Ze względu na wielkość , opowiadanie zostalo podzielone na cztery części Tu jest Część II Tu jest Część III Tu jest Część IV


Opowieść Przedwigilijna


Autor : Arkadiusz Szynaka
html : ARGAIL


    "Beek!" - odbiło się Oskarowi prosto w szklankę piwa z sokiem malinowym. Skrzywił się w półuśmiechu czując łaskoczące w nosie bąbelki gazu. Odstawił naczynie na okrągły, restauracyjny stolik w stylu wiejskiej poczekalni dworcowej, z drewnianym blatem i wygiętymi, ażurowo - żeliwnymi nogami. Odnalazł wzrokiem młodego kelnera przebranego za konduktora i sprawdził gestem dłoni, czy chłopak zna International Language of Communication. Znał, więc po minucie zamiast nad pustym, poobiednim talerzem z resztkami frytek, buraczków i devolaj'a w kokosowej panierce, siedział zapatrzony w mroźny, zimowy widok za oknem, z filiżanką expresso w dłoni. Poprawił się wygodniej na ciężkiej, drewnianej, jednoosobowej ławie, wyciągnął pod stołem nogi wzdłuż starych, podłogowych klepek i przebijał wzrokiem firankę wydzierganą w kształty tłustych, podskakujących krówek.
    Na ulicach padał śnieg. Zresztą od kilkunastu dni. Odczucia na temat tej sytuacji były podzielone. Dzieciaki szalały z radości. Nic dziwnego, za dwa dni wigilia i święta, a póki co, wszystko wskazywało na to, że tym razem, pogodowo, będzie tradycyjnie - ze śnieżkami, ślizgawkami, soplami i bałwanami, a nie z kwitnącą trawą, jak ostatnio. Sprzedawcy szufli do śniegu, mini pługów, zimowych ubrań i wszelkiego sezonowego sprzętu sportowego byli w niebo wzięci. Służby komunalne tradycyjnie udawały, że w zasadzie, to nic takiego się nie dzieje. Szpitale przyjmowały ochotników do dodatkowej pracy na ortopedii. Agencje ubezpieczeniowe goniły ostatkiem zapasów gotówki, tak jak złomowiska ostatkiem wolnych miejsc na swoich placach. Iv była nieszczęśliwa, bo nie lubiła jeździć w takich warunkach autem, a ekshibicjonistów w ogóle nie zachwycał mróz. Ciekawe dlaczego? Jakaś lokalna aberracja?
    Kiedy w filiżance widać już było dno, Oskar przywołał kelnera ze skanerem kart bankowych. Młody chłopak podał mu usłużnie rodzaj płaskiej książeczki w stylowej okładce z drewnianych deseczek wypalanych w rozkład jazdy wymyślonych pociągów. Wewnątrz ukryta był szczelina czytnika, klawiatura i wyświetlacz pokazujący wartość płaconego rachunku z wyszczególnieniem pozycji. Oskar wsunął kartę do szczeliny, wybrał na klawiaturze swój pin - kod, a kiedy skaner połączył się z bankiem, potwierdził polecenie przelewu zapłaty na rachunek restauracji. Z kieszeni ciepłej, skórzanej kamizelki wyłowił napiwek dla kelnera - kilka z ostatnich monet będących ciągle w obiegu - i zabierając długi, wełniany płaszcz ze wspólnego wieszaka w rogu sali, wyszedł na ulicę.
    Minęła czternasta, więc jak to o tej porze roku, niebo zaczynało już powoli szarzeć. Ale świeży śnieg na chodnikach nadal błyszczał od snopów światła. Wystawy sklepów i knajp uczciwie dawały zarobić miejskiej elektrowni. Spadające płatki rozbłyskały prześwietlane ulicznymi lampami. I jeszcze auta, pracowicie rozgniatające kołami uliczne pryzmy, iluminowały się nawzajem, perwersyjnie celując między czerwone reflektory na tyłach swoich poprzedników. Oskar poprawił czapkę na głowie, wcisnął ręce w kieszenie płaszcza i ruszył w kierunku handlowego deptaka w centrum, niedaleko parku, trzy przecznice w głąb miasta. Minął grupę studentów wracających z zajęć na pobliskim uniwersytecie, kilku urzędników przebijało się przez drobinki śniegu śpiesząc się ze spóźnionego lunchu z powrotem do biurowców city, wyprzedził jakieś dzieciaki, które niosąc na plecach buty z łyżwami szły na lodowisko w parku i właśnie przechodził koło dużego Murzyna w przebraniu Mikołaja, kiedy poczuł drżenie komórki w kieszeni na piersi.
    Stanął przy ogromnej wystawie sklepu ze sprzętem gospodarstwa domowego, na której dekorator poustawiał lodówki, pralki, kuchenki i grzejniki olejowe w kształt uliczek miasta z żelazkami, kuchennymi mikserami, wywietrznikami i innymi mniejszymi urządzeniami w roli samochodów. Wyciągnął z pod poły płaszcza coś o wyglądzie płaskiej, srebrnej papierośnicy, wyćwiczonym gestem palców jednej dłoni rozchylił jej klapki i przyłożył telefon do ucha, wsuwając go pod czapkę.
-     Tak? - spytał podejrzliwie.
-     Pan Oskar? - odpowiedziało pytaniem w słuchawce.
    Nagle w powietrzu zaczęło coś dzwonić. Jakby szkolno - kościelno.
-     Zgadza się, słucham.
-     Witam pana, biuro burmistrza, Julia Larmont, czy możemy porozmawiać?
    Dzwonienie stało się tak głośne i wibrujące, że prawie zagłuszyło ostatnie słowa.
-     Oczywiście, proszę tylko chwilkę zaczekać.
    Zdezorientowany hałasem, marszcząc się i mrużąc oczy zaczął rozpaczliwie patrzeć dookoła, szukając źródła co raz przeraźliwszych brzdęków i kiedy zerknął za siebie Murzyn Mikołaj szczerząc się w uśmiechu zamachał wielkim, złocistym dzwonkiem tuż przed jego twarzą, rycząc radośnie: "Wesołych Świąt z grzejnikami ElectroSun! Kupujcie je w promocji!". W dzwonku nie było serca, tylko cyfrowy megafon dużej mocy, odtwarzający w systemie virtual sourrand nagrany wcześniej dźwięk. Murzyn błysnął zębami bielszymi od spranej, szarawej brody Mikołaja i odwrócił się dzwoniąc w drugą stronę. Z lekka głuszony Oskar, przełamując zniewalające uczucie mistycznego widzenia przeszedł dwie wystawy dalej nim znów przyłożył telefon do ucha.
-     Już słucham, o co chodzi? - spytał uprzejmie.
-     Panie Oskarze, rozumiem, że jest pan właścicielem firmy "Last Consultant"? - upewnił się głos w słuchawce. Brzmiał uroczo. Miał w sobie coś ciepłego.
-     Dokładnie.
-     Burmistrzowi ogromnie zależy na możliwie jak najszybszym, bardzo dyskretnym, spotkaniu z panem - oprócz ciepła w głosie było też coś, hm, miękkiego.
-     Rozumiem. A w jakim celu?
-     Chcielibyśmy omówić pewną możliwość współpracy.
-     My?
-     No, burmistrz, paru wybranych doradców. Wie pan, takie wąskie grono zaufanych współpracowników.
-     Aha, to interesujące. I kiedy można by państwa odwiedzić w tej sprawie?
-     Nawet natychmiast, albo proszę podać swój najbliższy wolny termin.
-     Tak szybko? Robi się co raz ciekawiej. Dobrze, mogę być w Ratuszu powiedzmy za jakiś kwadrans. W którym pokoju panią znajdę?
-     714, siódme piętro, winda z głównego holu. Ale może pan wjechać bezpośrednio do gabinetu burmistrza służbową windą z głównego sekretariatu w sali mieszkańców, z parteru budynku.
-     Nie, jeśli ma to być dyskretne. Pracowałem kiedyś w Ratuszu i wiem, jak operatywnym źródłem informacji są sekretarki. Wolę przyjść do pani, a z burmistrzem spotkać się w jednej z jego małych sal konferencyjnych.
    "Poza tym chciałbym cię zobaczyć, Julio z miłym głosem." - pomyślał.
-     Jak pan woli. W takim razie czekam.
-     Świetnie, do zobaczenia.
    Usłyszał w słuchawce buczenie sygnału rozłączonej rozmowy.

    Schował telefon do płaszcza i ruszył dalej w kierunku centrum, rozglądając się po ulicy za wolną taksówką. Wypatrzył skręcający powoli zza rogu przecznicy stary typ wielkiego, ciężkiego Mercedesa w żółtych barwach taryfy z oznakowaniem opancerzenia. W kabinie nie było pasażerów. Stanął przy krawężniku, wyciągnął rękę i gwizdnął aż zabrzęczało mu w uszach. Kierowca - drobny, śniady Hindus w ogromnym turbanie i fioletowej bluzce ze złotymi obszywkami - też znał International Language of Communication, bo zatrzymał się przy nim i odblokował tylne drzwi. Oskar wsiadł do środka, drzwi zamknęły się za nim z cichym sykiem, kontrolka przy klamce zmieniła barwę z zieleni na czerwień i samochód ruszył ostrożnie na przód. Hindus niedbale odwracając głowę za prawe ramię spojrzał na pasażera przez hermetyczną przegrodę z kuloodporną szybą dzielącą wóz na dwie części.
-     Dokąd pan sobie życzy? - spytał nienaturalnie wysokim głosem przez wewnętrzny głośnik.
-     Proszę do Ratusza. W miarę szybko.
-     Się robi. Ale za szybko nie da rady. Pan widzi jakie zaspy na ulicach.
-     O.K., bez szarży.
    Taksówka przejechała cała trasę w kilkanaście minut. Sunęła między innymi wozami - autami buksującymi w koleinach śniegu, ociężałymi autobusami i przeładowanymi tramwajami - spokojnie, jednostajnie niczym miejski czołg, którym w rzeczywistości była. Stanęli koło Ratusza, Oskar wsunął kartę bankową w szczelinę czytnika ukrytą w oparciu przednich foteli i zapłacił za kurs. Drzwi auta odblokowały się, wysiadł i po chwili przechodził przez bramki wykrywaczy metalu w holu Ratusza.

