Część pierwsza, część druga


    Część trzecia


    Rozdział 15

    Targ był bardzo duży i Drielfi rozglądała się z zaciekawieniem. Szły z Finiviel pod rękę, obydwie ubrane w świeżo zakupione, zwiewne i krótkie sukienki, niebieskie jak letnie niebo albo skrzydła kraski. Kupowały co popadnie - babskie fatałaszki - apaszki, sukienki, bransoletki, korale, berety, perfumy, kosmetyki...
    Joruru nie mógł z nimi pójść, bo kapitan wyznaczył go karnie do szorowania zęzy oraz cerowania żagli i obierania ziemniaków dla całej, trzydziestoosobowej załogi. Drielfi ledwo wybiła mu z głowy chęć zerwania się z tego. A było jej przyjemnie, że chciał uciec, bo wiedziała, jak bardzo ważne jest dla niego żeglarstwo.
    Nagle uwagę elfek przykuło oblegane stoisko ze zwierzętami - stały one w klatkach i smętnie spoglądały na tłum. Były to przede wszystkim psy, ale także koty, kury, kaczki i inne stworzenia typowe dla ludzkiego gospodarstwa.
    I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że w świecie elfów zwierzęta mówią i są zupełnie niezależne. I nigdy ich się nie sprzedaje.
    - Jakie one biedne... - stwierdziła Drielfi. - E! - krzyknęła głośno do zażywnego, elfiego sprzedawcy - Panie!
    - Czego?
    - Skąd te zwierzaki?
    - A! Toż panienka nie wie? One ze świata lu'dizi. Nie chciały żyć na wolności - zostały w mieście, szlajały się po ulicach. No to je wyłapaliśmy i teraz sprzedajemy! Niebezpieczne były! Może panienka coś zakupi?
    - Nie dziękuję, nie jestem zainteresowana. - kącikiem oka dostrzegła, że Finiviel gdzieś odchodzi, machając jej.
    Kiedy tylko sprzedawca zniknął, aby targować się z energiczną dziewczyną chcącą kupić kota, Uwagę Drielfi przykuło szare stworzenie. Jakaś młoda, ruda elfka siłą wciągała je za smycz na podest. A było to bardzo dziwne. Elfy bowiem znane są z tego, że zwierzęta kochają z wzajemnością, i wszystkie przy nich łagodnieją i są ślepo posłuszne. A ten zwierzak stawiał się, warczał, szczerzył długie kły w bezsilnej złości. Jego oczy pałały wprost nienawiścią i biegały w tę i we w tę, jakby wypatrując drogi ucieczki. Drielfi nigdy nie widziała takiego stworzenia. Nie była w stanie go zaliczyć ani do zwierząt, ani do potworów, ani nawet do spodleńców. Przypominało trochę wilka i trochę geparda i psa. Sylwetkę miało cudną, niby stworzoną do biegu - klatka piersiowa mocno zarysowana, kręgosłup wcięty. Łeb był jakby wilczy, jednak trochę krótszy, a od pyska, aż do oczu biegły dwie charakterystyczne gepardzie pręgi - po jednej z każdej strony głowy. Ogon długi, prosty, zakończony niewielką futrzastą kitą na końcu. Miał niesamowicie długie, mocne nogi, dłuższe i masywniejsze od gepardzich, lecz szczuplejsze od wilczych. Co najciekawsze, każda łapa uzbrojona była w cztery ruchome pazury w ten sposób, że mógł nimi ruszać zupełnie niezależnie. Zwierzę było niemalże całkiem szare, lecz, gdy się bliżej przyjrzeć, można było dostrzec ciemniejsze cętki na jedwabistej sierści.
    Pomijając to, że był zupełnie wychudzony i w kilku miejscach miał nie zagojone, około tygodniowe rany od uderzeń, był najpiękniejszym stworzeniem, jakie w życiu widziała.
    - Panienko - krzyknęła - ile za tego?
    - Tego? - spytała ruda sprzedawczyni, szarpiąc mocno bure cielsko.
    - Tak!
    - Sto dwadzieścia lenów!
    - Eeee.. Za drogo! Za taką cenę to mogę kupić źrebaka!
    - Taniej nie sprzedam.
    - A to, do widzenia. - Drielfi umiała się targować.
    - Dobra, sto. - elfka z gracją uskoczyła przed kłapnięciem szczęk.
    - Dam siedemdziesiąt.
    - O nie!
    - Siedemdziesiąt i ani lena więcej!
    - Osiemdziesiąt, moje ostatnie słowo.
    - Nie ma mowy!
    - Siedemdziesiąt pięć?
    - Stoi. -Drielfi wyciągnęła z torebki przewieszonej przez ramię ostatnie oszczędności.
    - Wejdzie tu tylko panienka na podest, bo zwierzak jest agresywny. Dobry zakup! Piękny, na pewno szybki - dobry na tropiącego, myśliwego lub stróża. Na pewno będzie bardzo wierny.
    - A co to jest za zwierzę?
    - Yyyy. - zasępiła się ruda - Tak szczerze mówiąc, to nie wiem, ale podejrzewam, że krzyżówka wilka z gepardem. Słyszałam, że lu'dizi robią eksperymenty na zwierzętach. Tak mówią w mieście. Ach, no i jak wszystkie te zwierzaki, nie mówi. Niech panienka spojrzy, jakież to skatowane... - przyjąwszy pieniądze podała jej smycz i szybko się ulotniła.
    Drielfi poprowadziła zmęczone stworzenie przez targ, a potem całe miasto. Już nie kłapało nienawistnie zębami, widać, że ledwo trzymało się na nogach.
    - Jak masz na imię? Co? - zasępiła się nie doczekawszy się odpowiedzi - Nie mówisz... A szkoda. To ja cię nazwę. Co powiesz na Juoksija, czyli Biegacz? A może Brylant - Jalokivi? Albo nie... Już wiem - dodała po chwili namysłu. - Villi Hassu - Dziki Cudak! Hassu! Hassu!
    Wilczur łypnął na nią złym okiem, ale szedł spokojnie.
    Poszli prosto Bulwarem Attikei, potem skręcili w łagodnie opadającą do portu ulicę Farognei.
    Do "Sikkina" doszli szybko.
    Joruru zeskoczył na pomost natychmiast, w końcu jej wpatrywał, i spojrzał na Drilefi swoim dzikim, smutnym wejrzeniem.
    - Jedziesz...
    - Jadę, Joruru. Jeszcze się kiedyś zobaczymy. Muszę cię zaprowadzić do lasu, nad jezioro, nad rzekę. Morze nie jest jedyną rzeczą na świecie. No i musisz zobaczyć Dfella.
    - Wiem. - spojrzał na nią smutno - Mam coś dla ciebie. - Wyciągnął z kieszeni dwa zawiniątka. - Rozpakujesz później. Jak ci się nie spodobają, to wolę nie widzieć twojej miny.
    Pomyślał sobie, że jest śliczna. I że będzie ją kochał do końca życia. I że pojedzie za nią w las. Zostawi morze.
    Drielfi uśmiechnęła się promiennie, schowała w torebce prezent i podała Joruru ręce.
    - Co to za stwór? - spytał zaintrygowany.
    - Villi Hassu. Tak go nazwałam. Kupiłam go na targu. Pochodzi od lu'dizi.
    - Interesujące. Jest naprawdę dziki. Kiedy go oswoisz, będzie twoim najlepszym przyjacielem. Oswojone dzikie zwierzę kocha swojego pana i tylko jego. Nadałaś mu imię, Orvokki i związaliście się przeznaczeniem. Ale i tak, prędzej czy później, poczuje zew krwi. Ucieknie.
    - Skąd to wiesz, Joruru?
    - Wyczytałem w jego spojrzeniu.
    Zapadła chwila milczenia, w której, trzymając się za ręce, patrzyli sobie w oczy.
    - Drielfi, obiecaj, że jak pójdziemy do lasu, na łąkę, nad jezioro, czy gdzie tam chcesz, zatańczysz dla mnie.
    - Obiecuję. - pocałowała go w policzek. Krótko i treściwie. Joruru poczuł zapach dzikiej trawy i ziół. Leśna dziewczyna.
    Drielfi odwróciła się na pięcie, pociągnęła Hassu za smycz, co skwitował warknięciem i odeszła szybkim krokiem. Obejrzała się tylko raz.
    Kiedy doszła wreszcie do zdobnej w kwiatowe, liściaste i żeglarskie ornamenty bramy miasta, skierowała się w stronę stajni, gdzie czekała na nią wypucowana Aineshkel.
    - Witaj Drielfi! A cóż to za cudaka prowadzisz? Co za wilczydło? Co to w ogóle jest? - parsknęła.
    - Utrafiłaś, Aineshkel. To cudak. Hassu. A teraz jedźmy już. Czas na nas.

