Część pierwsza, część trzecia


    Część druga


    Rozdział 9

    - Drielfi, pospiesz się! - głos cichł w miarę oddalania się korytarzem.
    - Już idę, idę, Finiviel!
    Drielfi wpinała ozdobną opalową klamrę w kształcie liścia w jeden z misternie uwitych rogów na głowie. Wygładziła turkusową suknię, spojrzała na siebie krytycznym wzrokiem. No, chyba wszystko jest dobrze. Przybrała obojętno-wyniosły wyraz twarzy i wyszła ze swojego ślicznego pokoju, urządzonego w stylu barokowym, cieszącym oko przepychem kolorów i kształtów.
    Przeszła kilka rozświetlonych świecami korytarzy z dywanami, w które zapadła się po kostki, przeszła szereg pokoi i holi aż dotarła w końcu do szerokich schodów, prowadzących do głównej sali balowej i do pokoju do przyjmowania gości.
    Biegła niemalże, tak spieszno jej było na kolację.
    Przeszłszy przez wielki hol i przypatrzywszy się kasetonom wyobrażającym stworzenie świata, drewnianym boazeriom, rzeźbionym kolumnom i gobelinom, drewnianemu, mozaikowemu parkietowi wykonanemu z kilku rodzajów drzewa i widoku z okien wychodzących na zamarznięte jezioro, otworzyła drzwi do umieszczonego za schodami pokoju, gdzie przyjmowano gości.
    Weszła dostojnie, szeleszcząc suknią , z miną nie pokazującą niczego i mrużąc leciutko oczy.
    Dookoła ogromnego dębowego stołu siedziało trzydziestu elfów oraz ich król i królowa.
    - No, jesteś wreszcie, Orvokki lse Merrem - powiedział Miolahti, król, elf o trójkątnej, ładnej twarzy, świdrujących fioletowych oczach i słomianej, krótkiej czuprynie. Sprawiał wrażenie dobrego przyjaciela. Wszyscy zebrani wybuchli śmiechem.
    - Nie martw się, Drielfi, przecież już zapomniałaś... - rzekła zabójczo piękna Ismahel.
    Zapomniałam, potwierdziła w umyśle Drielfi. O kimś, skrytym w cieniu, kto nagle od łez gorący jak lipiec, odchodzi przemieniony w czułe serce skrzypiec
    I zabrali się do jedzenia.
    Łososiowe dzwonki, pieczeń z indyka i cietrzewia, półsurowy żbik, elfowy przysmak, zimowa roszponka, rzodkiewki, marchewki i, obecne zawsze na elfim stole, owoce - jabłka, gruszki, cytryny, winogrona i papaje.
    Kiedy tylko zjadła, zaczęto rozmowy o polityce. Drielfi znudziło to momentalnie, poza tym, a może przede wszystkim, nie miała nastroju. Wyszła. Nikt o nic nie pytał. Już się przyzwyczaiła. Przeszła znów niebiesko-biało-zielony hol, lecz podeszła do okien, otworzyła jedno z nich i wyszła na taras, wykładany rzeźbionymi kafelkami, przez co podłoże było nierówne. A jakże ładne.
    Przypomniała sobie, jak tu wreszcie dotarli, miesiąc temu.

