami za skronie próbując wymyślić jakieś rozwiązanie tej sytuacji. Chwila, pomału, co właściwie zrobił z tą kartką, gdzie był zapisany numer pułkownika i prokurator? Zostawił w prawniczym depozycie. No właśnie. Podniósł drewnianą słuchawkę i nie patrząc na klawiaturę, automatycznie wybrał na niej kilka cyfr. Miał nadzieję, że ktoś będzie w domu. -     Halo? - spytał Greg po drugiej stronie telefonu.
-     Cześć, to ja. Wybacz, że tak wcześnie.
-     Nie ma sprawy, ale Sasza jeszcze nie dzwonił, za rano dla niego. Wytrzymaj trochę.
    Słysząc o hackerze, natychmiast pomyślał o Julii. I poczuł ciepło, gdzieś w sobie. Takie z nerwowym napięciem oczekiwania na coś bardzo radosnego.
-     Wytrzymam. Tylko, że ja nie w tej sprawie.
-     A co jest?
-     Słuchaj, jak zostawiałem ci wczoraj papiery, to była tam między nimi taka odręcznie pisana kartka z telefonami do O'Really'ego i do tej Mohabet. Mógłbyś mi je przedyktować?
-     Jasne, poczekaj chwilę, pogrzebię tylko w sejfie.
-     Aha.
    Na kilkadziesiąt sekund w słuchawce zapadła cisza.
-     Jesteś tam Oskar?
- Cały czas. Masz to?
-     No. Piszesz?
-     Hm? Zapamiętuję.
-     Dwa numery?
-     To daj mi tylko ten do pułkownika.
-     No to masz ...
-     Dzięki. A jak tam Eryk o poranku?
-     Nie wiem, Iv wyszła sobie z nim do siebie.
-     Do siebie? A, do tego dziwnego klubu. Wyjechała autem w taki śnieg?
-     Taksówką.
-     Z prosiaczkiem na szelkach kociej smyczy?
-     No coś ty, żeby zamarzł? Przeniosła go w kociej torbie. O cholera!
-     Co jest?
-     Słuchaj, będę kończył, właśnie wykipiało mi mleko. A niech to cholera, będzie śmierdzieć, nie cierpię tego.
-     Uj, przepraszam, zagadałem cię.
-     Daj spokój. Zadzwonię, jak odezwie się Sasza. Trzymaj się.
-     Cześć.     Oskar nie odłożył słuchawki, tylko natychmiast wycisnął na klawiaturze, nerwowo powtarzany w myślach niczym mantra, numer do pułkownika. Miał dziwne wrażenie, że chwycił go podczas golenia. Z pianą na twarzy i staroświecką brzytwą przy gardle. Bardzo obrazowo wyobraził sobie, jak blady O'Really pręży się przed lustrem służbowej łazienki, tylko w regulaminowo białych kalesonach z czarnymi skarpetkami na łydkowych podwiązkach i w siatkowym podkoszulku. A na klapie od sedesu leży hełm z rogami.
    Uśmiech, taki aż do łez od powstrzymywanego chichotu, rozpełzł się zdradziecko po twarzy Oskara. Pułkownik musiał chyba z intonacji głosu wyczuć wyraz jego miny, bo jakoś szybko i bezproblemowo zgodził się na przedstawioną prośbę. Byleby tylko skończyć połączenie. Ciekawe jaką aberracją tłumaczył sobie wysyłany do siebie debilny uśmiech współrozmówcy? W każdym razie obiecał, że na komendzie będzie czekać zarezerwowana dla Oskara wolna końcówka policyjnego terminala. I oto tylko chodziło.     Słuchawka telefonu wróciła na swoje miejsce, a Oskar pospiesznie ubrał się do końca w przedpokoju. Błogosławił sprezentowaną przez mamę, wełnianą czapkę, pod którą mógł teraz schować nerwowo rozczesywane palcami, wilgotne włosy o wyglądzie starej, rozplątanej słomianki. Po raz nie wiadomo który obiecał sobie, że wreszcie kupi grzebienie do wszystkich swoich zewnętrznych okryć. I turystyczne szczoteczki do zębów, tak na wszelki wypadek. Jeszcze tylko odruchowo zerknął do łazienki, sprawdzając czy nie zostawił tam za wielu śladów swojej porannej toalety, zobaczył jak wygląda kuchnia i po raz ostatni rzucił okiem na pokój. Stanął przy kanapie i zawahał się. Nie chciał stąd wychodzić tak po prostu, anonimowo, jak z hotelu. Zwłaszcza nie po takiej nocy. Zawrócił do kuchni, znalazł papierowe serwetki i przygryzając w skupieniu koniuszek języka, ostrożnie zwinął jedną z nich w delikatny kształt główki białej, papierowej róży. Takiej do wygrania na strzelnicy w objazdowym, wesołym miasteczku, podarowywanej dziewczętom przez ich pierwszych chłopców. Jedną z poduszek kanapy położył jak romb na środku stołu, a na niej ułożył serwetkowy kwiat. Nigdy, za nic w świecie nie chciał, żeby Niki kiedykolwiek poczuła się traktowana przedmiotowo. Zresztą zupełnie tak do niej nie podchodził. Dla niego zawsze była dziewczyną, kobietą, której obecność w swoim życiu zbyt sobie cenił, żeby ryzykować choćby cień jej zranienia. Choć wiedział, że pewnie czasem w ogóle mu się to nie udawało.     Wyszedł na klatkę i zatrzasnął za sobą drzwi. Podejrzliwie zerknął na cyfrowy zamek od mieszkania, czekając aż jego stary mechanizm zabuczy potwierdzając ryglowanie wejścia. Dopiero potem przywołał windę i już w jej plastikowej kabinie zaczął zapinać guziki płaszcza. Coś uwierało go w piersi pod szyją. Jego okulary. Nie bardzo mając co z nimi zrobić, założył je sobie na nos. Kontrolna mikro dioda, schowana po wewnętrznej stronie oprawki, leniwie mrugała mu żółcią nad lewym okiem. Zdziwił się.