    Kiedy dojechały do obozu, zaczynało już zmierzchać. Hassu był wykończony, Aineshkel - zła, że musiała biec kłusem, a potem wprost iść stępa, żeby ta pokraka mogła go dogonić.
    - Drielfi! - Finiviel wyleciała jej naprzeciw jak strzała. - Co ty prowadzisz ze sobą? Co to?
    - To moje wilczydło. Villi Hassu.
    - A, chyba, że tak. Zapraszamy na kolację. Dzisiaj królik i pieczone jabłka. I jakieś tutejsze specjały.
    Drielfi puściła Aineshkel wolno, przyciągnęła ledwie żywego Hassu bliżej do siebie i poszła w kierunku ogniska. Dopiero teraz poczuła, że jest u siebie. Na statku było wspaniale, ale to nie to samo.
    W nocy, leżąc już w hamaku, pod cienką pierzynką, rozpakowała prezenty - bransoletkę na nogę zrobioną z koralików z kamieni szlachetnych układających się w zygzakowaty, zielono-niebieski wzór, przyozdobioną drobnymi dzwoneczkami i małego, najpewniej srebrnego lub niklowego oriona.

    Był wieczór.
    - Joruru?
    - Tak, Liador?
    - Jesteś idiotą.
    - Dzięki.
    - Wsiadaj na konia i jedź za nią! Nie słyszałeś pogłosek? Przecież ona wyjeżdża zaraz na tą swoją misję! Już jej nie dogonisz...
    - Liador. Będę tęsknić.
    Objęli się po przyjacielsku.
    Joruru jeszcze przed zmierzchem wyruszył ze spakowanymi jukami w kierunku miejskich stajni, gdzie będzie mógł wypożyczyć konia.

    Hassu obudził się w środku nocy. Bolały go nogi po wczorajszej wędrówce i szczerze żałował, że nie zagryzł tej brązowowłosej. A co to! Nie potrafi ugryźć! Potrafi! Dziwił się tylko, czemu go nie bili. Tam, u lu'dizi, bili go codziennie, sprawdzając odporność na ból takich mutantów jak on. Hassu wiedział, że mówili na niego "mutant" i wołali obrzydliwym i jakże dźwięcznym imieniem GWK543.09. Orientował się, że w tamtej stacji badawczej, gdzie żył od maleńkości, robiono podejrzane eksperymenty na zwierzętach w celu uzyskania jakiejś superwytrzymałej, szybkiej i groźnej rasy zwierząt obronnych.
    W duszy Hassu przez cały jego dwuletni pobyt w stacji badawczej rosła wielka, tępa, zawzięta nienawiść do rodzaju ludzkiego. Czuł przez skórę, że ci tu - elfy, to nie ludzie, ale nie potrafił się wyzbyć żadnych złych uczuć. Nie chciał. Nie wiedział po co brązowowłosa Drielfi nadała mu imię Hassu, nie rozumiał, dlaczego czasem go głaskała po grzbiecie lub gładziła po głowie. To było bardzo przyjemne, ale i tak jej nienawidził. Ucieknie.
    Wilk wstał, rozejrzał się. Nie był do niczego przywiązany, miał tylko na szyi obrożę. Przed nim stały trzy miski - z wodą, z mięsem i z jakąś kolorową papką. Zjadł mięso i papkę, która okazała się jabłkami z cynamonem. Wypił wodę. Przemierzył wzrokiem skupiska hamaków i namiotów. Dojrzał dwóch wartowników wpatrujących się w niego uważnie. Jedyną jasną częścią ich figur były łyskające białka oczu.
    Hassu warknął, wyszczerzył kły. Żadnej reakcji. Uznał więc, że może odejść i tak też zrobił. Powoli zatopił się w las.
    Biegł długo, napawając się wolnością, której nigdy jeszcze nie zaznał. Węszył. Gdzieś głęboko rozsadzało go uczucie. Wciągając w nozdrza zapach nocnego lasu, stąpając po mchu, widząc ciemność, słysząc pohukiwania sów i pojedyncze piski jakiś wylęknionych nocnych zwierząt, czuł zew krwi. Hassu wreszcie czuł, że jest tu, gdzie powinien być. Tu, gdzie przez całe życie ciągnęła go krew jego przodków - wilków. Z geparda bowiem, oprócz figury i zdolności do szybkiego biegu, miał niewiele.
    Jakkolwiek Hassu myślał, że umie polować, mylił się srogo. Owszem, w centrum badawczym dawano mu zwierzęta, na które miał polować, ale nie wiedział, że były uprzednio osłabione lub zranione. Spotkał więc go zawód, gdy chciał zabić sarenkę.
    Sprężył się do skoku, ugiął nogi. Szczeknął i syknął, co go oczywiście zdradziło. Sarenka niczym sprężyna odbiła się od ziemi i uciekła. Hassu jednak wcale się nie zdziwił, pobiegł więc za nią. Mimo, że sarenka zwodziła go na boki jak mogła, mamiła nagłymi zwrotami i oszukiwała wyskokami, odległość między nimi się ciągle zmniejszała. Kiedy Hassu już już miał skoczyć, zaślepiony żądzą mordu, uczuciem wolności i zwykłym szczęściem, ofiara zrobiła nagły, rozpaczliwy unik w lewo. Wilk zahamował gwałtownie, już miał wykręcić za nią szerokim łukiem, kiedy zorientował się, jaki podstęp mu zgotowała sarna - przed nim rozpościerał się klif, spadający ostro w spienioną rzekę poniżej. Hassu wbił pazury w ziemię, ale zawrotna prędkość, którą rozwinął popchnęła go prosto w przepaść. Spadając zasyczał po kociemu, a przerażenie, po raz pierwszy w życiu, ogarnęło jego serce. Wpadł do wody z rozgłośnym pluskiem. Potem stracił przytomność.
    Płynął długo, zgodnie z kaprysem rzeki, jej meandrami i zakolami, aż ta wyrzuciła go na piaszczystą łachę nieopodal obozu elfów. Miał wielkie szczęście, że wpadł do tej rzeki, a nie innej, bo elfy wybrały sobie miejsce na nocleg właśnie przy tym brodzie wychodzącym na brzeg piaszczystą plażą, wiedząc, że łatwo tu łapać ryby i zbierać rzeczne małże.