    Tradycyjnie zaliczył wykrywacz dwa razy, bo głupie czujniki nie akceptowały jego komórki i archaicznych, żelaznych kluczy od domu. Zniósł to spokojnie. I tak dobrze, że nikt nie czepiał się klamry przy pasku, okuć w butach, czy metalowych końcówek sznurowadeł jak to mają w zwyczaju na lotniskach. Minął szerokie, łukowate wejście do sali mieszkańców i tkwiącą na środku holu ogromną choinkę, ubraną w girlandy różowych kokardek - na znak solidarności z mniejszościami seksualnymi hrabstwa. Pod drzewkiem zamiast symbolicznych podarków, poustawiano fluorescencyjne tablice z prowyborczo modnymi hasłami typu: "Wyzwól się - Bzykaj inaczej - Bądź pszczółką". To ostatnie było szczególnie lotne. Do wiosennej elekcji brakowało już tylko trzech miesięcy, a zimą ruchy społeczne jakoś tak popadały w naturalny marazm. Ponieważ jednak część kandydatów na nowe stanowiska administracyjne właśnie w święta zaczynało swoje kampanie, więc tym bardziej chwytano się wszelkich, nawet desperackich sposobów walki o głosy poparcia wszystkich grup przyszłych wyborców, również takich dziwaków jak ekofilów. Ale Oskara nic to nie wzruszało, a bo to jedyna aberracja w Ratuszu?

    Zignorował rampy ruchomych schodów, podszedł do wind i wsiadł do jednej z tradycyjnych, nie panoramicznych kabin jadących z podziemi budynku. W środku dwie praktykantki Studium Administracji Państwowej opierały się o ściany objuczonymi kilkoma segregatorami. "Pewnie przerabiają archiwistykę" - pomyślał patrząc na zakurzone tomy kwitów. Mimo klimatyzacji czuł w powietrzu zapach piwnic ze zleżałymi papierami. Winda była stara, nie ekspresowa, więc podróż na siódme piętro trochę trwała. Miał czas przyjrzeć się dziewczynom milczącym od wysiłku dźwigania urzędowej makulatury. Kurz był na ich butach, na nogach, na sztywnych służbowych żakietach, na elektronicznych identyfikatorach uczelni, wszędzie. Ale tak naprawdę coś dziwnego było z ich włosami. Nie chodziło o krystaliczny lakier zmieniający swój kolor w zależności od temperatury otoczenia. Obie fryzury wyglądały, jakby ślepy fryzjer z chorobą Parkinsona dobrał się do nich z brzytwą w czasie trzęsienia ziemi, a potem próbował zaczesać na boki to kłakowate coś, co zostało na czubku czaszek. Dopiero kiedy popatrzył dokładniej, zrozumiał o co chodzi. Zauważył po kilka przekłuć na kolczyki w uszach każdej z nich - pewnie w godzinach praktyk trzymały je po kieszeniach - i końcówki tatuażów wspinające się na szyje z rozchylonych dekoltów urzędniczych żakietów. Obie nosiły na palcach biżuterię z czarnego plastyku powyginaną w ostre, agresywne kształty, a zapach ich kosmetyków był metaliczny. Na pewno po wyjściu z Ratusza zaczesywały włosy do góry w sztywne grzebienie, a zamiast białych bluzek ubierały jaskrawą bieliznę, ćwiekowane, skórzane kurtki i buty z ostrymi czubami. Cóż, w dobie retro, neocyber punk miał wielu zwolenników.

    Winda dotarła wreszcie na siódmą kondygnację. Oskar wysiadł, rozejrzał się za tabliczką informującą o rozkładzie pokoi i ruszył prosto do numeru 714. Korytarz był pusty. Na tym piętrze bardzo rzadko pojawiali się petenci - w przeważającej większości spraw byli obsługiwani w wielkiej sali mieszkańców na parterze budynku - więc burmistrz, z dala od wścibstwa podatników, nie żałował publicznych pieniędzy na grube wykładziny, dyskretne, eleganckie oświetlenie i orzechową boazerie z grawerowanymi, mosiężnymi wykończeniami w stylu morskim z przed przełomu wieku. Ze ściennych, płaskich mikro głośników rozchodziły się ściszone dźwięki starych rapsodii Gershwina, a z kratek klimatyzatorów powiewało zjonizowanym, nasyconym sosnowymi olejkami powietrzem. Pokój 714 był ostatnim przed wmontowaną w poprzek korytarza ścianą z pancernych szyb, odcinającą dostęp do pomieszczeń w których urzędował sam burmistrz. W szklanej tafli wmontowano rozsuwane, kuloodporne drzwi z daktyloskopijnym zamkiem i kamerą rejestratora Straży Miejskiej.
   Oskar stanął przed gładką, matową szybą trzymaną przez mosiężne zawiasy, na której czarnymi literami wyklejono skromny napis: 714 - Julia Lermont - asystent. Przez mleczną matówkę drzwi widział w pomieszczeniu ruch jakiejś postaci. Zapukał dwa razy w szkło, diody kontrolek przy wypolerowanej gałce zamka łypnęły zielenią. Usłyszał cyknięcie magnetycznych rygli, pchnął drzwi i wszedł do pokoju. W środku, przy wielkim, białym biurku stała dziewczyna w prostym, błękitnym kostiumie wyższej kadry urzędniczej. Spojrzał na nią, na jej twarz, w jej ciemno miodowe oczy, dziewczyna uśmiechnęła się, coś jakby szumiało mu w uszach, podeszła do niego, miała takie długie rzęsy, szum zmienił się w lekkie dudnienie, jej czarne, delikatnie skręcone włosy dotykały drobnych ramion, czuł jak rozchodzi się po nim jakaś fala ciepła, w dół od bulgoczącego brzucha, rozmiękczając kolana i w górę ściskając żebra, dziewczyna wyciągnęła do niego smukłą rękę, zapachniało Kenzo Forest, chyba oświetlenie zaczęło szwankować, bo pomieszczenie wokół niej zaczęło ciemnieć, jakby z niepokojem zmarszczyła oczy, poruszała ustami, chyba coś mówiła. Mówiła coś? Zamrugał raptownie.
-     Tak? - spróbował zadać pytanie ale średnio mu to wyszło, bo starał się jednocześnie na raz i odetchnąć i wciągnąć powietrze.
-     Dobrze się pan czuje? - powtórzyła przyglądając mu się badawczo.
    Zaskakujące, w jej głosie była prawdziwa troska. I jeszcze ciepło, i mruczenie kota, i miękkość, i dziewczęcość. "Słodki Jezu na patyku" - pomyślał przerywając wściekłą gonitwę swoich skojarzeń - "Skup się!".
-     Ja nie, tak, to znaczy oczywiście, wszystko O.K., przepraszam ... - pętlił coś bez najmniejszego składu, rozpaczliwie poszukując w mózgu - który nie wiadomo czemu przybrał konsystencję ciepłego budyniu - jakiegokolwiek sensownego wątku - ... pani Lermont? - mokry jak w łaźni, lecz z błyskiem tryumfu w rozszerzonych oczach zdołał wreszcie wydłubać z rozciapanej pulpy swoich centralnych komórek nerwowych początek spójnej myśli.
-     Zgadza się, a pan jest Oskarem? - uśmiechnęła się, a on musiał nabrać powietrza gwałtownym haustem - Czy coś nie tak, duszno panu?
-     Nie, nie, skąd - zaprzeczył gwałtownie - jechałem windą z praktykantkami archiwum, za dużo kurzu było wokoło.
-     A, rozumiem.