    Coś takiego oznaczało, że mini dysk w nagrywarce jest całkowicie zapełniony. Ale czym i niby jakim cudem? Wyciągnął z kieszeni matowo - czarne, płaskie pudełko, przesunął paznokciem blokadę jego przycisków, wybrał na chwilę funkcję przewijania zapisu, a potem włączył odtwarzanie. Aż zatrzymał się w pół oddechu, widząc na szkłach okularów jak Niki bierze go głęboko w usta. Obraz był wyświetlany do góry nogami, bo tak musiały leżeć na stole oprawki, kiedy uruchomiony był zapis dysku. Mięśnie twarzy zaczęły mu sztywnieć. Zatrzymał odtwarzanie. Najwyraźniej Niki przypadkiem włączyła nagrywanie, gdy nocą zdejmowała mu z głowy okulary. Winda z drżeniem kabiny zatrzymała się na parterze. Wysiadł z niej w roztargnieniu. Wahał się. Co zrobić z zawartością dysku? Skasować? To niby najprostsze, ale co komu da? Zachować i nic nie mówić? Hm? A w końcu kto to wie, kiedy i jak będzie musiał zwalczać najbliższą chandrę samotności? Stał przez chwilę w milczeniu, potem zablokował funkcje nagrywarki, schował ją do kieszeni płaszcza i wyszedł na padający śnieg.     Do hotelu Continental dostał się pospieszną, szkarłatną linią metra. Zawsze kiedy nią jechał miał ochotę na zimny sok z rozciapanych jeżyn. Zaletą dobrych hoteli w centrum miasta było właśnie ich sąsiedztwo z ekspresowymi stacjami podziemnej kolejki. Wadą były ceny pokoi. Sprawdził to kiedyś wynajmując sporadycznie dwójkę z łazienką na jedną noc, gdy nie miał jeszcze własnego lokum, ani możliwości wynegocjowania z rodziną niekrępująco wolnego mieszkania na wieczór. Z trzeciej strony taki hotelowy pokój potrafił wnieść we wspólny wieczór - oprócz dobrego śniadania - niezaprzeczalny posmak romantyzmu.
    Przynajmniej dla niektórych. Oskar wszedł w ciszę i dostojeństwo rozległego, secesyjnego holu z ciemnego marmuru i szkła przez wielkie, obrotowe drzwi o własnym napędzie. Nie można było iść szybciej, niż obracały się drzwi, bo to natychmiast uruchamiało blokady i piski alarmu, a drzwi obracały się na tyle wolno, że upakowane w nich czujniki zdołały dokładnie prześwietlić każdego wchodzącego gościa i jego bagaż. Były znacznie lepsze od tych na dworcach metra, czy w Ratuszu. Do tego przy wychodzeniu wyłapywały osoby, które w swej naiwności próbowały wynieść cokolwiek z hotelu. Oskar mijając rząd ozłoconych dekoracjami, rozłożystych, świątecznych choinek, podszedł do długiego, hebanowego kontuaru recepcji i spytał o Pierr'a ale młody consierge skończył już swoją nocną zmianę. Inny recepcjonista sprawdził, czy rankiem dostarczono zamawiane kwiaty i wiadomość do wskazanego pokoju, a gdy to potwierdzono, Oskar uregulował należność swoją kartą. Potem zerknął na wiszący nad recepcją wielki, stary zegar oplecionym kutymi, mosiężnymi liśćmi, kiwnął sam do siebie głową i ruszył do hotelowej restauracji.     Przy wejściu na ciemno - kryształową salę przywitała go ściszona muzyka miniatur Mozarta, odtwarzana w wersji na pasterskie dzwonki, ukłonił mu się długowłosy, młodszy kelner, wyfrakowany niczym arktyczny pingwin, zaproponował nawet wolny stolik, lecz Oskar zbył go grzecznie, bo już z daleka zobaczył wściekle farbowany, kasztanowy kok babcinych włosów. Więc zatrzymał się tylko na chwilę w dyskretnej wnęce restauracyjnej szatni, zostawił tam płaszcz i udał, że nie widzi spojrzeń obsługi rzucanych w jego stronę, gdy zdjął czapkę. Potem szybko, z uśmiechem podszedł do marmurowego, okrągłego stolika, przy którym nad szklanką pomarańczowego soku i rozłożoną, poranną gazetą siedziała nieco korpulentna, elegancka starsza pani. Przyglądał się jej z ciekawością. Ostatnio widzieli się ze cztery miesiące temu. Niewiele się od tego czasu zmieniła. A to ważne gdy ma się osiemdziesiąt sześć lat i wciąż prowadzi cygański tryb życia. Była pełną energii, niewysoką kobietą, krępą o bystrych, jasnych oczach i zmarszczkach ukrytych w lekkiej nadwadze i w wiecznym uśmiechu. Zawsze nienagannie ubrana, z nieodzowną torebką, w starannym, staromodnym makijażu i w złotej biżuterii. Miała prawdziwie ekstrawaganckie pomysły i często balansowała na granicy prawa. W większości po jego drugiej stronie, bo jak twierdziła: "to piractwo przedłuża młodość". Z okazji osiemdziesiątych urodzin kazała sobie wytatuować na łopatce sylwetkę wyprężonego kulturysty na desce windserfingowej. I za to był najdumniejszym wnukiem na świecie. Nie licząc tego numeru sprzed roku, kiedy w trakcie noworocznej imprezy w miejskim parku złamała szczękę pijanemu rockersowi. Tym zadziwiła nawet lekarza, który zakładał jej potem opatrunek na stłuczone palce dłoni.     Spojrzała na niego znad gazety, gdy był już o krok od stolika.
-     Babciu.
-     A jesteś nareszcie - udała gderliwość.
    Tak naprawdę jej twarz zajaśniała jak słońce. Uściskał ją, przytulił, ucałował w policzki i w rękę. Miała taki dobry dotyk.
-     Nowa fryzura? Ech, ta dzisiejsza młodzież. Zapuściłbyś sobie coś porządnego wnuczku, jak ci boy'e hotelowi, zamiast hodować takie siano. Dziękuję za urocze kwiaty. I siadaj, siadaj, bo jestem już porządnie głodna, a do tego umówiłam się na mieście. Masz tu menu, wybierz coś sobie.
    Oskar zasypany potokiem jej słów posłusznie usiadł za stołem na złocistej, welurowej poduszce wolnego krzesła i otworzył śniadaniowe karty menu. Prawie już nie czuł swoich porannych płatków na mleku. Wybrał sobie jajecznicę na boczku, grzanki z masłem, wiśniowe konfitury, białą kawę i mrożonego melona na deser. Rozejrzał się za kelnerami i gdy wyłapał wzrok jednego z nich uniósł do góry wskazujący palec, sprawdzając w ten sposób znajomość International Language of Communication wśród hotelowej obsługi. Rozumieli tu ten język, bo natychmiast podbiegł do nich młody chłopak, a w chwilę potem pojawiły się na stoliku zamawiane dania. Oskar z prawdziwą lubością wciągał w nos zapach skwierczącego boczku. Babcia nie bawiąc się w takie celebracje natychmiast zajęła się własnymi, chrupiącymi grzankami z gorącym, wędzonym łososiem. Szwajcarzy mogli być dumni ze swoich zębowych protez.