    Ledwie zaczynało świtać, kiedy ciszę elfiego obozowizka rozdarł krzyk:
    - Drielfi! Drielfi! Prędko! Drielfi!
    - Tak? - aż usiadła na hamaku.
    - Ten twój Hassu leży właśnie na brzegu bez życia. Musiał wpaść gdzieś do rzeki powyżej, bo jest cały poharatany przez kamienie. Nie wiem, czy się z tego wyjdzie. No i czeka tam przy nim jeszcze jedna niespodzianka... - jeden ze strażników, Lounar, uśmiechnął się tajemniczo.
    Drielfi poderwała się ze swojego hamaku natychmiast i w niekompletnym ubraniu pobiegła nad rzekę Ifs.
    Hassu faktycznie leżał na piachu - miał zesztywniałe łapy, sierść jeszcze mokrą, a oczy mętne. Z kilku świeżych ran sączyła się krew. Nad wilkiem kucała zakapturzona postać i najwyraźniej opatrywała ranę.
    - Wilczydło! Mój dzikusek! Co mu jest? - zakapturzony odwrócił się - Joruru! Dlaczego tu przyjechałeś? Jak miło! Jak miło! - rzuciła się mu na szyję.
    - Nie wiem co ten twój wilczur robił, ale wleciał do rzeki i przepłynął ładny kawałek. Nie ma tu za dużo skał, ale nieźle się poszarpał. Trzeba szyć. Pomożesz?
    - Jasne, zawołam tylko Fuego, jest zielarzem i uzdrowicielem.
    Ale nie było to potrzebne, bo powiadomiony Fuego, przystojny blondyn z blizną na szyi, już szedł w ich kierunku, niosąc w ręku opasłą torbę z ziołami i medykamentami i powiewając wyświechtanym, szarym płaszczem.
    - Zobaczę, co się da zrobić. - ukląkł obok Hassu, obejrzał go uważnie. - Słabo z nim. Będę szył. Myślę, że poradzę sobie sam. Chyba, że twój znajomy, Drielfi, zna się na tym.
    - Znam się. - rzekł Joruru - Drielfi, możesz iść. To nie będzie dla ciebie miły widok, jeśli go kochasz.
    Drielfi rzuciła mu bolesne spojrzenie i tak jak stała, pobiegła do lasu, gdzie usiadła na kamieniu pod drzewem i siedziała, słuchając śpiewu ptaków, aż jej nie zawołali z powrotem.
    - Gotowe. Zaszyliśmy biedaka, myślę, że przeżyje, ale nie wiem, jak u niego z głową. Miał niedotleniony mózg, poza tym uderzył się. No, ale bądźmy dobrej myśli!
    - Odzyskał przytomność?
    - Nie, ale powinien najdalej do jutra. Jeżeli nie odzyska... Drielfi... możemy spisać go na straty.
    Oczy Drielfi zaszkliły się. Joruru podszedł do niej i objął ramieniem. Przenieśli wspólnie Hassu na skraj lasu, gdzie owinęli go w pierzynę.
    - Drielfi? - Miolahti podszedł do nich, ciągnąc Gniadoszka za uzdę.
    - Słucham, królu?
    - Musimy jechać. Wiesz, że oszczędzamy czas. Twoja misja czeka.
    - Nie zostawię Hassu, królu.
    - To bierz go na siodło i jedziemy.
    - Wpadłem na pomysł - włączył się do rozmowy Joruru - żeby zbudować mu kolebkę i wsadzić ją na luzaka. Tak będzie mu najwygodniej, a i będziemy mogli jechać szybciej, niż gdyby któreś z nas miało mieć go w siodle.
    - Jesteś Joruru, jak się domyślam? - Joruru przytaknął, a Miolahti zmrużył oczy. - Mądzrze mówisz. Róbcie mu tę kolebkę, ale szybko. Zostawię wam Gniadoszka, a za luzaka możecie wziąć twojego wierzchowca, Joruru. Wraz z Aineshkel, powinniście prędko nas dogonić. Tylko nie zwlekajcie. Drielfi, nie martw się. - ucałował ją w policzek i oddalił się spiesznie.
    Finiviel i Terrfj przyszli zaraz, uściskali Drielfi, przywitali się z Joruru, po czym prędko wsiedli na konie. Cały obóz zniknął w przeciągu dziesięciu minut, a po elfach pozostała tylko wgnieciona trawa.
    Joruru i Drielfi poszli do lasu i nazbierali grubych, solidnych gałęzi na kolebkę mocowaną do siodła. Drielfi z przybrzeżnej wikliny i rosnących na pobliskiej łące ziół uwiła w miarę mocne i giętkie liny.
    - Joruru, myślę, że ty, jako żeglarz, najlepiej znasz mocne węzły - proszę, popisz się, a ja przyrządzę śniedanie, bo umieram z głodu.
    Poleciała na łąkę w poszukiwaniu ziół i korzonków. I zupełnie nagle poczuła, że jest szczęśliwa. Na cały głos zaśpiewała pieśń po staroelficku. Jej ulubioną - spokojną, jednocześnie smętną i wesołą. Zdawała się współgrać z przyrodą i wszystkim dookoła. Drielfi, kiedy już nazbierała potrzebnych składników, złożyła je na jedną kupę i puściła się w dzikie pląsy. Tańczyła i tańczyła. Oczywiście zupełnie straciła poczucie czasu, ale opamiętała się w porę i wróciła do Joruru. Prędko zbiegła nad rzekę i wyciągnęła z elfiej pułapki dwa pstrągi oraz małża. Wypatroszyła ryby, obrała małża, starannie przygotowała korzonki i zioła, po czym wrzuciła je do uprzednio przygotowanego kociołka z wodą, pod którym zapaliła ogień. Doglądając zupy, patrzyła z miłością na Joruru, siedzącego na skarpie pod lasem i mocującego się z kolebką dla Hassu.

    - Zupa gotowa! - krzyknęła wreszcie.
    Wtedy Joruru podniósł się, uniósł kolebkę nad głową w tryumfalnym geście i zbiegł do Drielfi nad rzekę.
    - Udało się!
    - Jest boska, Joruru. Siadaj, masz łychę. Jak tylko trochę ostygnie, jemy.
    - Dobrze. A zamkniesz na chwilę oczy? Mam dla ciebie niespodziankę.
    - W porządku - powiedziała ze śmiechem - ale uwijaj się szybko, bo będę podglądać.
    I wtedy Joruru chwycił ją wpół i wrzucił z rozmachem do rzeki. Pisk rozdarł powietrze.
    - Joruru! Zamorduję cię, jak tylko się wygrzebię z tej wody! Ty! Ty zbereźniku!
    Joruru śmiał się serdecznie i z całego serca. Tymczasem Drielfi wygramoliła się z rzeki i biegła do niego. Joruru szybko odwrócił się i zaczął uciekać.
    - Dopadnę cię! Dopadnę! Ty! Nie mam ubrania na zmianę!
    - Nie przeszkodzi mi, jak pojedziesz goła!
    - O ty! - Drielfi przyspieszyła kroku. Cały czas chichotała. Oczywiście nie mogła go dogonić, bo była cała mokra, a włosy zalepiały jej oczy. W końcu zrezygnowana usiadła na ziemi. Joruru podszedł do niej, wziął ją na ręcę i zaniósł z powrotem nad rzekę Ifs. Tam zjedli chłodną już zupę, zostawiając trochę dla Hassu.
    Potem Drielfi przebrała się w inne ubrania, które oczywiście miała, wbrew temu, co mówiła. Razem z Joruru zamontowali kolebkę na luzaka, włożyli tam biednego Hassu, spakowali manatki i już byli gotowi do drogi, kiedy Joruru powiedział:
    - Zatańcz mi Drielfi. Obiecałaś. Po to tu przyjechałem, żeby patrzeć jak tańczysz.
    - Dobrze. - rzuciła mu spojrzenie tak przepojone miłością, że możnaby nią obdarzyć oprócz Joruru pięciu innych mężczyzn, i byliby zadowoleni.
    Przymknęła lekko oczy, zaczęła nucić jakąś skoczną piosenkę. Joruru szybko podchwycił rytm na fujarce. I Drielfi zatańczyła.
    Joruru pomyślał, że nie widział nigdy nic piękniejszego i że dla tej dziewczyny zrobi wszystko. Dla jej oczu, ust, dłoni... Wszystko...