    Jakby uspokojona jego odpowiedzią cofnęła się w głąb pokoju z zapraszającym gestem ręki.
-     Proszę wejść, zaraz zawiadomię burmistrza, że już pan jest i jak najszybciej zaczniecie panowie spotkanie.
    Rozpinając płaszcz minął biurko, na którym sterczał tylko płaski, plazmowy monitor końcówki miejskiego terminala z leżącą obok wygiętą, bezprzewodową klawiaturą. Ciągle czuł jeszcze w uszach tętent podwyższonego ciśnienia. Pokój był kwadratem w bieli i zieleni z okwieconym parapetem panoramicznego okna na przeciw szklanych drzwi. Po jednej stronie biurka stały dwa białe, obrotowe fotele i trzeci taki sam za biurkiem. Ścianę podpierał jasnozielony, biurowy segment.
-     Niech pan zdejmie płaszcz, przechowam go w szafie. I proszę usiąść.
    Oskar siadł w plastikowej bieli fotela, a jego okrycie zniknęło w płytkiej wnęce segmentu, gdzie wisiał już długi za kolana, brązowy kożuszek i ciemno zielony szal. Julia weszła za biurko, kliknęła w klawiaturę i kiedy rozległ się cichy sygnał dźwiękowy, odezwała się do monitora.
-     Proszę powiadomić burmistrza, że przyszedł już pan Oskar.
    Na monitorze musiał pojawić się jakiś komunikat, bo dziewczyna kiwnęła mimowolnie głową i potwierdziła odbiór przez klawiaturę.
-     Trzeba chwilę poczekać. Napije się pan kawy albo herbaty? Mam Gewalię i wiśniowego Liptona.
-     To proszę o Liptona.
    Jedna z półek segmentu kryła za odchylanymi w dół drzwiczkami śniadaniowy zestaw serwisowy i bezprzewodowy czajnik. Woda zabulgotała w minutę. Julia zalała wrzątkiem dwie torebki herbaty w małym, śmiesznym imbryku stylizowanym na kubizm.     Ustawiła naczynie na tacy, dodała filiżanki, łyżeczki i cukiernicę.
-     Słodzi pan? - spytała docierając z tacą do blatu biurka.
-     Z reguły miodem, ale cukier też może być, dziękuje.
    Dziewczyna sięgnęła jeszcze ręką do klawiatury, skąd klawiszem funkcyjnym odblokowała głośniki w pokoju, pozwalając wsączyć im do pomieszczenia Gershwinowskie takty z korytarza, potem usiadła koło Oskara i nalała burgundową w barwie herbatę do obu filiżanek, wyglądających równie dziwnie jak imbryczek. Przypominały coś na kształt pogiętych w harmonijkę, białych, tekturowych pudełek w żółtych i niebieskich kolorach kwiato podobnych ciapek. Przy braku wcześniejszego treningu forma przestrzenna naczynia skutecznie uniemożliwiała zamieszanie łyżeczką cukru bez wywołania przy tym serii wysokich, kakofonicznych dźwięków, z jakby wyszczerbionych, liturgicznych dzwoneczków. W każdym razie Oskar zrezygnował z mieszania po trzech ruchach.
-     Zdaje się, że używacie teraz w Ratuszu dość sensowny system operacyjny - powiedział z trudem odrywając od niej oczy i wskazując ruchem głowy na monitor - podoba mi się jego komunikatywność.
-     To Doors 7, ten wcześniejszy, amerykański system, nadawał się tylko do wyrzucenia przez okno.
-     Wiem coś o tym, - upił łyka herbaty - męczyłem się z nim przez trzy lata.
-     No właśnie, pan pracował kiedyś w Ratuszu - spojrzała na niego z ciekawością.
-     Aha, zaraz po studiach. Zrezygnowałem jakieś pięć lat temu.
-     To rok przed moim zatrudnieniem tutaj. Co pan robił?
-     Nie było tego w moich aktach? - odparł zadziornie.
    Pytanie trochę ją speszyło. Uciekła w bok oczami, potem na chwilę spuściła wzrok ale zaraz śmiało podniosła go z nad filiżanki i spojrzała prosto w jego twarz.
-     Nie. Właściwie prócz przedstawienia okresu zatrudnienia, są tam tylko kopie imiennych pochwał od poprzedniego burmistrza, konsulów i takich tam - robią wrażenie. Nawet nie bardzo było kogo spytać o pana, bo pracownicy, wśród których prawdopodobnie się pan obracał, też już zmienili zatrudnienie.
-     Zajmowałem pani stanowisko. Tylko w innym pokoju. W tedy pracowaliśmy na pierwszym piętrze. Zgodnie z hasłem: "Administracja bliżej ludzi". Ot, taka aberracja władzy.
-     I odszedł pan nie czekając nawet do końca kadencji? - naprawdę się zdziwiła.
-     Dlaczego nie? Akurat mogłem sobie na to pozwolić. Z drugiej strony nie chcieli mi dać nic, co by mnie tu zatrzymało.
-     No jak to? A poczucie jakiegoś obowiązku?
    W jej głosie było tyle sumiennego zdumienie i uczciwej naiwności, że aż ciepło się uśmiechnął.
-     Jakiego obowiązku? Wobec burmistrza, miasta, czy własnego życia?
  
   Najwyraźniej nie spodziewała się takiej odpowiedzi, bo wydymając usta, wykonała w powietrzu nic nie znaczący gest ręką, jakby dając sobie czas na znalezienie właściwych słów. Ale niczego nie zdążyła powiedzieć, bo od strony monitora rozległ się zsyntetyzowany, kobiecy głos komunikatu: "Burmistrz oczekuje pana Oskara".
-     O, chodźmy. Zaprowadzę pana.
    Pierwsza ruszyła do drzwi pokoju i przytrzymała je otwarte, czekając aż i on wyjdzie. Zamek zatrzasnął się za nimi automatycznie, gdy tylko jego czujniki zinterpretowały ruch przypisanego mu elektronicznego identyfikatora urzędniczki, jako oddalanie się od strzeżonego pomieszczenia. Zatrzymali się przy szklanej przegrodzie korytarza. Julia przyłożyła kciuk do czytnika daktyloskopijnego i wyraźnie się przedstawiła.
-     Teraz pan, inaczej drzwi się nie otworzą.
-     Ktoś nas obserwuje przez ten śmieszny obiektyw za szybą?
-     Nie, nie. To automatyczny rejestrator Straży Miejskiej połączony z archiwum policji. My musimy przejść przez czujniki zamka, który ma sygnał, że stoją tu dwie osoby. Więc dopóki oboje się nie zidentyfikujemy, nie wejdziemy.
-     Aha.
    Powtórzył jej czynność. I jeszcze uśmiechnął się do kamery. Po chwili pancerna tafla wejścia rozjechała się przed nimi na boki z cichym sykiem sprężonego powietrza. Po drugiej stronie była inna temperatura i pachniało pomarańczami.
-     Oddzielny obieg wentylacji? - spytał Oskar wskazując palcem na kratki klimatyzatora pod sufitem.
-     No. Jakieś dwa lata temu próbowano przeprowadzić zamach gazowy na burmistrza. Od tego czasu ta część budynku jest hermetycznie izolowana od reszty.

    Skręcili w drugie pomieszczenie po lewej. Był to rodzaj jakby sekretariatu w przechodnim pokoju, gdzie za ogromnym, okrągłym stołem zastawionym rzędami korytek z dokumentami siedział mały Chińczyk o wygolonej czaszce, na której tyle dyndał cienki, długi warkoczyk czarnych, tłustych włosów. Na widok wchodzących wstał z barowego stołka, na którym siedział z dodatkowa poduszką pod tyłkiem i sięgając głową niewiele ponad blat stołu podszedł do nich z wyciągnięta ręką.
-     Witam panie Oskarze. Nazywam się Liet i jestem osobistym sekretarzem burmistrza. Wszyscy już na państwa czekają.
    Krótko uścisnęli sobie dłonie. Skóra na ręce Chińczyka była sucha jak pergamin i blada niczym pierożki z mąki ryżowej. Oskar miał wrażenie, że zobaczy przez nią wnętrze jego dłoni. "Za dużo palisz opium, kurduplu" - pomyślał skłaniając grzecznie tułów w starym ukłonie. Liet nie przerywając dreptania puścił rękę Oskara, podszedł do ciężkich, dwuskrzydłowych drzwi w ścianie pokoju, puknął w nie od niechcenia dwa razy, sięgnął na wysokość twarzy do klamek i pociągnął je do siebie otwierając przed sobą szczelinę akurat na szerokość jednego człowieka.
-     Pan Oskar i pani Lermont - zaanonsował pomiędzy skrzydła drzwi, a potem cofnął się wpuszczając oboje do drugiego pomieszczenia.

   Gdy tylko przeszli przez drzwi, zatrzasnął je za nimi. W środku na fotelach rozstawionych swobodnie po całym pokoju siedziały cztery osoby, aktualnie wpatrujące się w przybyłych, jak w co najmniej objawienie św. Marcina po trzech dniach bagiennej gorączki. Przed każdym z nich, na niskim, owalnym stoliku stał styropianowy kubek z zimnym Dead Bull'em - energetyzującym napojem firmy sponsorującej nową kampanię wyborczą burmistrza. Każdy miał też otwartą, tekturową teczkę z kilkoma zadrukowanymi kartkami. Jedna teczka leżała na stole zamknięta. Oskar rozpoznał burmistrza w wyraźnie przepoconej, białej koszuli z grubym, pomarańczowym, rozluźnionym krawatem. Facet siedział po środku innych, tyłem do pastelowego, okiennego witrażu z wyobrażeniem średniowiecznej zabudowy miasta. Obok palił cienkie cygaro jakiś wysoki, zimny blondyn w mundurze policji, z tyloma baretkami na klapie, że autentycznie brakowało już miejsca na nowe odznaki. Rozpoznał też Murzynkę w biało - szarym kostiumie, od którego kontrastem odcinały się jej rudo tlenione włosy zebrane w długie, sznurkowate dredy. To prokurator generalny hrabstwa, prywatnie mecenas młodych, plastycznie utalentowanych lesbijek. Był jeszcze łysy, chudy facet o zjeżdżających z nosa okularach w złotych oprawkach i o ogólnym wyglądzie indyka, który właśnie uświadomił sobie, że świąteczną kolację robi się już dziś.