    Wiatr dął nieprzerwanie od dwóch tygodni. Wszyscy mieli dość, choć lasy Kinifijjelâr tłumiły go znacznie i chroniły podróżnych od śniegu. Przynajmniej od części.
    Wyjechali w końcu na polankę z której gdzieniegdzie wyrastały porozrzucane małe, białe skałki i drzewa wszelkiego rodzaju - widać było orzechowce, drzewa owocowe, od jabłoni po grejfrutowce oraz dęby, lipy, olchy, krzywe sosny i miłorzęby. Wszystko pokryte białym puszkiem, zimową kołderką. Za polanką było jezioro. Nad jeziorem - pałac. Najwspanialszy, jaki Drielfi w życiu widziała. Piękniejszy nawet od pełnego przepychu Tofnu.
    Już z daleka widać było, mimo zawiei i śniegu lepiącego się do twarzy, kunszt wykonania. Strzeliste, symetrycznie rozmieszczone walcowate wieżyczki wyrastały białą kaskadą. Balkony, balkoniki, krużganki, arkady, kolumny... Wszystko białe i zwiewne, koronkowe.
    Pałac rozrastał się raczej wszerz, niż wzwyż, ale sprawiał wrażenie lekkości, jakby miał zaraz odfrunąć.
    - Nareszcie... - szepnęła do siebie.
    - Wiesz, Drielfi, w tej dolince, bo to dolina rzeczki Ollasi, od wiosny do jesieni rosną kwiaty. Setki tysięcy. Nie pytaj jakie. Wszystkie możliwe gatunki. Od stokrotek i fiołków poczynając, a kończąc na łubinach, malwach i pnących różach.
    - Z czego... - daszkiem z dłoni zakryła oczy przed szalejącym, wirującym jak baletnica, śniegiem. - z czego jest ten pałac?
    - Z alabastru, marmuru i jasnego, szlachetnego granitu. Ale, dopiero kiedy podejdzie blisko, zobaczysz jego prawdziwe oblicze. Nic cudniejszego na całym Wielkim Księżycu, moja droga.

    Tak też było. Z bliska jak najsłodsze i najwspanialsze marzenie. Jak sen o szczęściu z którego nie chce się obudzić i do którego chce się powrócić.
    Bogactwo niebiesko-biało-zielonych mozaik, ozdabiających niektóre ściany i balkony, oszałamiało. Piękne kafle i dachówki łyskały bielą z dachów. W wbitych w mur stalowych obręczach pyszniły się gałązki świerku, sosny i ostrokrzewu. Latem, zapewne, były w nich kwiaty.
    Jezioro, położone u wrót pałacu, trzeba było obejść, żeby dojść do celu.
    Drielfi pokochała to miejsce od razu. Jadąc stępa białymi alejkami, wyobrażała sobie, jak w lecie, pośród barwnych kwiatów, kładzie się w cieniu jednego z klonów, albo platanów, pochylających się nad jeziorem. Albo pod tą ogromną wierzbą. Wyobrażała sobie, że pływa w jego toni, czystej, pośród kwakań kaczek, świergolenia skowronków, sikorek, pogwizdów, muchołówek, wróbli oraz dostojnego wzroku łabędzia. Wyobrażała sobie, że goni białego jednorożca przy akompaniamencie fletni i skrzypiec...
    Wyobrażała sobie, że wybiera się na eskapady do dzikich, iglastych lasów, które widziała niewyraźnie na horyzoncie.
    Najukochańszy Dfella.

    Otrzymała swój pokój o barokowym wnętrzu. Sufit zdobiły plafony przedstawiające jednorożce, gryfy, rajskie ptaki oraz sztukaterie w liściaste ornamenty.
    Jasne i gustowne sosnowe meble - łóżko, ogromna szafa, sekretarzyk z tysiącem sekretnych szufladek, dwa miękkie fotele, wraz ze świeżymi kwiatami nie wiadomo skąd wstawionymi do wazonu na szafeczce nocnej, nadawały miejscu uroku i przytulności.
    Znad kominka z wiecznie płonącym ogniem patrzył na nią Liliannder, ojciec króla Miolahtiego, piękny blondwłosy elf o trójkątnej twarzy.
    Pod lustrem, oprawionym w mahoniową, rzeźbioną w kwiaty ramę, stały przygotowane już kryształowe flakoniki na damskie kosmetyki, perfumy i tym podobne utensylia, których mężczyźni nigdy nie umieli rozróżnić i pojąć ich przeznaczenia.
    Widok z okna wychodził na jezioro, na polankę i na las za nią. Wszystko pogrążone w cichej, wyniosłej bieli. Przestało padać.