    Koń Joruru okazał się całkiem sprawny, nawet w porównaniu do Aineshkel i Gniadoszka, więc przemieszczali się szybko. Kiedy zaczęło zmierzchać, zobaczyli na horyzoncie nikłe światełko - znak obozowiska. Pognali więc konie i pomknęli chyżo leśną drogą, smagani przez gałęzie jodeł i świerków.
    Kiedy wreszczie dojechali, było już ciemno, a ognisko zaczynało dogasać.
    Hassu zaczął powoli otwierać oczy i skomleć.
    Tuż obok, zdawałoby się, na wyciągnięcie ręki, błyszczały czerwienią Góry Słoneczne, Grian Flynn.

    ***

    Rozdział 16

    Drielfi krzątała się w swoim pałacowym pokoju, słuchając koncertu skrzypcowego dobiegającej z łąki przed Dfella. Czas wyjeżdżać! Tak, niestety, już dziś, pod koniec wiosny musiała wyruszyć w podróż w poszukiwaniu Fletu Ijnefrenn Lolerieai. Nie wiedziała, gdzie go szukać i zdawała sobie sprawę, że to gorzej niż igła w stogu siana, gorzej niż legendarny Triss. Nikt nie wiedział, gdzie może być Flet.
    Drielfi opróżniała szuflady, szafy i szafki. Pakowała wszystko, co tylko mogło jej się przydać. Książki, stare zapiski, ubrania, kosmetyki, rondelek, patelnię, kubek, komplet sztućców, miskę dla Hassu, róg od Alardiego i tym podobne. Na to wszystko miała tylko dwie pary juk, a więc cztery worki i szybko zrozumiała, że nie jest w stanie zabrać nawet połowy tego, co chce.
    - Karamva! - przepakowała się więc.
    Kiedy była wreszcie gotowa, stanęła przed lustrem, poprawiła warkocze i diadem na głowie, wygładziła beżowe, zamszowe jeździeckie spodnie i luźną koszulę. Zarzuciła na plecy brązowy płaszcz, spięła go ozdobną opalową klamrą i z ciężkim sercem zeszła po miękkich dywanach na dół, dotykając pieszczotliwie po drodze ścian, obrazów, gobelinów i fresków. W pałacowym holu czekał na nią Joruru, uśmiechnięty, jak gdyby nigdy nic.
    - I co? Jedziesz ze mną, Joruru? Jedziesz? Co ja bez ciebie zrobię przez taki szmat czasu? - położyła juki na podłodze i rzuciła się mu w ramiona.
    - Nadal nic nie wiadomo. Miolahti jest zajęty przygotowaniami, a Ismahel udaje, że nic nie wie. Nie martw się, jeżeli mi nie pozwolą, wrócę do Przystani Fali. Nie mam zamiaru robić nic wbrew królowi. Zdążyłem go polubić... No! Rozchmurz się i dawaj te juki! Idziemy do stajni!
    Wyszli przed pałac i skierowali się do stajni, umieszczonych nieco z tyłu w równie pięknym, białym budynku. Drielfi krajało się serce, kiedy czuła powalający zapach kwiatów i ziół i kiedy słyszała cichą muzykę faunów, dobiegającą z trawy, gdzie były ukryte. Trzeba było to wszystko opuścić.
    Aineshkel zastali już osiodłaną i starannie wyszorowaną, z ogonem u nasady ozdobionym zieloną, jedwabną wstążką. Skubała trawę tuż przed stajniami.
    - Cześć, Drielfi, jak się masz? - spytała się klacz.
    - Słabo. Tak mi ciężko opuszczać Dfella. I Joruru.
    - Joruru nie jedzie?
    - Nie wiadomo. Gdzie juczny koń, Aineshkel? Muszę mu dać mój bagaż.
    - Już czeka przy Wyjeździe, za jeziorkiem. Możesz na razie objuczyć mnie. Jedziemy! Joruru, weź sobie jakiegoś wierzchowca i w drogę.
    Puścili się galopem do Wyjazdu, drogi wylotowej na Fajans i Rosę. Okrążyli jezioro i zatrzymali się na małej polance, z której wychodziła leśna przecinka. Czekał już tu Miolahti, a także Finiviel, Terrfj i około piętnastu innych elfów.
    - Drielfi! Jesteś wreszcie! - zakrzyknął Miolahti. - Czekaliśmy na ciebie. Dawaj juki i pakuj na tego izabelowatego kucyka-perszeronka.
    - Gdzie Hassu? Miał tu czekać. Mogę go wziąć ze sobą, prawda? - rozglądając się, zeskoczyła z konia i zaczęła odczepiać juki od Aineshkel.,
    - Dobrze, Drielfi, możesz. Jeżeli tylko będzie w stanie dorównać wam kroku, może iść. A pobiegł na chwilę do lasu.
    Gwizdnęła przeciągle na kościanym gwizdku, którym również przywoływała Aineshkel. Ponoć był rzucony na niego czar Przyzywania i dlatego przywoływany zawsze się stawiał.
    - Więc pojedzie z tobą Terrfj i Finiviel, Fuego, jako druid, szaman i znachor oraz świetny siepacz Bairfhionn. - zapadło nieprzyjemne milczenie.
    - A Joruru? - Drielfi poczuła jednocześnie okropny smutek i okropny gniew.
    - Przykro mi, ale Joruru nie pojedzie. Wiem jak niemiło ci to słyszeć. Sam polubiłem Joruru, ale decyzja zapadła. Żegnajcie się. Trzeba już jechać.
    Drielfi smutno zwiesiła głowę i łzy zaczęły jej spływać po policzkach. Joruru objął jej trzęsące się plecy i powiedział:
    - Jeszcze się na pewno zobaczymy. Nic się nie martw. Nie płacz. Jesteś wybranką Przeznaczenia. Nie uciekniesz. No, - ujął jej twarz w dłonie i spokrzał w szkliste, kocie oczy - nie płacz już. Przysięgam ci na swoją duszę, że zobaczymy się jeszcze zanim odnajdziesz Flet.
    Drielfi patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, po czym wtuliła się w jego ramiona. Jeszcze nie czas na pocałunki. Obydwoje to rozumieli. Kiedy się puścili, spuściła smętnie głowę, dosiadła Aineshkel, gwizdnęła na Hassu i nie czekając na nikogo, popędziła cwałem przecinką, aż zniknęła w głębi lasu. Miolahti uśmiechnął się smutno.
    - Jedźcie. Życzę wam powodzenia. Żegnajcie. Żegnajcie Terrfju i Finiviel, żegnaj Fuego i żegnaj Bairfhionn. Oby wszystko poszło dobrze. - wędrowcy spięli konie, pokiwali rękami i odjechali odprowadzani starą elfią pieśnią na pożegnanie.
    - Joruru. - Miolahti zwrócił się w jego stronę. - Jest takie stare porzekadło - "W twoich oczach dwa ogniki już zwiastują, znaczą cel". - na chwilę zapadła cisza. - Związałeś się z nią przysięgą. Jedź. Nie mam zamiaru powstrzymywać waszej miłości. Nie ja jestem od zabraniania wam czegokolwiek. Bądźcie szczęśliwi. Proszę, opiekuj się nią tak dobrze, jak tylko możesz. Wszyscy ją tu kochamy.
    - Królu, nie wiem, jak mam ci dziękować.
    - Nie musisz. Już cię tu nie ma! - mrugnął porozumiewawczo, a Joruru przykląkł z czcią, po czym dosiadł wierzchowca, zapominając o jakichkolwiek bagażach.
    Kiedy las już go wciągnął w swe odmęty, a elfy zawróciły do pałacu, król mruknął do siebie:
    - Niepoważny - i uśmiechnął się.