-     Proszę państwa? - rzucił Oskar przed siebie z wahaniem.
    Burmistrz ocknął się, energicznie wstał z fotela i podał mu silną, spoconą rękę o grubych, serdelkowatych palcach.
-     Witam. Dziękuję, że tak szybko odpowiedział pan na naszą prośbę o spotkanie. Proszę wybrać sobie wolny fotel.
    Oskar siadł przy policjancie, a Julia obok Murzynki. Burmistrz zajął swoje poprzednie miejsce, z trudem wciskając opasłe biodra między masywne poręcze fotela.
-     Za nim przedstawię panu powód spotkania, muszę prosić o całkowitą dyskrecję i zachowanie poruszanych tu spraw tylko dla siebie.
-     Rozumiem - odparł cicho Oskar kładąc ręce na nie skrzyżowanych kolanach -Chciałbym jednak zastrzec, że jeśli pragniecie państwo skorzystać z moich usług, to częścią przekazanych tu danych i tak będę musiał podzielić się z moimi zaufanymi współpracownikami.
-     Może pan za nich świadczyć?
-     W granicach rozsądku - absolutnie.
-     Dobrze - głos burmistrza stał się zimny i oficjalny - informuję pana, że nasze spotkanie jest nagrywane na DVD i może być w tej formie wykorzystanie jako obciążający materiał dowodowy w sądzie, w przypadku nie wywiązania się ze złożonej przez pana ustnej deklaracji zachowania tajności. Czy jest to dla pana zrozumiałe?
-     Jak najbardziej. Kto będzie miał dostęp do tej płyty?
-     Tylko ja i pułkownik O'Really, komendant policji hrabstwa.
    Oskar spojrzał na mundurowego i obaj milcząco skinęli sobie głową.
-     Mówiąc o obecnych, to proszę też poznać prokuratora generalnego Lisę Mohabet - burmistrz wskazał dłonią na Murzynkę, która na chwilę rozciągnęła usta w obojętnym grymasie - i doradcę mojej kampanii wyborczej ze strony sponsora, Michele Sportani - łysy nerwowo poprawił się w fotelu i pchnął swoje wiecznie spadające okulary z czubka nosa w górę, bliżej ciemnych oczu.
-     Miło mi - Oskar spróbował wymusić na swej twarzy przyjazny układ mięśni ale był zbyt spięty i wyszło mu tak sobie, jakby uśmiechał się z kawałkiem szkła na języku.
    "Nie jest dobrze - myślał - to sprawa polityczna, coś tu będzie bardzo śmierdziało."
-     Napije się pan? - burmistrz wskazał ruchem głowy styropianowe kubki na stole.
-     Dziękuję, już mnie ugoszczono.
-     O.K., wobec tego przejdźmy do meritum. Ponoć niechętnie ogląda pan telewizję, ale mimo to, mam nadzieję, że jest pan na bieżąco z lokalnymi wydarzeniami.
-     Czytuję "Life News" i pasjonuje mnie nocne radio.
-     To wystarczy. Wie pan o porwaniach dzieciaków z najbogatszych rodzin hrabstwa.
-     Jasne, głośno o tym nawet w "Kronikach" przed kinowymi seansami.
-     Nic dziwnego - wtrąciła się prokurator - od czasu seryjnych zabójstw wykładowców gimnazjalnych z przed półtora roku, w żadne kryminalne śledztwo nie zaangażowano tak gigantycznych sił i środków.
    Jej głos był jakoś tak lepki.
-     Taa - podjął burmistrz - śledztwo oficjalne oraz zlecone prywatnie przez rodziny ofiar i jeszcze wojskowe - prowadzone z rozkazu generała, ojca jednego z porwanych dzieciaków - toczą się, zależnie od sprawy, prawie od siedmiu dni. Z dość miernym skutkiem zresztą. I to mimo stosowania praktycznie wszelkich metod, czy sposobów. Nawet z pogranicza prawa. Dziennikarze też niewiele wywąchali.
    Przerwał na chwilę, kryjąc swój chirurgicznie zmniejszony nos w kubku Dead Bull'a, a potem mówił dalej.
-     W efekcie mamy tylko skromne materiały dowodowe i kupę absurdalnych, zupełnie ze sobą sprzecznych hipotez. Zaangażowani specjaliści są zgodni tylko w jednym, szanse na znalezienie dzieciaków żywych są praktycznie zerowe. Działania operacyjne zaczynają się bezsensownie dublować i nie wnosić niczego nowego. Powoli dochodzi do sytuacji, gdy - nazwijmy to - czynniki najwyższe, uświadomią sobie konieczność zamknięcia śledztwa z powodu braku jego postępów. No, przynajmniej śledztwa oficjalnego i tego wojskowego.