    Może nie od razu, wspominała Drielfi, rozcierając zziębnięte ramiona i wychylając się nieznacznie przez balustradę, zaczęły się lekcje. To odbyło się powoli. Przyzwyczajali mnie.

    - Frelli, obawiam się, że będziesz musiała się czegoś uczyć. - Finiviel zmarszczyła brwi. Nad stołem zapadła cisza. Królowa Ismahel potrząsnęła złotorudą czupryną i nastawiła ucha. Nareszcie, pomyślała.
    - Tak? - Drielfi ostrożnie wsadziła sobie do ust grzyba nazwanego killerti. Miał nieco mdły smak.
    - Widzisz, żeby być prawowitym elfem, musisz znać przede wszystkim staroelficki - Drielfi nie wyglądała na przerażoną, co Finiviel przyjęła z ulgą - no i runy. Przydałby ci się jeszcze krasnoludzki i keskie narzecze. Khm... I jeszcze inne rzeczy, wiesz, zielarstwo, leczenie ran, gra na skrzypcach, studiowanie ksiąg, nauka elfiej magii...
    - Władanie mieczem, choćby w podstawowym zakresie, celne strzelanie z łuku, walka w siodle, samoobrona... - dodał Terrfj.
    - Dobre maniery.
    Drielfi nie dała się sprowokować.
    - Drielfi. Jesteś elfką i musisz uczyć się rzeczy, które my znamy od dziecka. Myślę, że do wiosny, do Frelli uda ci się to ogarnąć. - Miolahti spojrzał na nią fiołkowo i przeczesał słomianą, nigdy nie uporządkowaną, czuprynę.

    - Wal! Świetnie, z lewej z prawej! Nie! Unik, unik! Paruj! Paruj! Nie tak!
    Drielfi upadła, zdzielona tępym mieczem. Nigdy się tego nie nauczę, pomyślała, rozcierając obolałe udo.
    - Wstawaj! Wczoraj ci wychodziło, co się z tobą dzieje? Bierz żelazo i wal, a żywo. Efrer, prosimy. No, Drielfi, sieknij go!

    - Musisz trafić w sam środek jabłka. Widzisz je wyraźnie?
    - Tak.
    - No to już. Napnij cięciwę, dobrze. Czujesz lotkę? Czujesz pióra? Wyceluj, nie spiesz się. Strzał!
    Strzała rozcięła powietrze z dzikim świstem lotek.
    - Świetnie! Moje gratulacje! Już w pierwszym tygodniu trafiłaś! Dalej, dalej! - białowłosa trenerka podała jej kolejne strzały - nie ociągaj się! Może jutro zaczniemy strzelać do ruchomego celu.

    - Ye alleíse, Tsi allisíé, Lluli alleslí...
    - Dobrze, połóż większy nacisk na "l". Jest podwójne. Tylko nie wymawiaj "alylejse". Podwójne l czytamy tak, jakby przedłużone jedno l. Mocniej. - wiekowy, siwy już elf, poprawił okulary-połówki
    - Ye alleíse...
    - Dobrze. - przerwał - Teraz przeczytaj mi to na głos. - podał jej książkę pod tytułem Qliutti Efijon - Uroczysko Centaurów.

    - Szybciej! Skok! Ach, znowu żeś zwaliła poprzeczkę, wyciągnij tego konia, przecież potrafi! Aineshkel, nie pomagaj jej. Ona musi umieć obsługiwać wszystkie wierzchowce, nie tylko ciebie! Jeszcze jedno oszustwo, a wymienię cię na Gniadoszka Chybkiego od Citrusis. Dobry to konkurent. Dalej Drielfi, wyciągnij ją!
    Uda mi się, uda mi się - zacisnęła zęby i wygięła klacz w pięknym łuku. Nie zwalę. Nie zwalę.
    - Huora! - zaklęła z krasnoludzka.
    - Niech cię diaboły, Drielfi, taki piękny łuk z grzbietu konia, a nóg nie przypilnowałaś. Poprzeczka leży. Jeszcze raz!