    Drielfi pędziła, pędziła przez las i płakała. Za bardzo kochała i szanowała Miolahtiego, żeby robić mu sceny złości i za bardzo kochała Joruru, żeby przyjąć decyzję obojętnie. Gałązki dębów i buków smagały ją pieszczotliwie po twarzy, pęd targał jej włosy, a promienie zachodzącego słońca nadawały sylwetce delikatny, miedziany odcień. Powietrze jakby zastygło, upojone czerwienią i pomarańczem nieba. Brzozy trzęsły się nieznacznie, niby przeciągając się, wrzosy łyskały ciepłym fioletem, dzikie róże i wysokie trawy zdawały się uśmiechać. Jedynym dźwiękiem był monotonny szum świerszczy.
    Zapomniała już o urokach wędrówki. Czytała kiedyś, jeszcze za czasów swej nauki w Dfella, że wędrowanie było tak powszednie wśród elfów, iż każdy osiadły był uznawany za dziwaka. Ale potem powoli powstawały osady morskie i leśne. Z czasem przeistoczyły się w miasta. Piękne, bogate, rzeźbione i gwarne.
    Drielfi pomyślała, że tak właściwie to mogłaby wyruszyć w tę wędrówkę sama, bez żadnych tam kompanów. Tylko ona, Aineshkel i Hassu. Zresztą Hassu po swoim wypadku jakby zapomniał o dawnej nienawiści. Mimo to i tak zachowywał się jak dzikie zwierzę i osentacyjnie demonstrował swój brak przywiązania do właścicielki. Chciał jej dać do zrozumienia, że chodzi za nią tylko dla żarcia. Ale i Drielfi nie była ślepa. Doskonale wiedziała, że Hassu lubi, kiedy się go głaszcze, czy drapie za uchem.
    Zwolniła klacz do galopu i postanowiła czekać, aż reszta ją dogoni. No cóż, w końcu mają razem spędzić najbliższy czas. Swoją drogą ciekawe jak długo będzie trwać wyprawa? Ujechała jeszcze trochę, lecz kiedy nadal nie słyszała odgłosu pogoni, zwolniła do stępa.
    - Ależ oni się wloką!
    Ainashkel w odpowiedzi tylko parsknęła.
    - Wiesz co, zaczekaj tu z Hassu, a ja skoczę po poziomki, bo coś tam w lesie mi się czerwieniło. A może to borówki, albo maliny. Bez różnicy. - zeskoczyła z siodła i weszła do lasu, który jakby w powitaniu, zaszumiał do niej. Kwiaty wyrastające spod nóg wyciągały do niej swoje łebki, a młode brzózki, sosny, lipy i modrzewie pochylały gałązki. Drielfi weszła na małą polanę, gdzie faktycznie skrzyły się czerwone kropki. Z tym że, to były krople zaschniętej krwi. Nachyliła się ciekawie. W trawie leżał pierścień. Wąski, z małym karminowym oczkiem. Podniosła go i wróciła pędem do Aineshkel.
    - Wiesz co znalazłam? Aineshkel! Aine... - urwała wpół słowa, widząc na drodze leżącą elfkę ze strzałą w plecach. Strzała najwyraźniej driadziej roboty - czarna, błyszcząca, z lekkim i długim grotem i z zadziorami na brzechwie. Lotki białe z piór srebrnych łabędzi. Nie byle kto posłał tę strzałę.
    Stukot kopyt zza zakrętu zaanonsował resztę grupy.
    - Drielfi! - krzyknęła Finiviel. - czemu nie siedzisz na koniu? O, masz!
    - Ranna elfka w Kinifijjelâr. Interesujące. - rzekł Terrfj.
    Fuego nie powiedział nic i zeskoczył z konia. Nachylił się nad ranną. Podał jej szybko jakiś napój ze swojej przepastnej torby i oparł ją o drzewo.
    - Wilki - zaczęła powoli mówić, pod wpływem napitku zapewne - wilki przyszły, a dosiadały ich kobiety, elfie kobiety, piękne jak noc, ciemne, o oczach złych. Były zupełnie nagie. Krzyczały... i zostawiły o tam na polanie - podniosła zakrwawioną rękę - pierścień. Ledwie rozumiałam, co do mnie mówiły... Dziwny miały język... - ruda głowa opadła jej na pierś, a z ust sączyła się krew. Fuego rzucił zaklęcie znieczulające i elfka powoli osunęła się na ziemię. Umarła.
    - Fuego?
    - Tak, Drielfi?
    - Kto to był? Driady? Nie wierzę jakoś? Ale skąd te strzały?
    - To ciemne elfki z zapomnianych wysp na wschód od Morza Słonych Ust. Czasami przypływają do lasów, żeby zabrać swoją krwawą ofiarę. Pewnie gdzieś tu są i wrócą po jej ciało. I po ten zagubiony pierścień.
    Na te słowa Drielfi otworzyła dłoń w której leżał pierścień z czerwonego metalu z czerwonym, najpewniej rubinowym oczkiem.
    - Wyrzuć go natychmiast! - milczący do tej pory Bairfhionn uderzył ją w rękę, aż pierścień potoczył się po ziemi. Drielfi otworzyła usta ze zdumienia.
    - Czemu to zrobiłeś? - zanim uzyskała odpowiedź, powietrze przeszył krzyk. Sokół spadł z nieba niczym dojrzałe jabłko, porwał pierścień w szpony i odleciał.
    - Nigdy nie bierz nieswoich rzeczy. Ciemne elfy zawsze rzucają klątwę na swoją własność. A ta klątwa zawsze przywodzi rzecz do swojego pana.
    - Skąd to wiesz, Bairfhionn?
    - Studiowałem rasoznastwo jako przedmiot dodatkowy w El Galath ann Fajans. I mówcie mi Bair. W skrócie. Nie rób takiej przestraszonej miny, Drielfi. Jest tyle różnych ludków i ras... A Ciemne Elfy są tak samo stare jak Leśne. Razem z nami odłączyły się od Najstarszych, którzy zostali przy morzu. I dlatego mają takie samo prawo życia w Kinifijjelâr, jak my. Jedźmy już, bo niedługo zacznie zmierzchać.
    - Dziękuję, Bair.
    Wszyscy dosiedli koni i ruszyli przed siebie galopem. Jechali może minutę, gdy dopędził ich Joruru na karym rumaku.
    - Drielfi! Drielfi moja!
    - Joruru! - padli sobie w objęcia. - Wiedziałam, wiedziałam, że Miolahti nas nie rozłączy. Jest najkochańszym królem pod słońcem.

    Następnego dnia, po krótkim noclegu przy wodospadzie, prędko ruszyli w dalszą drogę.
    Fuego tłumaczył trasę:
    - Najpierw pojedziemy do Trebli, gdzie królowa Lacrimosa trzyma oryginał Wielkiej Księgi Przepowiedni. Tam przeczytasz, jakie warunki musisz spełnić, aby odnaleźć Flet, Drielfi. Tam podejmiemy decyzję, gdzie jedziemy dalej, bo na razie nie mamy żadnego bliżej określonego celu.
    Kompania przytaknęła.
    - Proponuję jechać przez Stepy nad rzeką Llą. Przynajmniej miło upłynie nam podróż. - zaproponował Terrfj.
    - O tak, zgoda - przytaknął Fuego - słyszałem wiele o muzyce stepów. Poza tym, nasze konie wyjątkowo dobrze jadą przez trawiaste tereny. No to w drogę!
    Joruru zbliżył się do Drielfi.
    - Czy tam zobaczymy prawdziwych elfich wędrowców?
    - Owszem, Joruru. Te łąki to państwo tych elfów, które nie mają domów i spędzają całe życie na śpiewie, tańcu i wędrówce. Muzyka stepów jest czymś najpiękniejszym na świecie.
    - Nie mogę się doczekać.