-     Widziałam się wczoraj z rodzicami - zaczęła swoim zwyczajem mówić między kęsami - skarżyli się, że mało masz ostatnio czasu na odwiedziny u nich. Mam nadzieję, że na wigilijną kolację zejdziemy się wszyscy.
-     O to nie ma obaw babciu. A ostatnio zwyczajnie za dużo pracuję. Też już to czuję.
-     Robisz dla przyjemności?
-     Dla kredytu.
-     Nie przesadzaj wnuczku, nie ty jeden utrzymujesz hipoteczne banki, odpocznij trochę. Dobrze chociaż, że jadasz owoce - wskazała palcem na mrożonego melona.
-     Staram się codziennie. Długo zostaniesz w mieście babciu?
-     Dwa tygodnie, potem lecę na festiwal filmowy do Sydney.
-     Do Australii, nie na narty?
-     Jakoś ostatnio wolę ciepło niż śnieg. Chyba się starzeję.
-     Nie żartuj, babciu. No powiedz, co tam masz za biznes?
-     Oj, zaraz biznes. Wgrałam taką miesięczną licencję na eksploatację starej kopalni srebra. Może być ciekawa przygoda..
-     Przygoda na pewno. Jak to wygrałaś? Na państwowej loterii?
-     No coś ty? W pokera wnuczku. Dolej mi soku. I mów co u ciebie? Jak tam dziewczyny?
-     Spokojnie, nadal jestem samotnym hetero. Choć kto wie, może właśnie kogoś spotkałem.
-     O, to dobra wiadomość. No, gratuluję. Kto to? Jaka jest?
-     Moment, moment, babciu, powoli. Zobaczyłem ją dopiero wczoraj. I naprawdę nie mam pojęcia co będzie dalej. A ona raczej jeszcze nie wie, jak na nią patrzę.
-     Niedoceniasz dziewczyn. Ale czekaj, zaraz sobie pokombinujemy co z tego może być dalej.     Babcia sięgnęła za siebie, do wysokiego oparcia krzesła, na którym obok wyraźnie czymś obciążonej, plastikowej reklamówki hotelowego sklepu, wisiała jej elegancka, biała torebka z imitacji krokodylej skóry. Wyjęła z niej jasny, płócienny woreczek, opinający jakąś podłużną, płaską rzecz. Nie czekając na kelnera złożyła w jednym miejscu talerze i sztućce, a na wolny blat stołu przed sobą wysunęła z woreczka starą talię kart. Podzieliła ją na pół, potasowała i podała wnukowi.
-     Pomieszaj karty i chuchnij.
    Pamiętał te karty jeszcze z dzieciństwa. Babcia dostała je od swojej mamy dawno temu. A dla prababci podobno specjalnie wydrukowali je cyganie z wdzięczności za jakąś przysługę. A może tylko skradli je z mijanego przez tabory wiejskiego dworu? Ich kartonowe, kiedyś lakierowane koszulki były już pożółkłe, o zamglonych rysunkach i miękkich brzegach. Oskar posłusznie poprzekładał karty, a na koniec chuchnął w nie.
-     No i ?
-     Połóż na stole, figurami w dół i lewą ręką podziel na trzy kupki w swoją stronę.
    Wykonał polecenie, a babcia zaraz odwróciła karty rysunkami do góry, tak żeby mogli je widzieć.
-     O proszę, to twoje myśli i marzenia, a to dama sercowa. No, no. To nie miłość wnuczku. To pasja.
-     Czy to źle?
-     Żartujesz? To przecież coś absolutnie cudownego. Nawet jeśli się nie uda spełnić tego uczucia do końca.
-     A trzecia karta?
-     Sprawdźmy. Hm? Mężczyzna, nie walet, tylko młody król, więc nie władca, a ktoś mądry, uczony. I pikowy, nieprzychylny tobie. Jakby z urzędu. Ciekawe. Dla twojego dobra mam nadzieję, że to nie Skarbówka. No dobrze, a teraz rozłóż karty wokół swojej postaci.
    Babcia zebrała z powrotem talię, wyjęła z niej waleta kier, położyła go osobno na stole, potasowała resztę kart i jeszcze pomieszała je przed Oskarem trzymając figurami w dół.
-     Układaj po trzy dookoła siebie.
    Wybierając w ciemno z rozpostartych niczym wachlarz kartoników, ułożył po trzy karty wokół postaci waleta. Staruszka znów odwróciła je rysunkami w górę. Spojrzała na rozkład kart i zamyślona powoli wypuściła powietrze ustami.
-     To jakiś pokręcony porządek. Może masz dziś zły dzień na karty?
-     Co się ułożyło?
-     To twoje myśli - same serca, tu obok masz ją, dziewczynę, ale nie jest w centrum wydarzeń. Główne karty - te od przeszłości i przyszłości - oznaczają dzieci. Chyba nie twoje? A to karty, które wszystko łączą, znowu jakby urzędowe, bardzo mocne, ze starym królem. Nie ma wyraźnego spełnienia marzeń. O, tego masz się wystrzegać - zranienia, albo smutku. Poplątanie. Mętny rozkład. Trudno wnuczku, coś mało mi wyszło tego konkretu. Jedno, co pewne, to że mocno myślisz o niej. Ot wszystko. No, nie dziękuj za wróżbę, tylko uściskaj babcię na szczęście.
    Uściskał ją.     Bezgłośnie zjawił się przy nich kelner z pytaniem, czy coś jeszcze podać. Namyślali się chwilkę ale ostatecznie nic więcej nie zamówili. Babcia zerknęła na zegarek i stwierdziła, że powoli czas już jej iść do miasta, więc Oskar poprosił tylko o smutne danie.     Kelner wiedział o co chodzi. Zabrał odłożone na bok naczynia, a za moment wrócił z komórkowym czytnikiem kart bankowych. Dobry wnuk postanowił zafundować to śniadanie i znów konto Oskara pomniejszyło się o parę franków. Potem, wznosząc się na szczyt angielskich konwersacji o pogodzie, pospiesznie dopili swoją kawę z herbatą i wreszcie wstali od stolika. Oskar sięgnął do oparcia babcinego krzesła po reklamówkę.
-     Pomogę ci to ponieść. Rany, co ty tam masz babciu?
-     Nieś, nieś, to prezent dla ciebie.
-     Już? Tak przedświątecznie?
-     Pod choinką rodzice mogliby nie docenić. Obejrzyj sobie.