    - Drielfi, widzisz te cztery silne gwiazdy, o tam? - nieprzyzwoicie ładny czarnowłosy elf z blizną na czole wskazał ręką na niebo.
    - Tak.
    - To Alluette.
    - Morski ptak faeton.
    - Tak, Faeton, gwiazdozbiór żeglarzy. Nawigacja. Teraz, - rozbudził się jakby - powtórzmy ostatnią lekcję. Proszę, podaj mi główne gwiazdozbiory.
    - Yegullé, czyli Puchar; Sifi Lehma - Złota krowa, nazwa krasnoludzka; Urinoth - Jednorożec; Fliliana - Lodowy Kot; Afrati Essi, Stado Muflonów i Lôvk - Wilk. - wskazywała kolejno migotliwe gwiazdki na firmamencie. Te niebieskie, te białe i te żółte.
    - Teraz nauczysz się trochę teorii i nawigacji. W lecie będziemy...
    - Panie Koriander? - przerwała mało grzecznie.
    - Słucham cię.
    - Ja... myślałam sobie, że te gwiazdy to inne światy. Równoległe. Inja mówi, że są równoległe światy.
    - Są. Mit o stworzeniu mówi, że Gwiazdami są dzieci Słońca i smutnej Księżyc.
    - Czyli nie może tam być światów?
    - Mogą. Każda gwiazda jest symbolem swojego świata. Każda go strzeże. Strzeże przejść pomiędzy rzeczywistościami. Nie każdy może się tak przemieszczać. - uśmiechnął się. - No, ale wracamy do pracy, siadaj do lunety!

    Wyciągnij rękę. O tak. Powiedz esmeáth.
    - Esmeáth
    Niebieski płomień światła wypłynął z jej ręki. Powoli, delikatnie. Nie afiszując się.
    Dobrze, Drielfi. Opanowałaś to w wystarczającym stopniu. Teraz nauczę cię wytwarzać teleporty. - to nic, pomyślała nauczycielka, że teleporty to o wiele wyższy poziom magii. Ona jest początkująca. Musi podołać.
    - Inja?
    Słucham?
    - Te inne światy...
    Nie, korowłosa, nie kuorihiukset. Nie możesz. Jeszcze nie. A może nigdy nie.

    Kiedy Drielfi rano wstawała, jadła pożywne śniadanie i wyruszła na ćwiczenia fizyczne. Potem obiad, półtorej godziny przerwy i runy, staroelficki, krasnoludzki, magia z niemą Inją, w zależności od dnia. Wieczorem czasem astronomia.
    Drielfi lubiła swoje zajęcia. Miała co robić. Lubiła być w ciągłym ruchu, ciągle aktywna.
    Czekała wiosny.

    - Ale zimnica! - zadrżała, ramiona pokryły się gęsią skórką. Wracam.