    Kiedy wyjeżdżali z Kinifijjelâr, słońce powoli chowało się za horyzontem, otulając ostatnim, ciepłym promieniem sześciu jeźdźców opuszczających swą ojczyznę. Kawałek za nimi podążał stwór. Ni to wilk, ni to pies.

    - Fiodor! Fiodor! Zaczekaj, nie jedź! Fiodor, do diabła!
    Młody chłopak o ostrych i zaciętych rysach twarzy i złych oczach pędził na czarnym jeleniu z prędkością wichru. O już na pewno nic go nie powstrzyma! Tyle razy podejmował decyzję!
    - Fiodor! Zgłupiałeś do reszty!? Zostań w domu! Źle ci? Fiodor!
    - Nigdzie nie wrócę!
    Chłopak postanowił sobie, że od razu, kiedy wróci z keskiej szkoły wojowników Kuolema, wyjedzie z domu w poszukiwaniu peryta. Wiedział, gdzie może go znaleźć i doskonale rozumiał wszelkie niebezpieczeństwa z tym związane. Tuż obok jego ucha śmigęła turkawka.
    - Fiodor, głupku, nie pakuj się na Ziemie Elfów! Czekałyśmy z matką na ciebie trzy lata, a ty bez słowa odjeżdżasz?
    - Fiona, rozumiem, że się o mnie martwisz, ale przemyślałem to. Jest tylko jedna rzecz, którą chcę mieć. Peryta. I jadę go zdobyć.
    - Jesteś najgłupszym bratem, jakiego keskie oczy oglądały. Pojedź chociaż Gościńcem Przyjaźni, to cię te elfy nie zabiją. - gruchnęła turkawka i podfrunęła bliżej jego ucha.
    - Nie. Jadę prosto w Góry Keenje. To postanowione.
    - Genialnie. Pchasz się prosto w łapy elfich magów z Amon-erksi-k'il, gnomów i goblinów. Ty, samojeden. Z tym czarnym, krzywym mieczyskiem na plecach i kłującą gizarmą. Rozśmieszasz mnie.
    - Ja, samojeden. Ja się nikogo nie boję, siostrzyczko.
    - Rób jak chcesz. Ale ja lecę z tobą.
    - Nie. Zostaniesz z matką. Zaopiekuj się nią.
    - A co to, tylko ty możesz mieć przygody, co?
    - To moja przygoda. Idź szukaj swoich.

    Elfie konie rzeczywiście kochały stepy, bo cwałowały po nich z radosnym rżeniem. Drielfi wreszcie poczuła, że jest we właściwym miejscu i o właściwym czasie. Do szczęścia nie potrzebowała już absolutnie niczego - miała przyjaciół, Joruru i wolność, najwspanialszą wolność. Podczas ich stepowej podróży często tańczyła do muzyki stepów, wydobywającej się jakby bezpośrednio z ziemi. Tu śpiewał każdy kamień, każdy kwiat, każde najmniejsze ździebełko trawy.
    - Czujesz to? Te wibracje? Jestem taka szczęśliwa, Joruru!
    Joruru w odpowiedzi wziął ją na ręce i obkręcił parę razy.
    Bair siedział w trawie i zawzięcie coś liczył i skrobał na kawałku kory. Jak na elfa był niebywale brzydki i milczący. Drielfi wyrwała się Joruru, na co ten wziął w objęcia Finiviel i razem kontynuowali taniec, i podeszła do Bairfhionna.
    - Co robisz Bair?
    - Liczę dni.
    - Tyle to widzę. Ale wydawało mi się, że tylko kobiety znajdują jakąś potrzebę w wyliczaniu dni, czyż nie?
    - Nie. - stłumił uśmiech wkradający się na jego usta. - Jeszcze tylko czternaście dni, Drielfi.
    - I co się stanie?
    - Odmieni się moje życie.
    - Aaaa... Chyba, że tak. To może opowiedz mi coś o mieszkańcach łąk Międzygórza, panie rasoznawco.
    - Co mam opowiadać? - Bair usiadł nieco wygodniej, zmrużył oczy. - Może legendę o miłości Uraia i Loandry?
    - Z przyjemnością.
    - Był więc kiedyś chłopiec o imieniu Urai. Był zapalonym wędrowcem. Zwiedzał świat wzdłuż i wszerz, pływał po morzach, pełzał po jaskiniach. Kochał życie. Kiedy pewnego dnia dotarł na te stepy i zobaczył buszujące na nich dzikie konie, zakochał się w tej krainie bez pamięci i postanowił tu już zostać aż do końca swoich dni. A działo się to na początku świata, kiedy to Pegazy i Ogniste Triss i jednorożce i ziemiste Iulie chodziły po ziemi i skakały po łąkach. Wtedy, kiedy kwiaty nuciły swoje pieśni, kiedy nie było miast, a po świecie snuli się bajarze, pieśniarze, bardzi i trubadurzy i opowiadali swoje nieprawdopodobne historie. Więc ów Urai poczuł pewnego dnia, podczas odpoczynku nad Llą, wielki brak miłości. Zaczął tak bardzo rozpaczać, że step postanowił mu pomóc. Kiedy namyślał się, jak może wykorzystać swoje moce, biedny Urai usiadł nad brzegiem Lli i gorzko zapłakał. Poczuł, że bez miłości jest pusty jak muszla bez kraba w środku. Nagle zobaczył, że z jego łez powoli zaczyna kiełkować roślinka. Przestał więc rozpaczać i podlał ją pare razy wodą z rzeki. Drzewko rosło w oczach, aż w końcu stało się tak duże, że z ziemi nie sposób było dojrzeć jego konarów. I było to jedyne drzewo, aż po dziś dzień na tych łąkach. Jednak Urai dalej był smutny. Wtedy step uznał, że przeniesie go w przyszłość, do czasów, kiedy będą tu żyły piękne elfki i Dzieci Stepów. Kiedy tylko Urai ujrzał pierwszą w swym zyciu niewiastę, zakochał się i w tą miłość włożył całe serce. Wybranką jego była Loandra, piękna, złotowłosa i ciemnooka stepowa księżniczka. Rzucili się sobie w objęcia, pocałowali się i Urai umarł ze szczęścia. Jego ciało wróciło do korzeni tego drzewa, które teraz zwie się Drzewem Smutku. Loandra, która zakochała się od pierwszego wejrzenia, urzeczona ogromem miłości Uraia, umarła chwilę po nim, a umierała śpiewając i już na zawsze napełniła tę ziemię śpiewem. Popełniła samobójstwo, bo chciała się spotkać z ukochanym w miejscu, gdzie czas nie ma najmniejszego znaczenia. Ponoć ich duchy chadzają po stepach, trzymając się za ręce.
    Kiedy Bairrfhionn skończył, usłyszał głośne westchnienie, dobywające się z wielu piersi. Dopiero teraz dostrzegł, że do ich ogniska przybyło kilkanaście złototwarzych elfów z kłosami traw i makami we włosach. Najwyraźniej słuchali z zapartym tchem. Bair doskonale wiedział, że to Dzieci Stepu, stepowe elfy, ciche, zwinne i gibkie. To one tu śpiewały i grały.
    Dzieci Stepu bez słowa powyciągały zza pazuch instrumenty, podpełzły bliżej do ogniska i zaczęły grać. Na fujarkach, skrzypcach, gitarach i lirach. Ich muzyka była jednocześnie słodka i szalona, dzika i wolna. Zdawała się opowiadać całą historię stepów. Bair doskonale ją rozumiał. Drielfi tylko się domyślała, lecz płakała tam, gdzie była podniosła lub strasznie smutna. Finiviel spuściła głowę i oddala się medytacji, chociaż skurcze jej twarzy - raz uśmiech, raz to mars, zdradzały, że słucha. Joruru, przytulony do Drielfi sam nie wiedział, co odczuwa, taki był urzeczony, a Fuego wraz z Terrfjem pogrążyli się w zadumie, ale oni też słuchali.
    A Dzieci Stepu grały i grały pieśń życia.