    Zajrzał ciekawie do środka. W plastikowej torbie półleżała ciężka, kamionkowa butelka zakręcona prostym, metalowym korkiem.      Całość wyglądała trochę topornie.
-     Co to jest?
-     Sfermentowane mleko wielbłądzicy.
-     Co takiego?!
-     Wielbłądzi kumys.
-     Sprzedają takie rzeczy w hotelowym sklepie?
-     Oj, no coś ty. Przywiozłam ci to z Sajnszandu. To takie miasto w Mongolii. Ech wnuczku, gdybym mogła tam grać swoimi kartami, a nie kasynowymi, skończyłoby się na własnej wierzy wiertniczej, a nie na tym bimbrze.
-     Wierzę. Jak toto smakuje?
-     Trochę jak lekko słodzony, stary kefir. Najlepiej pić zmrożone, na wdechu. Najpierw myślisz, że to zimna śmietanka, a potem czujesz w gardle. Dobry poranny klin na kaca.     Zatrzymali się przy szatni, skąd Oskar zabrał swój płaszcz. Milczący, starszy szatniarz z hipnotyczną fascynacją wpatrywał się w jego włosy. Oskar na wszelki wypadek nie spojrzał w lustro.
-     Babciu, jak ci się udało przewieźć tą flaszkę przez granicę?
-     Powiedziałam, że to naturalna nalewka z wielbłądziego mleka do wcierania na świąd i podagrę. Kiedy butelka jest nagrzana, zawartość tak śmierdzi, że nie chciał tego sprawdzać żaden celnik. Odprowadź mnie do windy, muszę się jeszcze przebrać przed wyjściem.
    Przeszli przez pustawy o tej porze, niemalże katedralnie rozległy, hotelowy hol, do stanowisk wind naprzeciwko recepcji. Oskar przywołał jedną z wielkich, ekspresowych kabin. Można nią było wjechać na sześćdziesiąte piętro hotelu w kilkanaście sekund. Dla gości o czułych wnętrznościach, kursowały też tradycyjne, spacerowe windy. Babcia nigdy ich nie używała, a nawet odnosiła się do nich z pogardą.
-     Uważaj wnuczku przy piciu tego kumysu. Widziałam kontraktowych nafciarzy z Norwegii, chłopów wielkich jak niedźwiedzie, którzy po czterech setkach leżeli nieprzytomni pod stołem.
-     Spokojnie, wiesz że nie bawi mnie przesada. No wsiadaj babciu.
-     Dziękuję za śniadanie - uszczypnęła go w policzek jak małe dziecko.
    Tylko jej na to pozwalał.
-     To ja dziękuję - ucałował ją w rękę. - I za prezent też. Zobaczymy się u rodziców na wigilię.
-     Przyjdź wcześniej pomóc mamie przy stole.
-     Obiecuję. Pa babciu.     Kiedy tylko zamknęły się przed nim ciężkie, obite mosiądzem wrota widny, Oskar natychmiast ruszył do wyjścia z hotelu. Chciał jak najszybciej załatwić wizytę na policji. Podchodził już do monotonnie obracających się skrzydeł drzwi, kiedy gdzieś z boku, z hotelowego pasażu handlowego doleciał go zapach. Coś znajomego. Poczuł jak tężeje na twarzy i ściska go w brzuchu. Zwolnił, zatrzymał się. Z zamkniętymi oczami odwrócił głowę ostrożnie wciągając w nos delikatną smugę. Kenzo Forest. Zupełnie jakby stała blisko, obok niego. Zdawało mu się, że nawet czuje jej ciepło. Raptem ktoś przeszedł obok i powietrze nasyciło się duszącym zapachem orientalnych perfum. Ocknął się ale nie ruszył. Dalej stał patrząc bezmyślnie w kierunku sklepików. "A może by kupić sobie malutki flakonik Kenzo, ot tak żeby nosić go przy sobie" - przemknęło mu nagle przez głowę. Ale zaraz się zreflektował. "No nie, naprawdę zaczyna mi odbijać". Westchnął. "Muszę ją zobaczyć." Ta ostatnia myśl najbardziej mu się podobała.     Chciał już iść dalej, kiedy obok perfumerii zobaczył szyld małego, komputerowego sklepiku. Wahał się chwilkę ale w końcu wszedł tam i kupił nowy mini dysk. Od razu też na miejscu wymienił dyski w nagrywarce. Wyjął ten zapisany nocą, zabezpieczył go przed skasowaniem, włożył do pudełka po nowym, sprawdził czy wszystko poprawnie działa, jaki jest poziom naładowania baterii i dopiero potem wyszedł z hotelu. Na dworze zerwał się zimny wiatr. Wiało przenikliwie. Granulkowaty śnieg padał ukośnie, a nawet poziomo. Ot, taka pogodowa aberracja. Oskar założył czapkę i odwrócił się plecami do podmuchów. Jakby nie wiadomo skąd zjawił się przed nim hotelowy portier, zakutany w długi, czerwony puchowy surdut z operetkowo błyszczącymi pagonami.
    Mechaty cylinder sterczał mu na głowie, przytrzymywany paskiem przeciągniętym pod brodą. Padła propozycja taksówki. Oskar wiedział, że przepłaci za taką usługę ale w obliczu śnieżycy zgodził się. Portier wyjął z kieszeni małą krótkofalówkę, zaszeptał kilka słów do jej głośnika i za chwilę, z bocznej uliczki, tuż pod krawężnik chodnika przy którym obaj stali, wtoczyło się na karbowanych oponach ciężkie, żółte volvo. Oskar odruchowo sięgnął do płaszcza po drobne, ale wyjął tylko kartę bankową. Portiera to nie speszyło. Ze stoickim spokojem wyciągnął zza poły surduta komórkowy czytnik kart, podobny do tych używanych w hotelowej restauracji. Oskar przejechał kartą przez szczelinę czytnika i w milczeniu zacisnął zęby widząc na wyświetlaczu jaką kwotę mu pobrano. "Trudno, ekstrawagancje kosztują" - pomyślał i szybko wsiadł do czekającej taksówki.     Przebicie się samochodem przez centrum miasta do budynku komendy głównej policji zajęło mu ponad dwadzieścia minut. Volvo w żółwim tempie toczyło się pod wiatr. Pancerne pleksi, oddzielające pasażera i kierowcę, drżało od heavy metalu puszczanego przez taryfiarza na cały regulator z przenośnego odtwarzacza CD zamontowanego w przedniej części kabiny.