    Weszła z powrotem do środka. Słysząc gwar rozmów, podeszła do zamkniętych drzwi jadalni. Kiedy tylko usłyszała swoje imię, powstrzymała rękę od otwierania klamki.
    - Bardzo dobrze jej idzie, to wyjątkowo inteligentna dziewczyna. Materiał przerabia szybko. Jeżeli tak dalej pójdzie, to skończymy przed Pierwszą Odwilżą - to był profesor Fraksi, ten z okularami-połówkami.
    - Zgadzam się. - to był Koriander.
    Ja też. - to Inja wysłała impuls telepatyczny. - Ma duże zdolności magiczne. Myślę, że zdążę z nią przerobić podstawowe czary. Już ją uczę teleportów. Magia, jak wiecie, jest kapryśna i sama wybiera sobie uczniów. Drielfi, jak najbardziej jest pod jej łaską.
    - Za to do miecza się nie nadaje. Jest szybka - to jej atut, ale zero techniki. Słabo paruje, kiepskie finty. Walczy jak lisek-chytrusek. Tu uskoczy, tam się wywinie. Ale nie uderzy zdrowo.
    - Łuk perfekcyjnie. Do łuku dziewucha ma ciągotki. Strzela wyborowo, choć to zaledwie końcówka Ullalia. Do ruchomych i stojących celów. Z rozpędu i z miejsca. Bosko. Dam jej chyba cięższe groty, albo te z zadziorami i łuk o większym naciągu. Jej strzała, mówię wam, rozpruje wiewiórkę ze stu metrów. A my dopiero zaczynamy.
    - Trochę mnie martwi ten miecz - stwierdziła melodyjnym, przyjemnym głosem Ismahel. Na Drielfi na szlaku będą czekać wyzwania i niemiłe niespodzianki. Będzie walczyć. I to nie raz. Nie może zginąć. Tylko ona nas uratuje.
    - Roztaczamy nad nią - ozwała się chyba Tenaja - pole ochronne, ale kilka razy w Merrem były zakłócenia. Ktoś na nią poluje. Kes. Ich magia szczególnie oddziałowuje na nasze pola ochronne. Wypacza je. Zakrzywia.
    - Wiemy to nie od dziś, Shiluu - jednak czarodziejką nie była Tenaja - i boimy się o nią. Lubię dziewczynę. Ale i tak celem wyższym jest misja Qu'Ijnefri llefitherin. Musi ją spełnić. A my nie możemy bawić się w sentymenty. - to mówił Miolahti. Drielfi zrobiło się, delikatnie mówiąc, nieprzyjemnie. Poczuła się jak przedmiot. Miała ochotę tam wejść i im nawrzucać, ale powstrzymała się. Ciekawość przemogła.
    - A ten chłopak, Joruru? Zapomniała już o nim? Wymazałyście go? - spytała Ismahel rzeczowo.
    - Tak, Ismahel, zapomniała. I dobrze. Nie wiadomo, czyim był sługą i co chciał jej zrobić. Musimy jej strzec. Chyba za bardzo się przejęła tym romansem. Chłopak zaprosił ją w święto Yiorti na randkę. Czy to dziwne? Każdy chyba wie, że w to święto chłopcy zapraszają kogo chcą. Dziewczyny nie muszą ani kochać, ani lubić. Zakładają się. Ach, elfowie... - westchnęła jakaś czarodziejka, może Tenaja tym razem.
    Sala wybuchła śmiechem.
    - No - odezwał się teraz Miolahti - trzeba będzie jej...
    Urwał widząc Drielfi w progu. Zauważył jej łzę na policzku. Nie skrywała jej. Powiodła po wszystkich wzrokiem wyrażającym nie złość, nie smutek. Zawód. Niemiłe rozczarowanie. To bolało.
    Wybiegła. Schowała się do komnaty i zapłakała.

    - Kto tam? - spytała martwo, patrząc bezmyślnie w kominek.
    - Miolahti.
    - Proszę, wejdź, królu.
    Skłoniła się przed nim. Usiadła znów.
    - Nie chcieliśmy cię urazić. Bardzo cię kochamy. Jesteś jedną z nas, elfko.
    - Akurat. Jestem przedmiotem. Kształcicie mnie w siekaniu mieczem, żebym mogła zabić kogoś, kto mi przeszkodzi wykonać misję. Wielką misję dla elfów. Ili elfi vee Qu'Ijnefri llefitherin. Tak? Po to tu jestem? Niestety, przykro mi. Muszę was zawieść - jestem kompletnym beztaleńciem do tego żelaztwa.
    - Źle nas zrozumiałaś. Nie traktujemy cię jak przedmiot. Pomyśl, czy gdyby jedyną szansą na ocalenie twojej ojczyzny było wysłanie na przykład Finiviel po legendarny flet, czy nie chciałabyś tego? Czy nie chciałabyś, żeby Finiviel była wyposażona, jak należy? Żeby sprawnie władała mieczem, aby nikt jej krzywdy nie zrobił? Żeby miała wszystkie potrzebne umiejętności? Pomyśl, Drielfi. Kochamy cię. Jesteś jedną z nas - spojrzał na nią fiołkowymi oczami, a pasmo słomianych włosów opadło mu na skroń. Mówił szczerze, a ona to czuła.
    Spojrzała na króla odważnie, a łza spłynęła jej po policzku.
    Wyciągnął do niej ramiona. Tak po prostu. Przytulił ją. Jak ojciec, którego nigdy nie miała.
    Ismahel stanęła w progu. Uśmiechnęła się zezwalająco. Odeszła, zostawiając ich samych.
    - Królu?
    - Mów do mnie po imieniu.
    - Miolahti?
    - Słucham cię.
    - Ja wcale nie zapomniałam o Joruru. I chcę go jeszcze spotkać.
    - Kochasz go?
    - Nie. Tylko chcę go zobaczyć. Na przekór wszystkiemu.
    - Rozumiem. - uśmiechnął się tajemniczo i dość jednoznacznie.