   Burmistrz zamilkł, zapadła cisza. Zebrani patrzyli to na stół, to na ścianę przed sobą, gdzieś w przestrzeń. Ktoś sięgał po kartki papieru, ktoś bez sensu bawił się piórem. Oskar zrozumiał, dla nich śledztwo już było zamknięte. Pewnie istniał nawet gotowy szkic przemówienia na symboliczny pogrzeb ofiar. Jakieś gładkie zdania o cierpieniu, solidarności, rozpaczy, męstwie i poświęceniu. Oskar sam pisywał kiedyś takie łojotoki słowne dla poprzedniego wiceburmistrza. Mieszkańcy hrabstwa przegrali, teraz chodziło tylko o stołki władzy.
-     Cóż, lokalni decydenci muszą być przygotowani na taką sytuację - powiedział Oskar bezbarwnym głosem.
    Chciał żeby wydusili wreszcie, o co im chodzi.
-     No właśnie - ożywił się burmistrz - dlatego nalegaliśmy na nasze spotkanie. Doszliśmy do wniosku, że wskazanym i korzystnym będzie tu skorzystanie z pańskich usług.
-     Mam poprowadzić kolejne, równoległe dochodzenie? Obawiam się, że przeceniacie państwo moje możliwości. Co nieco.
-     Nie, nie - odezwał się O'Really - jeszcze jedno powielanie już prowadzonych działań, na pewno nie wniosłoby niczego nowego do tej sprawy. Chodzi nam o coś trochę innego, o inny kierunek pańskich działań. Chcemy, żeby odpowiedział pan na pozornie proste pytanie: "Co się stało?".
-     A czy nie po to są te wszystkie obecne śledztwa?
-     Hm, proszę uważnie posłuchać - burmistrz znów miał zimny, oficjalny głos - tamci ludzie starają się odkryć gdzie są dzieciaki, czy żyją, jak je odzyskać, kto je porwał lub zabił, jaki miał motyw, jak to zrobił i tak dalej. My chcemy wiedzieć jedno - co się stało? Rozumie pan?
    Burmistrz patrzył z natężeniem prosto w oczy Oskara, a ten poczuł, jak lewa brew w zdziwieniu wspina mu się w górę zmarszczonego czoła.
-     To znaczy, że nie interesuje państwa ...
-     Panie Oskarze - przerwała mu prokurator - proszę w pośpiechu nie mówić czegoś, czego nie będziemy mogli zapomnieć. Interesuje nas - co się stało? I mam wrażenie, że wie pan dokładnie o co nam chodzi. Czy mam rację?
    Oskar powoli oblizał nagle wyschnięte usta. Murzynka sięgnęła do kieszonki na piersi żakietu i wyjęła stamtąd cienki, plastikowy listek z wtopionymi miętowo - nikotynowymi drażetkami do ssania. Długim paznokciem w srebrno - metalicznym lakierze wydłubała jedną z przejrzystych niczym galaretka pastylek i wsunęła ją sobie pod język.
-     Tak - mruknął Oskar - myślę, że rozumiemy się dokładnie.
-     Świetnie - burmistrz wciskając sobie brzuch w uda, z pewnym trudem pochylił się w fotelu do przodu i sięgnął ze stołu zamkniętą teczkę - czy przyjmie pan zlecenie dostarczenia odpowiedzi na nurtujące nas pytanie?
-     Chwileczkę, a jeśli moja odpowiedź zrodzi nowe pytania? Albo będzie niezgodna z państwa, powiedzmy, poglądem na świat? Jeżeli ta odpowiedź tak naprawdę niczego nie rozwiążę, będzie tylko i wyłącznie odpowiedzią na pytanie? Co w tedy zrobicie z moją, hm, usługą?
-     Tak, czy siak uznamy ją za wykonaną. Panie Oskarze, znamy sprawę Muzeum Historii Naturalnej z przed trzech i pół roku, które zleciło panu wyjaśnienie przyczyny zniszczeń w zbiorach Afrykańskiej biżuterii obrzędowej i zapobieżeniu dalszym stratom, a dopiero po wyroku sądowym uiściło pańskie honorarium, nie zgadzając się na to wcześniej z powodu - jak to mówili - nie akceptowania materiałów dowodowych śledztwa, jako odbiegających od możliwości materialnych metod weryfikacji ich autentyczności. Nie zamierzamy zbłaźnić się tak jak oni.
   "Pieprzone hieny cmentarne. Napsuli mi tyle krwi" - Oskar przypomniał sobie z niesmakiem sprawę muzeum. Strasznie go wtedy wkurwili, żeby to sobie odreagować skradł im trzy najstarsze, zuluskie grzechotki pogrzebowe. Za to teraz miał w głowie niezłą gonitwę myśli. W swoim podtekście zlecenie miało coś obrzydliwego. Nie chciało mu się w to bawić. I to przed Świętami. Wolałby się jakoś wykręcić. Spróbował jeszcze jednego argumentu przeciw.
-     Nie jestem tani.
-     Wiemy, ale to dla nas zrozumiałe i akceptowalne - pierwszy raz odezwał się łysy.
    Miał taki śpiewno - miękki akcent z południa Europy. W zasadzie można by dyskutować, czy rzeczywiście był łysy, czy po prostu ogolony.
    "No to mają mnie." - skonstatował Oskar.
-     Jaka będzie forma naszej umowy?
-     Oczywiście pisemna, na pańskim standardowym druku - łysy poprawił okulary na nosie i spokojnie zetknął ze sobą czubki palców dłoni.
    Widać było, że czuje się pewnie w tematach prawno - finansowych. Nie interesowała go polityka, tylko kasa. To było źródłem jego władzy. On płacił.
-     Z naszej strony zlecenie powinno być wystawione w imieniu burmistrza. Proponujemy, żeby pan sam wypełnił odpowiedni dokument i przekazał asystentce do podpisu jeszcze dziś.
    "Sprytnie." - pomyślał Oskar - "Z jednej strony głaszczą swobodą, z drugiej umywają ręce."
-     Do której godziny?
    Łysy spojrzał pytająco na Julię.
-     Pracujemy do szesnastej, ale może pan przyjść nawet o siedemnastej. Jeśli burmistrz się zgodzi, dam mu to do podpisania od ręki, zaraz po dostarczeniu.
    "Mmm, to znaczy, że znów cię dziś zobaczę" - przemknęło przez głowę Oskara, gdy też spojrzał na dziewczynę. Uśmiechnął się nieznacznie.
-     Zgadzam się - burmistrz kiwnął głową - Aha, przy okazji, będzie pan mógł korzystać, oczywiście bardzo nieoficjalnie, z pomocy środków policji za pośrednictwem komendanta i z błogosławieństwa prokuratury.
-     Wątpię, żebym skorzystał, ale dziękuję. Czy będę miał dostęp do przygotowanych przez państwa materiałów jeszcze przed dostarczeniem umowy? - wskazał ręką na teczkę ciągle trzymaną przez burmistrza - Zależy mi na czasie.
-     A przyjmuje pan nasze zlecenie?
   Oskar wciągnął haust powietrza, splótł ręce na piersi i z poważną miną pochylił głowę udając zamyślenie. Tak na prawdę miał pustkę w głowie. Wyjaśniono już wszystko co trzeba, bądź odpowiednio to niedopowiedziano. Przedstawiono mu propozycję roboty i właściwie nie krępowano w działaniu. Była w tym i polityka, i pieniądze. Syf. W ogóle nie chciało mu się teraz rozważać za i przeciw przyjęcia zlecenia pod jakimkolwiek kątem. Szczerze mówiąc miał to gdzieś. Za to coraz bardziej interesowała go Julia. Patrzył na nią kątem oka, niby od niechcenia i znów czuł, jak mózg coraz bardziej mu maślanieje. Z ociąganiem zebrał się w sobie, wydymając usta puścił wstrzymywany oddech i skinął głową.
-     Tak, przyjmę to zlecenie.
-     Świetnie, oto teczka. W środku znajdzie pan oficjalne materiały mediów na temat sprawy i wyniki wszystkich dochodzeń. Jest tam też spis punktów, które chcielibyśmy, żeby uwzględnił pan w treści zlecenia oraz kontakt na pułkownika i prokurator - gdyby okazało się to konieczne. Aha, całość tych materiałów ma również klauzulę tajności. Tak na wszelki wypadek.
    Gdy tylko Oskar wziął do ręki teczkę, burmistrz wydobył się fotela. Na ten widok wstała również Julia. Reszta nie ruszyła się z siedzeń.
-     Cóż, dziękuję panu, - burmistrz wyciągnął do Oskara dłoń w prawie papieskim geście, jakby do pocałowania pierścienia, którego nie nosił - przed piątą będę oczekiwał umowy gotowej do podpisu. I życzę szczęścia.
    Oskar uścisnął nadęte palce burmistrza, milcząco skłonił się pozostałym i ruszył za Julią do drzwi pokoju. Przeszli w ciszy przez sekretariat Chińczyka, który tylko na chwilę oderwał wzrok od czytanych dokumentów i bez zainteresowania pokiwał im głową. Wyraz jego twarzy przypominał w swoim skupieniu garnek zleżałej, cytrynowej leguminy. "Ciekawe ile ma lat?" - pomyślał od niechcenia Oskar. Doszli z Julią do szklanej przegrody, zamykającej korytarz z pomieszczeniami burmistrza. Z tej strony nie było zamka daktyloskopijnego, tylko zwykły dotykowy sensor. Pancerne szyby z syknięciem siłowników sprężarek rozsunęły się przed nimi i gdy przez nie przeszli, natychmiast uszczelniły chroniony obszar budynku. Kiedy byli pod gabinetem Julii, automat w drzwiach wychwycił sygnał z jej identyfikatora i odblokował wejście.
   W środku Oskar położył teczkę na biurku i sięgnął po filiżankę.
-     Pozwoli pani, że dopiję herbaty. To lepsze niż Dead Bull.
-     Jest już zimna.
-     Ale zrobiona przez panią.
    Skrył uśmiech pijąc słodko - cierpki, wiśniowy napój, a znad krawędzi naczynia widział chwilę burzy uczuć na jej twarzy. Coś między kobiecym zadowoleniem, speszeniem i zaniepokojeniem. Stojąc, oparła się tyłem o biurko i utopiła wzrok w swojej filiżance, udając przy tym wielkie skupienie na jej zawartości.
-     Przed siedemnastą będzie pani tutaj? - spytał stukając palcem w blat biurka.
-     Tak.
-     Postaram się nie przychodzić zbyt późno, nie ma przecież sensu zatrzymywać panią w nadgodzinach. Zresztą o ile wiem w Ratuszu nadal niechętnie za to płacą.
-     Mm - wymruczała do trzymanego naczynia, jakby z potwierdzeniem i trochę z wdzięcznością.
    "No dobra, nie będę sztucznie przedłużać, bo jeszcze trochę i stwierdzi, że jestem tylko sztywnym nudziarzem" - pomyślał czując, jak rośnie w nim napięcie z samej tylko chęci, żeby dobrze przed nią wypaść. Bał się, że zaraz zacznie się zachowywać drewniano i sztucznie. Jak kretyn. Wiedział, że lepiej już iść.
-     O.K. - dopił ostatni łyk herbaty i odstawił filiżankę na spodek - to poproszę o swój płaszcz i czas zaczynać robotę.
-     Aha - dziewczyna kiwnęła głową, brzęknęła swoim spodkiem i podała mu z szafy ubranie. - Wie pan co, chyba lepiej dam panu jakąś plastikową okładkę, bo ta tekturowa teczka niewiele ochroni papiery przed padającym śniegiem.
    Sięgnęła do szuflady biurka po rodzaj nieprzezroczystej, plastikowej koperty dużego formatu, zamykanej na wtopione w zakładkę cienkie, magnetyczne paski.
-     Dzięki, przyda się.
    Oskar skończył zapinać płaszcz, schował dokumenty w plastik i odwrócił się do dziewczyny.
-     To do zobaczenia - wyciągnął do niej rękę.
-     Do widzenia.
    Podała mu dłoń. Poczuł delikatny i elektryzujący dotyk palców Julii, a kiedy kończąc uścisk, powoli wysuwała je wzdłuż wnętrza jego dłoni, mięśnie twarzy zaczęły mu tak jakby układać się w poprzek. "O Boże" - pomyślał przełykając ślinę. Nie miał pojęcia jak ten moment odebrała dziewczyna, czy w ogóle cokolwiek zauważyła, ale zachwycił go miękki, taki kobiecy ruch ręki, którym za chwilę poprawiała czerń włosów. Widział ten gest w niewyraźnym odbiciu na szkle drzwi gdy wychodził z pokoju. A może tylko mu się zdawało? Taka influencja życzeniowego myślenia. Nie był tego pewien.

   Zjechał na parter budynku tą samą, starą kabiną windy. Kiedy ją przywoływał nie słyszał melodii Gershwina z korytarza, jadąc w dół prawie nie zwrócił uwagi, czy jeszcze ktoś wchodził do windy, czy też nie. Rozszerzone oczy błyszczały mu jak po atropinie, głupawy uśmiech błąkał się na ustach, a przez głowę przelatywały nawet nie myśli, tylko jakieś pojedyncze skojarzenia odczuć.
    Dopiero kiedy przemierzał hol Ratusza, ocknęły go co raz bardziej natarczywe sygnały organiczne z własnych wnętrzności. Rozejrzał się za drzwiami z holopiktogramem stojącego tyłem mężczyzny i energicznie wszedł do ukrytych za nimi pomieszczeń toalety. Nie było tu żadnych mikro głośników, więc słyszał tylko mlaskanie gumowych podeszw swoich butów na śliskiej podłodze.      Szybko minął pierwsze pomieszczenie w stylu skromnej, tureckiej łaźni z roślinnymi w kształcie kaflami wyklejonymi wokół misowatych, beżowo - piaskowych umywalek, zawieszonych na ścianie między pionowymi pasami luster, sięgającymi od podłogi aż po sufit. Zatrzymał się na progu drugiej sali, zaskoczony widokiem baterii pisuarów. Nie chodzi o to, że wykonano je z tłoczonej, polerowanej na mat nierdzewnej stali, co przy użytkowaniu powodowało wytwarzanie ćwierkającego dźwięku wody siurkającej po dziurawej rynnie. Rzecz, która go wstrzymała, miała formę niklowanych, prostokątnych skrzynek o zaokrąglonych rogach, przymocowanych z boku każdego pisuaru. Na przodzie skrzynek, za ciemnym, plastikowym okienkiem pełgał błękitnym światłem dyskretny napis "Sony Sanitary Arrangements Division". To małe pudełeczko - napakowane elektroniką jak konserwa jajkami jesiotra - w trakcie korzystania z naczynia, do którego było przymocowane, automatycznie analizowało wszechstronną zawartość ofiarowanego mu płynu. A potem z przenikliwym, radosnym popiskiwaniem wyświetlało dane na temat zawartości w organizmie dawcy cholesterolu, cukru, krętków bladych, możliwej ciąży, itp. Prywatny użytkownik mógł sobie zamontować model lux z internetowym podłączeniem do samoaktualizującej się bazy danych swojej karty zdrowia w komputerze osobistego lekarza. Cóż, japońska ekspansja ekonomiczna przybierała rozmiar wręcz obrzydliwy, eksportowali nawet swoje aberracje.