    Następne dwa dni upłynęły im na miłej, acz nieco monotonnej wędrówce przez śpiewające ziemie Międzygórza. Słońce prażyło coraz silniej, powoli dając się we znaki na otwartej przestrzeni. Niebo było bezchmurne i błękitne aż do bólu.
    - Będziemy przejeżdżać obok Drzewa Smutku, Fuego? - Drielfi spięła Aineshkel i podjechała do zielarza.
    - Nie tuż obok, ale zobaczysz je i tak, jest naprawdę ogromne. I poczujesz je.
    - Jak to?
    - Zobaczysz. Drzewo Smutku jest potężne. Jego muzykę i wibracje czuć i z dala od niego.
    Kiedy wieczorem rozkładali obóz i jedli kolację, złotoskóre elfy zbliżyły się do nich i znowu grały.
    Wszyscy posnęli szybko.
    Drielfi obudziło jakieś wołanie, gdzieś w głębi jej duszy. Zerwała się z posłania jak rażona piorunem. Noc była piękna, niebo czarne i rozgwieżdżone. Na wschodzie majaczyły dalekie, wyraźne turnie Gór Krasnoludzkich. Powietrze było zimne, czyste i orzeźwiające. Drielfi spojrzała w niebo. Gwiazdy, gwiazdy. A za każdą z nich kryje się inny świat. Nie zadaję sobie pytań, pomyślała, nawet nie próbuję tego rozumieć. Tylko tak czuję TO całą sobą. Gwiazdy. Są piękne.
    Zwróciła uwagę na konstelację Jednorożca, Urinoth, jaśniejącą nad nią, tuż obok niego Pegaz z rozłożonymi skrzydłami, jakby intensywnie mrugający, nad Pegazem Iulia, łyskająca rogami a przy Iulii ognisty Triss. Te cztery gwiazozbiory tworzyły osobliwe koło, zwane Kręgiem Żywiołów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Krąg Żywiołów w całej swej krasie był widoczny tylko raz na kilka setek lat i to tylko dla niektórych. Drielfi usiadła na ziemi urzeczona i patrzyła ponad siebie, gdzieś daleko. W pierwszym odruchu chciała obudzić towarzyszy podróży, aby podziwiali razem z nią zjawisko, ale coś wielkiego, jakaś Siła powstrzymała ją łagodnie. Wtedy wydało jej się, że Pegaz jakby zajaśniał intensywniej. I poczuła zew. Wychodzący prosto z serca, wielki i dziki. Pobiegła przed siebie, w jakimś szaleńczym, obłąkańczym tempie przez nocny step. Coś ją wołało. Aż nagle upadła. Potknęła się. Kiedy wstała, zobaczyła, że nie wie, gdzie jest. Sięgające jej do pasa trawy szumiały tajemniczo.
    Usiadła znowu i po chwili namysłu dmuchnęła w kościany gwizdek zawieszony na szyi. Czekała chwilkę zaledwie, przynajmniej tak jej się wydawało, kiedy przybiegł Hassu. Sam, bez Aineshkel, która na pewno słyszała gwizd. Podszedł do niej z ufnością, nadstawił pokornie łeb. Drielfi pogłaskała go i przytuliła z miłością. Wilk nadstawił kark.
    - Jak to, mam cię dosiąść, Hassu? Wilczku mój słodki, załamiesz się pode mną.
    Hassu milczał jak zaklęty, ale zachęcająco kiwał głową.
    - No dobrze. Ale pamiętaj, ostrzegałam.
    Wsiadła na niego i zadziwiła ją miękkość sierści. Czuła wyraźnie kości gibkiego kręgosłupa, ale nie przeszkadzały w jeździe. Hassu ruszył jak burza, jak błyskawica, jak głodny gepard. Biegł i biegł.
    Kiedy dotarł do obozu, wszyscy spali. Drielfi pogładziła go z miłością i już miała się kłaść, kiedy Terrfj wstał.
    - Drielfi... Gdzie byłaś, kochana?
    - Ja... Tak poczułam coś w głębi duszy, jakiś zew, jakiś krzyk i poczułam, że muszę biec. Gwiazdy mnie wołały. I spójrz! Na niebie jest cały Krąg Żywiołów! - zadarli głowy. Jednak z Kręgu pozostał tylko Jednorożec, Iulia i Triss. Pegaz wsiąkł jak kamfora, pewnie przysłonięty jakimśtam gwiezdnym pyłem, czy może mgłą.
    - Przysięgam, Terrfju, był... Był... Ale już nie ma.
    - Chodź, Drielfi. Wierzę ci, skarbie, przecież tyle razy ci mówiłem, że jesteś wybranką. Nie pamiętasz Jednorożca, jak ci zaśpiewał? Jak to było?
    - Kai Kairos.
    - Właśnie. Kai Kairos. Widzisz. Już nawet nie pamiętam - westchnął, a jego ciepłe, orzechowe oczy zaszkliły się, jakby utracił coś wielkiego. Chodźmy już spać.
    Drielfi spojrzała na niego tęsknym wzrokiem, a on ją objął i położyli się wspólnie. Wtulona w jego pierś usnęła prędko.
    A gdzieś nad ich głowami kluczył Pegaz i uśmiechał się do siebie. Jeszcze na pewno się spotkają, a on się jej ukaże. Niech się tylko dziewczyna dowie.

    Joruru obudził się pierwszy. Kiedy zobaczył Drielfi w objęciach Terrfja, zabolało go serce i poczuł ukłucie zazdrości. Ufał jej i znał na tyle Terrfja, że nie musiał się o nic obawiać. Zasnęli tylko w przyjacielskim uścisku. Tylko dlaczego nie przyszła do mnie?, pomyslał. Wstał cicho, podszedł do niej i delikatnie pogładził po twarzy. Świtało. Poranna mgła leniwie rozpływała się znad stepu, a muzyka ziemi nabierała weselszych i żywszych tonów. Zadarł głowę i spojrzał na niebo. Dałby sobie uciąć rękę, że przez maleńką chwilkę zajaśniał nad nim cały Krąg Żywiołów. Kiedy spojrzał ponownie, na różowawym niebie zostało tylko kilka najbardziej wytrwałych gwiazd.