    Wycieraczki auta beznadziejnie próbowały zdejmować z przedniej szyby warstwę śniegu, wciąż odrastającą niczym pleśń na starym dżemie. Wszystkie wozy na ulicy posuwały się do przodu z namaszczeniem godnym kościelnych procesji. Przed jednym ze skrzyżowań jakiś tramwaj ślizgał się rozpaczliwie w miejscu na zmrożonych szynach. Z tyłu próbowała go pchać grupka pasażerów. Kierowca taksówki, gibiący się do taktu muzyki, nerwowy rudzielec w czarnym, skórzanym kombinezonie motocyklisty, niemiłosiernie piłował silnik na drugim biegu, cudem wydostając się z korka rosnącego za wagonikiem tramwaju.
    Zatrzymali się na rogu komendy, dalej i tak nie warto było jechać, bo wszystkie miejsca parkingowe zajmowały policyjne patrolowce. W kasie miejskiej zabrakło funduszy na łańcuchy do kół i dlatego część wozów nie wyjeżdżała na ulice. Policjanci chodzili piechotą, czy raczej brodzili po kostki w śniegu na chodnikach.     Budynek policji był idealnie kwadratową, popielatą bryłą, o przestrzeni użytkowej zaprojektowanej zgodnie z obrzydzającym życie racjonalizmem roboczo - biurowym okresu neorealizmu architektury z początku poprzedniego wieku. Emanowało to takim depresogennym zniechęceniem do czegokolwiek, przygnębieniem i nudą, że poprzedni burmistrz w akcie desperacji kazał odmalować absolutnie wszystkie ściany wewnątrz budynku w przyrodnicze scenki rodzajowe i uproszczone kopie słynnych dzieł malarskich świata. A do tego dodał punktowe oświetlenia. Teraz korytarze i pokoje przypominały aberracyjne wizje ze snu wariata daltonisty. Ale przynajmniej nie dołowały. Oskar mląc w myślach przekleństwa pół na pół na siebie za jazdę hotelową taksówką i na taksiarza za rachunek, który musiał zapłacić, wspiął się po schodach do komendy. I zaraz z wyrazem rezygnacji na twarzy, spokojnie dał się objechać ręcznymi skanerami wykrywaczy metalu dwóm rosłym funkcjonariuszom, którzy podskoczyli do niego nerwowo, gdy tylko wejściowa bramka bezpieczeństwa przy drzwiach zareagowała elektronicznym kwikiem na obecność w kieszeniach jego płaszcza starych kluczy, komórki i nagrywarki mini dysków. Specjalnym, chemicznym próbnikiem obwąchali nawet zawartość jego butelki z hotelowej reklamówki. Zresztą z pewnym obrzydzeniem. Kiedy sprawę już wyjaśniono i daktyloskopijnie sprawdzono jego tożsamość, okazało się, że O'Rally nie kłamał przy porannej rozmowie. Czekali na jego wizytę.     Przyszła po niego jakaś młoda funkcjonariuszka. Martica. Niska, czarnowłosa, złocistoskóra mieszanka Azjaty i Portorykanki.      Poskręcane loki niesfornie wystawały jej spod otoka policyjnej czapki. Ciemne, gęste brwi nie ustępowały barwą migdałowym oczom. Uśmiechnęła się, podała mu drobną, silną dłoń i kazała iść za sobą. Nie widział przeciwwskazań. Po drodze mało zwracał uwagę na to, co mijał. Fascynował go widok ruchów jej drobnego tyłeczka, opiętego służbowymi, granatowymi spodniami z dyndającymi u paska srebrnymi kajdankami. Jedną z szerokich klatek schodowych zeszli na drugi poziom piwnic. Szli wzdłuż korytarza wymalowanego w świetliste odcienie lazurowego obrazu podwodnego świata, widzianego z dna sfalowanego, płytkiego, tropikalnego morza. Na posadzce leżały gresowe płytki w kształcie białych i różowych rybek. Martcia otworzyła swoją elektroniczną kartą stalową kratę, dwie kolejne pary drzwi i znaleźli się w podłużnej sali z biurkami jak na uniwersyteckiej czytelni. Przy niektórych z nich siedzieli funkcjonariusze otoczeni płaskimi teczkami dokumentów i woreczkami dowodów rzeczowych. Zatopieni wzrokiem w plazmowych ekranach z danymi centralnych banków danych, nie zwracali uwagi na wchodzących. Tak, jak na uczelni wisiała tam wielka tablica z zakazem rozmów i był tam nawet ktoś jak bibliotekarz, w rzeczywistości otyły oficer archiwum. Martica przedstawiła mu cicho Oskara, zasalutowała, po czym wyszła bez słowa, odprowadzana rozgrzanym spojrzeniem obu facetów.     Policjant doskonale wiedział po co Oskar się tu zjawił. Najpierw wskazał mu zwykły wieszak na płaszcz obok drzwi. Jakoś przy tym omijał wzrokiem jego fryzurę. Potem podeszli do jednego z wolnych biurek w odległej części sali. Oficer uruchomił końcówkę komputerowego terminala i wsunął w małą szczelinę z boku klawiatury swoją osobistą kodową kartę dostępu do różnych poziomów tajności danych archiwów. Poinformował go szeptem, że żadne z przeglądanych informacji nie mogą być przesyłane pod jakikolwiek elektroniczny adres, co i tak jest niemożliwe, bo linie wychodzące stąd na zewnątrz mają założone specjalne blokady, więc wszelkie interesujące go dane można zabrać ze sobą do domu wyłącznie w formie wydruków, których zawartość wraz z jego nazwiskiem zostanie dla bezpieczeństwa zaznaczona w serwerach strażniczych archiwum. Przypomniał mu jeszcze o obowiązku zachowania ciszy, a potem zostawił samego.     Oskar najpierw wczytał się w dostępne opcje z menu systemu. Na szczęście dla niego, na policji też używali Doors 7 z jego aplikacjami baz danych, a nie archaicznych programów wyprodukowanych przed końcem wieku w Stanach. Wpisał w wyszukiwarkę danych nazwiska zaginionych dzieciaków i ustawił filtr wyświetlania wszelkich zbieżnych faktów z dokładnością do 85 %. Po sekundzie zobaczył przed sobą kompilację tego, co już wiedział. Znika trójka chłopców ze znanych, bogatych domów.