   Oskar nie cierpiał tych maszynek. Na pewno ich tu nie było, kiedy ostatnio odwiedzał urzędowe toalety. Mógł się założyć, że ich montaż opłacono z jakichś grantów Światowej Organizacji Zdrowia. Z ociąganiem przeciwnym naturze niecierpliwej, wewnętrznej potrzebie, zbliżył się do pisuaru, rozpiął poły płaszcza, chwycił w zęby plastikową kopertę i nie widząc przez nią strategicznej części swego ciała, oddał się słuchowej kontemplacji przyrodzonych mu zdolności celowniczych. Póki wokół rozlegał się bulgotliwy plusk zmieszany z brzękiem metalu, wiedział, że ma suche buty. Nagle tknięty fatalistycznym przeczuciem, z zrozpaczonym wyrazem twarzy zamknął oczy. "Zaraz zadzwoni Iv" - pomyślał w panice - "jak to zawsze, gdy majstruję przy spodniach". Z rosnącym natężeniem starał się podzielić uwagę między bodźce czucia z kieszeni na piersi, gdzie lada moment mogła rozedrgać się wywoływana komórka, a bodźce słuchowe, które - utrudniając całe zadanie - jakoś tak naturalnie zanikały w trakcie postępującego procesu użycia pisuaru. Jedynym, co wyciszało w tej chwili jego napięcie, było rosnące, wewnętrzne poczucie lekkości i ulgi. Wreszcie szczęśliwie dobrnął do momentu, gdy mógł z powrotem zapiąć płaszcz i umieścić kopertę dokumentów pod ramieniem. Gdy tylko odszedł od pisuaru, ciszę toalety przeszyło piszczenie analizatora Sony i nerwowe migotanie błękitu napisów na jego wyświetlaczu. Oskar mnąc pod nosem rynsztokowe epitety wyniośle zignorował próby wciśnięcia mu komunikatów o składzie swego wnętrza. W pierwszym pomieszczeniu wybrał sobie jedną z umywalek i wsunął ręce w jej misowate zagłębienie.     Kiedy umieszczona tam fotokomórka wykryła ruch w swoim zasięgu, spryskała mu dłonie dezynfekującym mydłem w płynie, opłukała strumieniem ciepłej wody i jeszcze osuszyła nawiewem gorącego powietrza. Oskar przelotnie spojrzał na swoje lustrzane odbicie, poprawił szalik i ostatecznie ruszył do wyjścia z Ratusza.

   Zatrzymał się na szczycie ośnieżonych schodów do budynku. Spokojne niebo nad jego głową byłoby już całkiem czarno - granatowe, gdyby nie biel puchowych płatków pracowicie, w ciszy, sfruwających na każdy zakątek miasta. Po wyjściu z wnętrz Ratusza, taki widok był jak z innej bajki. Odrywał myśli od realiów rzeczywistości, od codziennej gonitwy. Przypominał o marzeniach. Może dlatego Oskar sięgnął po telefon, uruchomił funkcję "memory - find" i wywołał połączenie z Gregiem.
-     Kancelaria prawnicza "Cyber Rights" - usłyszał w słuchawce znajomy głos.
-     Cześć Greg, tu Oskar. Możesz mówić?
-     Króciutko.
-     Dobra, streszczam się. Czy któryś z twoich wdzięcznych klientów mógłby przypadkiem sprawdzić zastrzeżony plik w urzędowym komputerze?
-     Myślę, że przypadkiem tak.
-     Nazywa pliku to "Julia Lermont" i trzymany jest gdzieś w sieci Ratusza. Wiesz, to taka mała, prywatna sprawa. Chodzi głównie o dane osobiste.
-     Ho, ho, ho, nie poznaję kolegi. - Oskar wyczuł ciepły uśmiech z drugiej strony słuchawki - Takie dane? Ale w porządku, zapisałem nazwę. Jak tylko będę coś miał, prześlę ci to do domu. Słuchaj, muszę kończyć. Zdzwonimy się później?
-     Koniecznie, bo mam nowe zlecenie. Na razie, dzięki i cześć.
-     Cześć stary.

   Oskar schował komórkę i z jakby większą życzliwością spojrzał na miasto. Poniżej niego, chodnik wokół Ratusza - nawet po wydaniu szufli wszystkim wolnym Strażnikom Miejskim - nadal pozostawał niezmiennie pokryty śniegiem, z wydeptywanymi przez tłumek przechodniów i petentów ścieżkami, porozjeżdżanymi przez płozy dziecięcych sanek. Przy zasypanym krawężniku widać było nawet ślady nart biegowych. Niedaleko od budynku, obwieszony długim łańcuchem drobnych, kolorowych lampek choinkowych, błyszczał neon nad zejściem w podziemia metra. Oskar pamiętając podróż do Ratusza taksówką pomyślał, że przy takiej przejezdności ulic i przy początku godzin szczytu, tylko kolejką może dostać się do domu najszybciej. Poszedł w kierunku stacji. Zjechał w dół zatłoczoną, szklana windą w kształcie wielkiego, podłużnego kontenera. Po drodze wyłowił z kieszeni płaszcza monetę na opłacenia bramki kasownika chroniącej dostęp do dwóch poziomów peronu. Mijając ją, wszedł pod skanery czujników mających wykryć próbę wniesienia do metra materiałów wybuchowych i toksycznych chemikalii. Burmistrz z poprzedniej kadencji przejął się wyczynami japońskich, lewicowych terrorystów, więc umieszczono takie czujniki przy wejściu na każdą podziemną stację w mieście. Metaliczne zakończenia skanera, wyprofilowane na kształt końcówek fryzjerskich suszarek podejrzliwie obwąchały Oskara, a potem obojętnie podświetliły zieloną strzałkę zezwolenia na przejście dalej, wprost do strefy wygłuszenia cywilnych telefonów i nadajników radiowych, generowanej wzdłuż całej sieci torów. Oskar skręcił w korytarz biegnący na wykaflowany peron pomarańczowej linii, łączącej centrum metropolii z otaczającymi go starymi, mieszkalnymi dzielnicami niskich kamienic, małych parków z placami zabaw dla dzieci, skromnych biur, przytulnych kawiarenek, narodowych restauracji, parterowych kin i tradycyjnych sklepów, nie zrzeszonych w żadne ponad narodowe sieci produkcyjno - handlowe. Unoszone polem magnetycznym, prawie bezgłośnie wjechały na stację walcowate wagoniki w kolorze kurzych piskląt. Z odblokowanych, barwionych pomarańczowo, pleksiglasowych wejść do przedziałów, wyszło na peron kilkanaście osób, a ich miejsce zajęli nowi pasażerowie wraz z Oskarem. Gdy tylko drzwi zasunęły się za ostatnimi wsiadającymi, kolejka miękko ruszyła przed siebie. Natychmiast też uruchomiło się wewnętrzne nagłośnienie, mieszając gwar rozmów pasażerów z neutralną muzyką podobnej do ogłupiającej papki dla uszu puszczanej klientom hipermarketów. I tak nikt nie zwracał na nią uwagi ale uparcie katowano pasażerów dźwiękami typu country - disco. Ot, taka aberracja kolejarzy.

   Po kwadransie jazdy między siedmioma kolejnymi stacjami, wagoniki zatrzymały się na przystanku Oskara. Kilku ludzi wysiadło razem z nim na nieduży, wysłużony peron z końca zeszłego wieku o wysokich, łukowatych sklepieniach wyłożonych oświetlanymi od dołu, polerowanymi płytami aluminium. Z podziemi dworca, mijając wiecznie zamknięte toalety, ciasne pomieszczenia policji kolejowej i obsługi stacji, wyjeżdżało się na poziom ulicy ruchomymi schodami wzdłuż tunelu obwieszonego wygiętymi, reklamowymi tablicami. Na niektórych wyklejono już wyborcze hasła nowych kandydatów do koryta w Ratuszu. Oskar wyszedł na zaśnieżony chodnik przy starym platanie z podwieszonymi na najniższych, rozłożystych gałęziach wielkimi, fluorescencyjnymi bombkami z plastiku. Naprzeciw drzewa, jasnymi witrynami z świątecznymi ozdobami kusiła księgarnia połączona z arabską kafejką. Ale mimo przeciskającego się przez jej drzwi wabiącego aromatu świeżo parzonej kawy i zachęcającego widoku ciepłego wnętrza z wolnymi, miękkimi fotelami przy małych stolikach, Oskar ruszył do najbliższego rogu kwartału ulic, gdzie mieszkał na najwyższej kondygnacji swojej pięciopiętrowej kamienicy.