    Następnego wieczoru na biwaku złototwarze elfy postanowił zagrać żywiej.
    - Zatańcz ze mną! - rzuciła Drielfi i podeszła do Joruru.
    Joruru objął ją z lubością i zaczęli się powoli obracać.
    - Jakiś nieswój byłeś dzisiaj... - zaczęła rozmowę i spojrzała mu w oczy.
    Co prawda, to prawda. Joruru cały dzień zmagał się ze sobą. Uczucie szarpało go od środka. Czuł, że już czas.
    - Może... - odpowiedział.
    - Nie chcesz mówić, to nie. Każdy ma prawo do swoich tajemnic. - Drielfi położyła głowę na jego ramieniu. - Ale wiesz, co ci powiem? Chociaż tu, na łąkach jest tak pięknie, brakuje mi drzew. Chciałabym być teraz na przykład w czereśniowym sadzie. W końcu jestem jedną z Leśnych. Po prostu brakuje mi ich kojącego cienia, szumu liści, zapachu żywicy i igliwia. Tutaj na ognisku mamy za opał trawę i kwiaty. Ale to nie to samo, co gałęzie. I ptaki tu nie śpiewają... A ty, Joruru, tęsknisz za czymś? Za morzem?
    - Nawet nie wiesz jak. Na morzu się urodziłem i na morzu byłem zawsze. Dopóki nie zjawiłaś się ty. Morze kocham jak nie wiem co. To mój dom, ojczyzna, rodzina, język, sposób na życie.
    - Jeżeli przeze mnie opuściłeś największą miłość swojego życia, to wracaj. I to już. Przecież chcę, żebyś był szczęśliwy. - znowu spojrzała mu w oczy, pociągnęła go za rękę. Usiedli.
    - To nie tak, Drielfi. Ty jesteś moją największą miłością. To ci chciałem powiedzieć. - spojrzał gdzieś w dal, ale szybko zwrócił wzrok na błyszczące oczy dziewczyny. - Kocham cię. Kocham cię. Bardziej niż morze, bardziej niż wszystko, bardziej niż cokolwiek.
    - Joruru... - słowa uwięzły jej w gardle. Złapała jego ręce. Wcale nie kryła łez, które spływały jej teraz po policzkach. - Ja też cię kocham. Najbardziej w świecie. I chcę zawsze już być z tobą. Aż do końca moich dni.
    Poczuli, że coś pęka. Usłyszeli muzykę. Gdzieś w środku...
    Drielfi spojrzała na jego twarz, na te ukochane oczy, czarne włosy, lekko ostre rysy, pięknie zarysowane brwi. Zbliżała się powoli, powolusieńku. I stało się. Pocałowała go. Potem położyli się, objęli i leżeli szczęśliwi, kojeni jeszcze przez muzykę ziemi.
    - Joruru, powiedz, czy ty lubisz tak wędrować?
    - Z tobą wszędzie.
    Uśmiechnęła się.
    - Mówię poważnie.
    - Lubię. Podoba mi się to coraz bardziej. Tylko wiesz, jak to jest z morzem? Jest jak zazdrosna kochanka - raz je zdradzisz i już cię nie przyjmie. Nie jestem w stanie nawet wyobrazić sobie zerwania więzi z morzem. Z wodą, żeglarstwem... Dlatego... Dlatego na początku tak bałem się naszej znajomości. Nie byłaś związana z żeglarstwem, ogólnie z portem, wodą. Bałem się, że nie będę mógł kochać was obie.
    - Rozumiem cię. Ale z twoimi oczami musisz być włóczykijem. Wiesz, co najpierw w tobie zauważyłam? Te oczy, smutne jak diabli, i choć przepełnione morzem i jakąś niwyjasnioną tęsknotą, to oczy wielkiego wędrowcy. Niestrudzonego łazika, obieżyświata. Jak znajdę, to kupię ci spiszasty kapelusz z dużym rondem. Wtedy będzie pięknie! - zaśmiała się wesoło.

    O świcie, trzy dni później dotarli do stacji promu przy rzece Lli. Wsiedli tam na drewniany, płaski prom i wraz z wartkim nurtem rzeki spławili się aż do Trebli.
    Trebli było miastem zupełnie innym od tych, jakie do tej pory widziala Drielfi. Zbudowanie na planie dwunastoramiennej gwiazdy, z wzniesieniem pałacowym w samym środku i otoczone murem obronnym i fortyfikacjami od morza, przeciw piratom, jak wyjaśnił Bair, było prawdziwą metropolią. Wyraźnie było widać pomieszanie stylów - grube masywne, ośmio i sześciokątne wieże, obok zgrabnych ogrągłych wieżyczek oraz smukłych minaretów. Płaskie dachy obok spadzistych i kopulastych; również kunsztowne krużganki, arkady, łuki regularne, krzywe i strzeliste; budynki z kamienia, cegły lub drewna. Oprócz tego fontanny, blanki, wieże obronne, pałace, świątynie i wille najzamożniejszych ozdobione ornamentami przeróżnych szkół. Osobliwością były drogi wytyczone na dachach domów, a łączone ze sobą mostami od budynku do budynku. Już z daleka było widać, że w murach miasta żyje mniejsza część mieszkańców, bo tuż za nimi było jakby drugie miasto - mnóstwo domków z ogródkami, jednak już nie tak naćkanych jak we właściwym mieście. Poza murami jednak nie brakło teatrów, świątyń, łaźni i domów rozrywki. W miarę, jak odległość od murów się zwiększała, ilość gospodarstw i domostw zmiejszała się, a królować zaczynały pola uprawne i pastwiska, poprzecinane czasem jakąś podrzędną, ale kamieniowaną drogą. Pierwsze pola pojawiły się wiele kilometrów od Trebli - jedynego miejsca w którym żyły w zgodzie elfy i kesi, poddani stanowczej, ale dobrej królowej Lacrimosy.
    Drielfi wraz ze swoją świtą po zejściu z promu w samym centrum miasta, przez które przepływała Lla, udali się w kierunku zachwycającego pałacu Lacrimosy. Kiedy wreszcie dotarli do bram królewskiej siedziby, zaczynało zmierzchać. Przebicie się przez dziki tłum nie było łatwe, mimo, że Drielfi ustępowano drogi ze względu na kolor włosów. Wielorasowe fale ludności zalewały ich zarówno od boków, jak i od góry, z mostów nad ich głowami, skąd nieustannie dobiegał ich tupot nóg, stukot kół i kopyt zwierząt.
    Nie wiedzieli, że gdy tylko zsiedli z promu, a Drielfi wywołała właściwe sobie zamieszanie, wypatrzyły ich bystre keskie oczy. Ów osobnik uśmiechnął się do siebie pod kapturem i prędko wtopił się w tłum. Skierował się do kamiennego budynku ukrytego w cichej uliczce, zdala od miejskiego zgiełku.

    - Kto wy? - jeden ze strażników spytał dość niegrzecznie i ozięble.
    - My do królowej.
    - Jej Wysokości. - poprawił z naciskiem strażnik i machnął lekko halabardą, jakby chcąc przypieczętować swoje słowa.
    - Tak, tak. Jej Wysokości - zirytował się Fuego. - Wpuśćże nas.
    - Zaraz, zaraz. Hen! - ryknął gdzieś w czeluście zamku. - Zaanonsuj królowej! Sześć elfów! W tym jedna z kasztanowymi włosami!
    Do elfów podszedł elegancko ubrany kes o bardzo ostrych rysach, zapewne ów Hen.
    - Nie trzeba. Królowa już wie. Wpuść miłych gości, strażniku. Proszę za mną. - zwrócił się do podróżnych.

CDN

Część pierwsza, część druga


    1 Oz, El, Kin - główne kierunki świata na Wielkim Księżycu, coraz częściej zastępowane przez Północ, Południe, Wschód i Zachód.
    2 Najbardziej do niej zbliżoną będzie typowa muzyka średniowieczna lub celtycka.
    3 Tekst: Anna Maria Jopek
    4 ks. Jan Twardowski
    5 20 kwietnia
    6 Tydzień elfów składa się z dziesięciu dni.
    7 nimfy górskie
    8 nimfy rzeczne
    9 nimfy łąk
    10 M. Zabłocki, tekst piosenki G. Turnaua "Złoty Sznur"
    11 Konstanty Ildefons Gałczyński