    Sami jedynacy. Żadnych śladów włamań, porwania czy przemocy. Brak wyraźnych motywów, brak żądań okupów. Wiek dzieciaków to 6 - 7 lat, do tego wysoka inteligencja i spora samodzielność. Możliwość ucieczek, jakichś nieszczęśliwych wypadków i samozaginięć bardzo mało prawdopodobna. "Hm, a może jest coś więcej w wywiadach środowiskowych?" - pomyślał.      Kliknął kursorem na odpowiednią pozycję menu i z zaskoczeniem zobaczył rozwinięte listy uwag przy nazwiskach dzieciaków. "Roberto Boccini, w wieku pięciu lat prawdopodobnie podpalił skrzydło domu rodziców. Sprawę umorzono z braku wyraźnych dowodów." Czyli zwyczajnie zatuszowano - tu Oskar nie miał żadnych złudzeń. "Pół roku później chłopak był jedynym świadkiem wybuchu auta w garażu ojca. Przyczyną miało być zwarcie w instalacji elektrycznej wozu." Informacje o innych dzieciakach też były ciekawe. I zbieżne. "Jason Bratsky, w wieku sześciu i pół roku, bawiąc się pistoletem służbowym ojca - wyjętym z podobno niezamkniętej szuflady biurka - zastrzelił dwa psy sąsiadki i ciężko ranił w nogi listonosza."
    A do plotek o podrywach Davida McCleysk doszła jeszcze notatka o wypadku na planie, jaki kilkanaście tygodni temu zdarzył się jednemu z członków ekipy filmowej. Facet wyzwał publicznie szczeniaka od leniwych, rozwydrzonych gówniarzy i siłą zamknął go w garderobianej przyczepie. Dożył do końca dnia tylko dlatego, że był dobrym kaskaderem. Ktoś przeciął przewody hamulcowe w samochodzie, w którym odgrywał scenę szaleńczego pościgu slalomem pod prąd na górzystej autostradzie. Uznano to za wypadek. Tak, żaden z tych chłopców nie był niewinnym aniołkiem.     Oskar zamyślił się, wciąż od nowa porównując wyświetlane dane. Zauważył coś jeszcze. Każde z zaginięć zdarzało się co dwa dni od poprzedniego. Z ciekawością zawężył zbieżność wyświetlanych danych do 95 % i polecił pokazać podobne przypadki z okresu od dziś, wstecz przez ostatni kwartał. Pojawiło się jedno nazwisko, dzieciaka zaginionego nocą, dwie doby temu. "Sahel Ettofe, lat 6, jedynak." Zgodnie z wyświetlaną datą aktualizacji archiwum, jego dokumentację wprowadzono do komputera wczoraj wieczorem. Dlaczego jeszcze nie nagłośniono tej sprawy w mediach? Dlaczego nie miał informacji o nim w teczce od burmistrza?     Kim on jest? "Ojciec: nieznany, matka Amanda Hetelshtam." O, to dużo wyjaśniało. Przywódczyni i założycielka Sciento Kościoła Gai. Najpierw, z piętnaście lat temu, był to zwyczajny ruch studencki na rzecz powrotu do naturalnego trybu i sposobu życia - eko żywności z własnych poletek, pracy fizycznej, sprzętów i ubrań osobistego wyrobu, ludowej medycyny i roślinnych lekarstw. Początkowo wyglądało to na jedną z typowych w tamtym okresie akcji nieformalnych, kontestujących rzeczywistość, pseudofilozoficznych grup studenckich, tęskniących do hipisowskich komun. Z czasem ekstremiści ruchu zaczęli odrzucać wszelkie technologiczne zdobycze cywilizacji. Stworzono fundację, mającą szerzyć ideę takiego życia pośród wykształconych, bogatych i zblazowanych warstw społeczeństwa. Ponieważ trzon ruchu tworzyli w przeważającej większości studenci pochodzący z tych właśnie środowisk, znali oni doskonale potrzeby swojej klasy społecznej. A, że studiowali głównie takie nauki, jak Politologia, Socjologia, czy Psychologia, świetnie operowali technikami przekonywania innych ludzi do swoich pomysłów.
    Nowi członkowie zasilali szybko rosnącą organizację przeogromnymi datkami, z których natychmiast kupowano potężne, rolno - hodowlane latyfundia. Prowadzono tam proste życie, zgodnie z głoszoną ideologią naturalnej i ekonomicznej samowystarczalności.     Ostatnim elementem, niezbędnym do utrzymania i scalenia wspólnoty - która w parę lat osiągnęła liczbę kilkunastu milionów członków, wywodzących się z osób pragnących w swym życiu czegoś nowego, innego od pokoleniowo dziedziczonej rzeczywistości z nudnymi, ich zdaniem, światopoglądami - była religia.     Więc Amanda, od samego początku główna animatorka całego ruchu, wymyśliła tą religię. W myśl zasady: "daj ludziom czego chcą, a będą ci szczęśliwie posłuszni". Stworzyła Sciento Kościół Gai. Wyszła jej bardzo zgrabna mieszanka prymitywnego, europejskiego szamanizmu, racjonalizmu naukowego, bramińskiej filozofii i elementów oświeconego protestantyzmu. Można w tym było znaleźć odpowiedź na każde pytanie i radę na każde zwątpienie. Co z tego, że nieodkrywcze, mętne i płytkie, skoro proste i jakby nie patrzeć, bliskie uniwersalnych prawd życia. Cała fundacja zmieniła swój status formalno - prawny w organizację o charakterze religijnym i jako taka była silnie chroniona przez państwowe ustawodawstwo o wolności wyznań. Do tego była niezmiernie bogatą i szczodrą organizacją. Wszystkie swoje wolne kapitały lokowała w programach naukowych i wyższych uczelniach, a nadwyżki produkcyjne oddawała nieodpłatnie na rzecz wszelkich potrzebujących, którzy z wdzięczności chętnie, i to bez względu na swoje wykształcenie, zasilali jej szeregi, chociażby jako najemni pracownicy na ogromnych polach, czy w manufakturach.
    Ze względu na te darowizny ruch Amandy miał wielu protektorów, przyjaciół i sympatyków wśród wysoko postawionych polityków, osób życia publicznego, czy mediów. Każdy chciał się z nią fotografować gdy dawała głodnym, biednym i bezdomnym żywność, leki, ubranie i nadzieje na lepsze życie. Na takim zdjęciu wystąpił i poprzedni, i obecny burmistrz. Krzywo na to wszystko patrzyły inne związki religijno - wyznaniowe, z trudem utrzymujące liczebność swoich wyznawców, lecz nijak nie potrafiły wysunąć pod adresem Sciento Kościoła Gai rzetelnego zarzutu działalności sekciarskiej. A taka działalność była kwalifikowana jako ciężkie przestępstwo przeciwko ludzkości i bezwzględnie ścigana z mocy prawa od czasu gdy parę lat temu doszło do zbiorowego samobójstwa stu czterdziestu czterech tysięcy wyznawców pewnej przeszło dwu wiekowej, religijnej idei, którzy swoim poświętliwym, irracjonalnie męczeńskim czynem chcieli sprytnie przyspieszyć koniec świata i umożliwić chwalebny powrót z zaświatów wszystkich drogich zmarłych po nagrodę wiecznego, szczęśliwego życia na nowej ziemi. Taka aberracja. Ale, że wyszło im tylko do połowy.     Oskar sprawdził resztę informacji o małym Sahelu. To co znalazł, pasowało do profilu poprzednich dzieciaków. Wiek, inteligencja, samodzielność. Zniknięcie ze strzeżonych zabudowań przykościelnej szkoły w samym środku wielkiej, hodowlanej fermy, o dzień drogi od miasta. I poza tym on też miał coś na sumieniu. Najwyraźniej zafascynowały go zasoby naturalnej apteki swoich współwyznawców. Raz skończyło się to atakiem masowego rozwolnienia w jednym z rolniczych obozów w którym przebywał pół roku temu. Ktoś "nieopatrznie" zamienił w kuchni pojemniki z przyprawami, na szybko działający środek przeczyszczający. Było przy tym kilka przypadków poważnego odwodnienia organizmu.