   Jego uliczka była stara i krótka z dwukierunkową jezdnią biegnącą lekko w dół, wzdłuż szpaleru lip, od lat wyrastających z chodników wyłożonych drobną kostką. Dzięki tym drzewom, latem tuż za oknem była zieleń, a śnieżną zimą wspaniały widok na biel puchowych czap gałęzi. Marudzili tylko właściciele aut stawianych pod kamienicami, bo na drzewach bardzo lubiły siadać objedzone ptaki. W górnej części uliczki, jako pierwsza i narożna, stała w rzędzie innych kamienic ta, której był właścicielem. Z jednej strony przylegała do małego hoteliku, a od strony metra sąsiadowała z malarskimi pracowniami, częściowo wynajmowanymi przez władze uniwersytetu dla studentów wydziałów artystycznych. Oskar zawsze cieszył się, że nie są to początkujący muzycy.      Obecność malarzy miała tą dobrą stronę, że na parterze Oskarowej kamienicy mógł spokojnie funkcjonować sklep dla artystów. A z hotelowych turystów żył butiq'e na drugim narożniku domu. Kondygnację nad sklepami dzierżawiły cztery biura, a na piętrach drugim, trzecim i czwartym funkcjonowały mieszkania prywatne pół na pół ze służbowymi. Wszystko na podstawie długoletnich umów podpisanych z Oskarem. Sam Oskar zajmował wielkie poddasze przerobione na piętro mieszkalne. Miało to tą zaletę, że żaden sąsiad nie zaglądał mu do okien, i że na płaskiej części dachu mógł sobie urządzić rodzaj tarasu z pergolą i takim donicowym żywopłotem dookoła, że nikt nie komentował bladości jego pośladków, kiedy po raz pierwszy wystawiał się na letnie słońce. Albo gdy urządzał tam pikniki dla dwojga. Ot, taka prywatna aberracja Oskara.

   Wydobył z kieszeni płaszcza stare, stalowe klucze z których jeden pasował do archaicznego zamka od dwuskrzydłowych drzwi do kamienicy. Lubił w swoim otoczeniu takie starodawne detale, dlatego gdy montowano przy wejściu videofon, nie zgodził się na wstawienie elektronicznych rygli. W efekcie wyszedł na tym bardzo dobrze, bo niewielu włamywaczy potrafiło dziś posługiwać się metalowym wytrychem, prościej było łamać kody wejściowych kart magnetycznych. W niewielkim holu zatrzymał się przy skrzynkach na listy. Niebieskie światełko pełgające przy skrytce z jego numerem pocztowym sygnalizowało, że coś jest w środku. Na cyfrowym zamku wystukał swój kod, uchylił w bok klapkę skrzynki i wyciągnął z jej wnętrza parę kopert. Przeglądając korespondencję ruszył dalej, do małej, dwuosobowej windy. Wszedł do ażurowej kabinki - bardziej podobnej do barokowej, papuziej klatki niż do pomieszczenia osobowego dźwigu - i wcisnął przycisk "4". Na swoje poddasze musiał wejść piechotą, bo winda nie wjeżdżała już na poziom, gdzie w dźwiękoszczelnej klitce umieszczono jej napęd.

   Wśród bożonarodzeniowych życzeń od byłych klientów i przesyłek z reklamami świątecznej oferty wielkich domów towarowych, była informacja z banku. Właśnie odciągnęli z jego konta kolejną ratę na poczet spłaty kredytu hipotecznego za zakup kamienicy. Na te raty szło dwie trzecie czynszu, jaki dostawał od wszystkich najemców. I tak będzie jeszcze przez najbliższe dwadzieścia lat.     Gdyby nie fakt, że wszedł w posiadanie budynku praktycznie po jego generalnym remoncie, nigdy nie byłoby go stać na zabawę w właściciela nieruchomości. A gdyby nie wcześniejsza praca w Ratuszu, nie wiedziałby nawet, że może coś takiego zrobić. Kiedyś, całkiem przypadkiem, od zaprzyjaźnionego szefa Wydziału Budynków dowiedział się o projekcie uchwały władz miasta, umożliwiającej wykup część starych, skomunalizowanych kamienic. Pogrzebał trochę w przepisach prawnych i w ofertach bankowych kredytów, potem wydobył po cichu listę kamienic przeznaczonych do zbycia, obejrzał wszystkie i wybrał właśnie tą. W miarę blisko centrum, niedaleko metra, z dobrym sąsiedztwem i w dobrym stanie. Zameldował się na strychu, złożył wniosek o wykup i znalazł dwie spółki - właśnie boutiq i tych od sklepu dla artystów - z którymi spisał list intencyjny wieloletniego najmu lokali przy warunku, że zdoła od miasta wykupić kamienicę. Potem stanął do pisemnego przetargu ryzykując wpłatę na wadium wszystkich swoich oszczędności z pożyczkami od rodziny i przyjaciół. Nikt prócz niego nie zawarł w swojej ofercie cenowej określenia: "5% więcej niż najwyższa cena konkurenta". Komisja przetargowa po otwarciu wszystkich ofert była tak zdumiona jego zapisem, że poprosiła go o konkretne określenie sumy. Zrobił to, bo znał już wszystkie inne propozycje. I wygrał. Potem z odpowiednim biznes planem zwrócił się do komunalnego banku o kredyt hipoteczny ze spłatą rozłożoną na 25 lat. Bank potraktował go preferencyjnie, bo przecież był wyższym pracownikiem administracji. A po niecałym miesiącu z urzędnika stał się kamienicznikiem. W zasadzie, korzystając rozsądnie z czynszów wynajmu swojego domu, mógłby nic nie robić do końca życia.       Ale problem z Oskarem polegał na tym, że on lubił coś robić.
   Przez pierwsze cztery miesiące zagospodarowywał swoją nową własność. Sfinalizował umowy ze sklepami, wynajął pierwsze piętro na biura, później znalazł mieszkańców na wyższe kondygnacje. Przystosował część piwnic na archiwa dla biur i magazyny dla obu sklepów. Wreszcie sprzedał swoją dotychczasową kawalerkę i wyremontował dla siebie poddasze. Potem w zasadzie byczył się przez dwa kolejne miesiące, ograniczając swoją aktywność do tworzenia pergoli i żywopłotu na dachu. Totalne nieróbstwo znudziło mu się gdy skończył się wrzesień. Zaczął prowadzić bardzo intensywne życie poszukiwacza najdziwniejszych, szalonych rozrywek i półlegalnych podniet oferowanych przez miasto i okolicę. Funkcjonował jakby w transie i gorączce. Obracał się w bardzo dziwnych kręgach i poznawał niesamowitych ludzi. Rzadko udawało mu się przespać więcej niż sześć godzin na dobę.
    Mniej więcej pół roku później założył własną firmę, "Last Consultant". Coś niby skrzyżowanie consaltingowego, prywatnego biura detektywistycznego z usługami w stylu New Age. Sam się zdziwił, jak wysoką renomę miał wyrobioną na rynku już po pierwszym roku pracy.

   Na początku sam wynajdywał sobie sprawy - najczęściej wybierał je z doniesień bulwarowej prasy. Tak było w przypadku tego cholernego Muzeum Historii Naturalnej. Oferował swoje usługi z zastrzeżeniem zapłaty tylko w wypadku pomyślnego rozwiązania problemu, więc prywatnie zgadzano się na jego obecność. Jako współpracowników najpierw zatrudniał przyjaciół. Dopiero z czasem mógł sobie pozwolić na różnych, wysokopłatnych specjalistów wąskich branż z poza kręgu swoich znajomych. Jeśli potrzebował ekstra sprzętu, to wynajmował go z uniwersytetu lub od wojska i policji. Za to płacił zawsze z góry i zwracał wszystko nienaruszone, więc nie miał problemu przy następnych sprawach. Po jakimś roku stwierdził ze zdziwieniem, że ludzie chętnie płacą mu z góry zaliczki i pokrywają wszelkie stałe koszty, łącznie z ubezpieczeniami. No ale w tedy był już po głośnym na całe hrabstwo, wygranym procesie z Muzeum. Zatrudniono go, żeby wyjaśnił powtarzające się akty wandalizmu w dziale Afrykańskim.     Ktoś niszczył zbiory tak zwanej obrzędowej biżuterii, związanej z pierwotnymi religiami animistyczno - totemicznymi. Rozwiązał tą sprawę. Szczęśliwie - trochę z nawyku urzędnika - dla własnych potrzeb i ze względów bezpieczeństwa, zawsze rejestrował kamerą wszystkie swoje czynności. Więc już po wszystkim, zdołał w sądzie udowodnić istnienie bezpośredniego związku przyczynowo - skutkowego między podjętym działaniem, a zakończeniem zniszczeń zbiorów. I to bez względu na to, czy Zarząd Muzeum wierzył w istnienie afrykańskich demonów cmentarnych, czy też nie.

   Wysiadł z windy i wdreptał schodami w górę na półpiętro, gdzie drugim z metalowych kluczy otworzył fantazyjnie wyginaną, stalową kratę, dodatkowo strzegącą wejścia na poddasze. Krata była niesamowita, pełna wyobrażeń sztyletowych języków piekielnego ognia u dołu i ostrych szpiców ramion gwiazd na górze. Kupił ją kiedyś na wyprzedaży w starym kościele przerabianym na klub nocny z dyskoteką drum - house. Za kratą pokonał następne półpiętro i ostatnim z kluczy odryglował grube, okute stalowymi taśmami, dębowe drzwi od mieszkania. Cenił sobie prywatność. Czujnik ruchu we framudze odkrył jego obecność i rozświetlił jarzeniowe panele na suficie. Po drugiej stronie wejścia nie było czegoś takiego, jak przedpokój. Jego rolę spełniał długi korytarz wydzielony od reszty pomieszczenia sięgającymi sufitu, głębokimi szafami o lustrzanych, rozsuwanych drzwiach. W jednej z nich schował płaszcz z czapką i szalikiem. Na dnie szafy zostawił też buty, a w zamian założył wysokie do kostek kapcie w kształcie barwnych, puchatych ryb. Z korytarza wychodziło się w bok do wielkiego, jasnego pokoju - salonu, łączonego z kuchnią.
    Oba okna pokoju były ogromnymi, szprychowanymi półkolami zamontowanych w tunelowe wykusze. Przypominało to przełamane koła potężnej lokomotywy. Reszta pomieszczeń miała proste, skośne okna i przynajmniej jedną ze ścianą pochyłą. W salonie, naprzeciw wykuszy, umieszczono drzwi do łazienki, gabinetu, sypialni i pokoiku gościnnego. A kręconymi jak świderkowy makaron schodami można się było dostać na taras na dachu. Oskar zawsze twierdził, że do pełnego urządzenia tego mieszkania brakuje mu tylko kominka. Ale gdyby kazał go zamontować, to po pierwsze rura komina wyłaziłby z posadzki tarasu na samym środku pergoli, po drugie straciłby dobry pretekst do odwiedzin Iv i Grega.