    Miesiąc później w posiłku znalazł się silny afrodyzjak. Problem w zasadzie nie polegał na orgii, która potem wybuchła (choć odbiło się to głośnym echem w całym kraju i ostrymi reperkusjami w środowisku ich Kościoła), tylko na szoku anafilaktycznym jednego z rolnych robotników, który jak raz miał akurat alergię na stężony wyciąg z korzenia selera więc do tej pory nie ocknął się ze stanu katatonicznej śpiączki. Oczywiście nic nikomu nie udowodniono, a o ewentualnym udziale chłopca w całej tej sprawie oficjalnie w ogóle milczano. Tak jak i teraz o jego zniknięciu. Posłusznie oddane media, to potężny sprzymierzeniec.     Przeglądnął te wszystkie dane i poczuł znużenie. Dość miał już kojarzenia faktów. W zasadzie to chciał jeszcze tylko zrobić sobie wydruki z pootwieranych plików i ostatecznie wyjść z archiwum. Ale wpadł na nowy pomysł, postanowił przefiltrować przez wyszukiwarkę podobne fakty, tak daleko wstecz historii, jak pozwalały na to zasoby policyjnych kartotek. Zawęził jedynie margines zgodności danych do 97 %, wydał odpowiednie polecenie systemowi i kilkanaście sekund czekał na rezultat. Naprawdę zdziwił się, kiedy zobaczył to, co się wyświetliło na monitorze jego komputera. Bo podobne przypadki rzeczywiście miały już miejsce. Więc dlaczego nie było o tym nawet wzmianki w materiałach z Ratusza? Czyżby nikt z obecnych śledczych nie dokopał się do tego?
    Czy rzeczywiście tylko on podszedł do sprawy statystycznie, a nie przez pryzmat indywidualnych, poszczególnych zdarzeń?
    Trochę to dziwne i zastanawiające. Pierwsza piątka dzieciaków, o cechach odpowiadających obecnie zaginionej czwórce chłopców, zniknęła w bardzo zbieżnych okolicznościach sześćdziesiąt lat temu. Następna piątka, równo trzydzieści lat temu. Nigdy ich nie odnaleziono, nikogo za to nie skazano. Być może takich zaginięć było więcej, ale w archiwum gromadzono dane dopiero od siedemdziesięciu ośmiu lat. Wszystkie wcześniejsze dokumenty spłonęły w wielkim pożarze, czy raczej w wybuchu wywołanym przez rozszczelnienie instalacji gazowej przy okazji remontu budynku komendy. Któraś ze skorumpowanych, poprzednich administracji zatrudniała tanią ekipę remontową.     Podstawowy wniosek, który nasunął się Oskarowi po przeczytaniu tych starych danych, dziwnie uspokajał. W sprawę dzieciaków nie mógł być zamieszany Trumniarz. Sześćdziesiąt lat temu nie było go jeszcze na świecie. Więc przynajmniej Iv nie będzie się teraz o niego denerwować. Drugi wniosek był już raczej niepokojący. Licząc statystycznie, do obecnego kompletu zaginięć, brakowało jeszcze jednego chłopca.
    A właśnie dziś wypadała ta co druga noc, od zniknięcia poprzedniego, czwartego dzieciaka. Oskar spochmurniał. Przez chwilę błądząc wzrokiem po suficie sali z odmalowanym, odpowiednio pomniejszonym freskiem Kaplicy Sykstyńskiej w wersji nudystyczno - negroidalnej, głaskał opuszkami palców klawiaturę terminala i układał w głowie nowe polecenie dla wyszukiwarki systemu. W końcu zaklikał szybko klawiszami, każąc sobie wyświetlić zestawienie informacji o zameldowanych w mieście chłopcach w wieku 6 - 7 lat, jedynakach z dobrych domów, klasyfikowanych przez psychologów jako bystrych i zaradnych, z dopiskami w ich kartotekach o wszelkich wypadkach zdarzających się przy ich obecności. Zgodność danych zawęził do 99 %.
    W efekcie zobaczył dwa nazwiska. "Robert Jakovlev, lat 7, jedynak, syn Dymitra, właściciela rafinerii Północnej Kompanii Naftowej. Obecny przy zatkaniu się szybów eksperymentalnego odwiertu złóż metanowych bagien. 8 rannych techników, 1 sparaliżowany ze złamanym kręgosłupem. Obecne miejsce pobytu - świąteczne ferie w Australii." Odpada, dzieciak musi być w mieście teraz. A ten drugi? "Jakub Kenneth, lat 6, jedynak, syn Thomasa, burmistrza. Obecny przy zwarciu elektrycznym przewodów nagłośnienia na wielkiej wiosennej gali w parku miejskim. 9 osób rażonych prądem, 3 ciężkie poparzenia, jedna amputacja ręki. Obecne miejsce pobytu - dom rodziców."