   Przeczłapał przez salon do gabinetu. Po drodze małym pilotem uruchomił muzyczną kolumnę z pirackim compactem w odtwarzarce i mieszkanie wypełniło się radosnymi pobekiwaniem Szkockich kobz. W gabinecie pacnął listy i kopertę z Ratusza na biurko, prosto pod matowo - czarny, plazmowy monitor wyłączonego komputera, a na telefonicznej sekretarce, uparcie mrugającej do niego sygnałem nowych wiadomości, uruchomił odtwarzanie zapisanych rozmów. "Cześć wnuczku, mówi babcia - usłyszał w pierwszym nagraniu - przyleciałam do miasta rano, więc daj mi spokojnie odespać różnicę klimatu między tą miejscową Grenlandią, a moimi tropikami. Zatrzymałam się jak zwykle w Continentalu. Wiesz, mają tu nowych boy'ów hotelowych. Takie fajne, długowłose chłopaki. Myślę, że pewnie dziś się u mnie nie zobaczymy, ale po południu wpadam do rodziców, więc jakbyś miał ochotę i czas - zajrzyj tam. Jak nie dasz rady, to zjedzmy razem śniadanie, jutro o dziesiątej w hotelu. Pogadamy. Tak, czy siak jesteśmy razem na wigilii u rodziców. Ściskam cię i czekam jutro. Piiip." Oskar uśmiechnął się. Uwielbiał swoją babcię, która lata kombatanckiej emerytury spędzała włócząc się po najdziwniejszych zakątkach świata. A do tego kierując się słusznym mottem, że "życie zaczyna się grubo po osiemdziesiątce", co rusz pakowała się w jakieś podejrzane przygody. Szczerze mówiąc - lubiła to. Czasem bawiła się nawet w przemytniczkę. Jako wnuk poszedłby za nią absolutnie w ogień, a ona kradłaby z nim konie. Gdyby tylko był z tego jakiś sensowny zysk.

   Sekretarka piknęła jak zakrztuszona kura i zaczęła odtwarzać drugą wiadomość. "Oskar, tu Iv. Słuchaj, dorwałam coś niesamowitego, zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz mógł. Siedzę cały czas w domu i walczę z makowcem w proszku. Nie wiesz przypadkiem jaki palant wymyślił, że niby da się to zrobić z proszku? To musiał być jakiś tłusty Amerykanin. Oddzwoń jak najszybciej. Pa. Piiip." Automat sekretarki chrząknął i przestawił się w stan oczekiwania na nowe telefony. Oskar zamyślił się chwilę nad drugą wiadomością. Po głosie trudno było wyczuć stan Iv, więc może wszystko było z nią w porządku? Może zwyczajnie znalazła coś dziwnego? Z wahaniem podniósł słuchawkę telefonu ale ostatecznie nie wystukał numeru dziewczyny. Zdecydował, że najpierw załatwi możliwie zwyczajniejszą rozmowę. Sięgnął drugą ręką do szuflady biurka i wyjął z niej staromodny notes w poobcieranej skórzanej okładce. Położył go na biurku i operując palcami jednej ręki poprzewracał parę jego stron, aż znalazł nabazgrany piórem telefon. Wybrał go na klawiaturze trzymanej słuchawki i odczekał aż po dwóch wolnych sygnałach ktoś odpowiedział na jego dzwonienie potokiem słów. "Pierr, to ty?" - przerwał rozmówcy mając nadzieję, że dobrze rozpoznaje jego głos. Nie pomylił się. "Tu Oskar. No, miło cię słyszeć, wesołych Świąt. Dzięki. Słuchaj Pierr, zatrzymała się u was moja babcia. Aha. Musiała się zameldować przed twoją zmianą w recepcji. Słuchaj, poślesz do jej pokoju pięć herbacianych róż z kartką: Ucałowania od wnuka, do zobaczenia na śniadaniu. Będę w hotelu jutro o dziesiątej, to ureguluję rachunek. O.K? Dobra, to trzymaj się, cześć".
   Kiedy recepcjonista z Continentala rozłączył się, Oskar wywołał domowy numer Iv i Grega z pamięci telefonu.
-     Tak? - usłyszał w słuchawce.
-     Cześć Iv. Jak tam makowiec?
-     O, jak miło, że to ty. Perdzielić takie ciasto z torebki. To co mi wyszło nadaje się na uszczelnianie basenów w Akwalandzie, a nie na świąteczny stół.
    Jej głos był normalny, trudno było wyczuć, czy spaliła dziś synt - jointa. Może nie?
-     To co zrobisz?
-     Ech, to nie takie ważne, ostatecznie można zamówić ciasto z internetu. Słuchaj, mam świnkę! Musisz koniecznie do nas przyjść.
-     Zaraz, o rany, jak to przyjść? Świnkę? - Wyrzucił z siebie zdezorientowany. - Czekaj chwilę, ja nigdy tego nie chwyciłem, a co będzie jak kiedyś jednak zechcę mieć dzieci? Nie mam zamiaru teraz tego przechodzić. Lepiej, jeśli chcesz, poślę ci mojego lekarza domowego, tego Murzyna.
-     Oj cicho, nie rozumiesz. Przecież nie chcę cię zarazić - chociaż Murzyn O.K. Ja mówię o takim małym, różowym zwierzątku.
-     Prosiaczek?
    W zdziwieniu powiedział to o całą oktawę wyżej.
-     Aha. Jest cudny, niesamowity, różowy, piszczący, musisz to zobaczyć. I weź aparat.
-     Moment, moment, nie wiem, czy dziś dam radę. Przyjąłem nową sprawę. Tak na oko duży smród. Będę się musiał nad tym trochę pogłowić. Mów o zwierzaczku. Skąd go masz u licha?
-     Dostałam rano w prezencie od tych powalonych ekologów, co to z Gregiem wybroniliśmy ich jesienią od zarzutu włamania do sieci komputerów Północnej Kompanii Naftowej.
-     A, pamiętam. Nieźle ściemnialiście.
-     Pewnie, że nieźle. Przecież się tam włamali. Nieważne. Straszni z nich popaprańcy, ale prezent dali nam genialny.
-     Czy Greg już wie, co go czeka w domu? - spytał ostrożnie.
-     Jasne, dzwoniłam do niego. Nawet chyba się ucieszył, bo twierdzi, że to rozwiązuje problem znalezienia nowego kota. Chrum.
-     Co?
-     "Chrum" mówię, porozumiewam się z nią.
-     A to dziewczynka? - zainteresował się rzeczowo.
-     Chyba nie. Ma pod brzuszkiem taka śmieszną kępkę sztywnych włosów. No chodź do mamusi.
    "Iiiiik" - usłyszał raptem w słuchawce.
-     Rany boskie, Iv, co ty z nią robisz?!
-     Tylko sprawdzałam. Tak, to zdecydowanie chłopczyk.
-     O rany, ostrożnie bo jeszcze będzie miał jakieś traumatyczne opory przy innych świnkach.
-     Spoko, w takich sprawach jestem bardzo uważna. To jak, przyjdziesz wieczorem?
-     Coś czuję, że tak. Koło pół do siódmej?
-     O.K.
-     No, to do zobaczenia.
-     Aha, cześć.
    Odłożył słuchawkę na biurkową ładowarkę i wrócił do korytarza z szaf. Po drodze rozpiął zatrzaski kamizelki, zdjął gładką, wełnianą koszulę i wyjściowe spodnie. Odwiesił rzeczy na wolny wieszak i zostając wyłącznie w granatowych, dwuczęściowych, kowbojskich śpioszkach zaczął grzebać w starej, marynarskiej skrzyni w salonie. Miał tam barek. Spośród wyciągających się do niego butelkowatych szyjek wybrał trójniak. Od wewnętrznej strony wieka skrzyni odpiął spod skórzanego paska kieliszek i napełnił go miodem. Potem zabrał z gabinetu papiery z Ratusza, ściszył kobziarskie beczenia compactu i nie zdejmując kapci usadowił się z wyciągniętymi nogami w rogu kanapy. Za sobą miał wykusz z coraz bardziej ciemniejącym oknem. Niektórzy lubili takie nastrojowe szarzyzny lecz Oskara przygnębiał brak światła. Broniąc się przed ponurością, zapalił halogenowe reflektorki uczepione wyrastającego przy kanapie, wbitego w sufit, skręconego, stalowego pręta, obwieszonego doniczkami pełnymi wijących się pnączy i dyndających liści. Upił łyk miodu. Brakowało w nim kostki lodu i odrobiny soku z cytryny, ale już nie chciało mu się specjalnie zwlekać z kanapy do lodówki. Postawił kieliszek na drewnianej podłodze i zajrzał wreszcie do teczki od burmistrza.




Ze względu na wielkość , opowiadanie zostalo podzielone na cztery części
Tu jest Część II Tu jest Część III Tu jest Część IV
r> Ze względu na wielkość , opowiadanie zostalo podzielone na cztery części
Tu jest Część II Tu jest Część III Tu jest Część IV