    Tak, to będzie ten. Syn zleceniodawcy. Oskar gapił się na monitor i sam z trudem wierzył w to, co właśnie przyszło mu do głowy. Ale był pewien, że ma rację. Wszystko pasowało idealnie. Więc dobrze, tej nocy odwiedzi dom burmistrza. Tylko czy mu o tym mówić? A czy to coś pomoże? "Nie - pomyślał - lepiej zrobić to po cichu. Wystarczy jak porozmawiam z Julią." W ogóle chciałby z nią porozmawiać. O czymkolwiek. Byleby widzieć jej twarz, ciemno miodowe oczy, usta. Czuć jej zapach, delikatne ciepło, być znów blisko. Wiedział, że zaraz się rozmarzy, zmięknie jak tani wosk, odpłynie myślami zupełnie gdzieś indziej, więc gwałtownie poprawił się na obrotowym krześle przy biurku, prychnął nerwowo, zły sam na siebie za swoje rozproszenie i z całych sił spróbował skupić się na drukowaniu wygrzebanych plików. Czas marzeń rezerwował sobie na wieczór, teraz chciał już tylko stąd wyjść i na razie nic więcej nie czytać. Szczerze mówiąc zaczynał też być głodny.     Kiedy wreszcie zobaczył na monitorze potwierdzenie zakończenia druku, wstał ze swojego stanowiska i podszedł do archiwisty. Oficer sprawdził w komputerze zawartość plików, które Oskar kazał sobie wydobyć z policyjnych danych, minę miał trochę zdziwioną, lecz nic nie komentował. Zadzwonił gdzieś z wewnętrznego telefonu anonsując, że "on chce już wyjść".
    Później zszywaczem spiął wszystkie kartki Oskara, pracowicie ostemplował każdą z nich fluorescencyjnym tuszem i zabrał ze szczeliny klawiatury terminala swoją kodową kartę dostępu do danych. Oskar w tym czasie cierpliwie sterczał przy jego biurku, ale nie zdążył się znudzić, bo drzwi do sali otworzyły się i stanęła w nich Martica. Policjant wskazał na nią ręką, kiwnął mu głową na pożegnanie i z pewnym trudem odrywając wzrok od dziewczyny, utkwił spojrzenie w swoim monitorze. Oskar też kiwnął mu głową.     Zabrał z wieszaka swoją plastikową torbę, płaszcz do którego schował papiery, a potem milcząco wyszedł z sali za dziewczyną. Martica szybko doprowadziła go do głównego wejścia komendy. Nie spuszczając oczu z jego włosów, jakoś dłużej przytrzymała mu dłoń w swoim uścisku. Trochę go to nawet zaniepokoiło. Złapał się na poważnym zastanawianiu nad wizytą u najbliższego fryzjera. Kiedy puściła wreszcie jego rękę, natychmiast wyszedł na ulicę.     Zamieć już się skończyła. Ale śnieg nadal nasycał sobą powietrze. Przypominał teraz biało - puchate kuleczki skrobanego styropianu, unoszone w górę najlżejszym powiewem wiatru, choćby od przejeżdżającej taksówki. Zupełnie jakby ktoś zamknął miasto w tandetnej, pamiątkowej, szklanej kuli. Takiej zabawki z dzieciństwa, wypełnionej wodą i sztucznym śniegiem, który przy każdym potrząśnięciu wirował dookoła plastikowych budynków wklejonych na granatowe tło gwiazdkowego nieba. Oskar poprawił sobie kołnierz płaszcza i poczuł burczenie w brzuchu. Zjadłby coś ciepłego. Rozejrzał się szukając wzrokiem jakiejś małej, przytulnej knajpki, ale to co widział dookoła przytłoczyło go wizją lepkich od oliwy dań włoskich, pełnych wzdymającej kapusty ruskich zakąsek i przeżartych ostrymi przyprawami potraw z meksykańskich puebli. Same tanie knajpy, akurat dla gliniarzy.
    Dopiero przeszło dwie przecznice dalej dostrzegł wznoszący się dostojnie ponad okoliczne kamienice wysoki, ośnieżony jak postrzępiona, strzelista choinka, koronkowy zespół parasolowatych dachów pagody. Świątynia i przyległy klasztor buddystów utrzymywał się głównie z datków, wyrobu naturalnych lekarstw, nauki filozofii i sztuk walki, produkcji przedmiotów artystycznych, kultowych, prostych sprzętów domowych oraz z własnej, wyśmienitej kuchni. Ich chińska restauracyjka była może niewyszukana, ale przynajmniej jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła.     Spojrzał na zegarek. O ile dobrze pamiętał i jeśli ciągle nic się nie zmieniło, to akurat powolutku dochodziła pora lunchu w pewnym dużym, austriackim banku, urzędującym dokładnie naprzeciw świątyni. Przy odrobinie szczęścia, to nie dość, że zje coś porządnego, a jeszcze zrobi to w bardzo miłym towarzystwie. Ruszył w kierunku pagody. Ocenił że szybkim krokiem dojdzie tam za nie całe pięć minut, dokładnie na początek przerwy obiadowej jednej z bankowych specjalistek od rachunków bogatych klientów indywidualnych. Pomylił się w swoim wyliczeniu czasu marszu o parę minut, bo przecież musiał po drodze rozdeptywać świeży śnieg. Wciąż nie nadążano z usuwaniem go z ulic, a co dopiero z chodników. Restauracja oddzielała podwórze przed świątynią od ulicy. Latem widać było z jej okiem ćwiczących wu-szu mnichów i świeckich uczniów. Teraz, od kilkunastu dni stały tam tylko nieforemne od śniegowych czap, lodowe rzeźby. Kiedy zgrzany wszedł na salę jadalną, Kate - zgrabna brunetka z kasztanowymi pasemkami, obcięta na retro Simonkę - siedziała już samotnie przy jednym ze stolików nad parującym talerzem pełnym małych, zawijanych jak naleśniki pierożków z kruchego, żółtego ciasta. Obok stała pusta filiżanka i imbryczek z zaparzającą się herbatą.     Oskar wskazał palcem jej stolik starszemu mnichowi przy wejściu, witającemu nowych gości głębokimi ukłonami. Tu nie znali International Lenaguage of Communication i Oskar nie czuł się za pewnie w kontaktach z obsługą. Kiedyś musiał przez to zjeść bardzo stare jajka. I do tego strasznie drogie. A wszystko przez to, że kucharz nie bardzo zrozumiał o co mu chodzi, a on sam nie wiedział, jak grzecznie odmówić przyjęcia przyniesionego dania, którego w ogóle nie zamawiał. Mnich uśmiechnął się, znów ukłonił i powtórzył gest Oskara w kierunku stolika. "Mam nadzieję, że to znaczy, że mogę tam usiąść, a nie, że stolik jest zajęty i mam się wynosić, bo jak nie, to zaraz wyfruną mnie stąd przez zamknięte okno" - pomyślał z nadzieją Oskar zdejmując po drodze przez salę płaszcz i czapkę. Nie słyszał za sobą protestów, więc chyba wszystko było w porządku.  


Ze względu na wielkość , opowiadanie zostalo podzielone na cztery części
Tu jest Część I Tu jest Część II Tu jest Część IV
ść , opowiadanie zostalo podzielone na cztery części
Tu jest Część I Tu jest Część II Tu jest Część IV