    Kiedy już prawie spała, wszedł Terrfj. Cicho, na paluszkach. Usiadł na jej łóżku.
    - Nie martw się, Drielfi, możesz liczyć na mnie. Jak ci będzie smutno, wal jak w dym.
    Wstał.
    - Terrfj.
    Odwrócił się.
    - Nie idź. Zostań. Opowiedz mi bajkę. O jednorożcu i gryfie poproszę.
    - Dlaczego akurat o nich?
    - Spójrz na sufit.

    - Załóż grot. To nowa, inna, strzała.
    - Ten grot... Ma takie zadziory... Do czego służą?
    Energiczna Xenya nie uznała za stosowne odpowiadać. I słusznie, bo Drielfi doskonale wiedziała, do czego służy. Do rozpłatywania wnętrzności ugodzonego. Do wyrządzania krzywdy. Do zadawania bólu.
    - Powiedz mi, Xenya... Dlaczego? - uniosła szkliste oczy. - Dlaczego? Kogo ja mam zabijać?
    Trenerka spojrzała na nią.
    - Wojna idzie. Przepowiednie się sprawdzają. Drielfi, wszyscy będziemy walczyć. I ty i ja. Wszyscy. Nawet koniki polne. Nawet Kesi. Musimy się zjednoczyć bo... - urwała jakby w zamyśleniu.
    - Bo...
    - Bo przegramy. No ale: co to? Koniec sentymentów i rozważań. - otrząsnęła się, przykryła smutek nerwowym uśmiechem - grot ostry. Celuj. Krótka rozgrzewka i idziemy do lasu. Ubijać zwierzęta.
    - Nie.
    - Słucham?
    - Nie mogę. Nie zabiję zwierzęcia.
    - Czasami trzeba. Cel uświęca środki. - powiedziała to tak bez przekonania, że znać było, że sama w to nie wierzyła.

    Na samym początku była tylko pustka i bezkresne czarne niebo. Wtedy to Lew (zwany Lwem Bez Imienia) uformował ogromny płaski ląd, bez kresu niemalże i na samym jego krańcu, gdzie, jak mówił, niebo styka się z ziemią, a słońce przesypia noce, obrał swa siedzibę, niedostępna dla śmiertelnych.
    Potem na ziemi utworzył góry, doliny, kotliny, pagórki, równiny i pustynie i wysypał wszystko piaskiem lub glebą.
    Następnie rozwiązał nabrzmiałe wstążki źródeł i puścił wolno rzeki, które pobiegły do pustego morza. W ową morska pustkę wlał morze bezbrzeżne, słone i czyste.
    Tego dnia Lew odpoczął, bo wiedział, ze czeka go jeszcze dużo pracy. Napił się z najczystszej krynicy i ułożył się zmożony snem na czystej, pachnącej ziemi.
    Kiedy wstał, stworzył rośliny - drzewa owocowe i zwykłe - krzewy i krzewinki, kwiaty o każdej barwie i o każdym kształcie, pachnące i piękne. Stworzył trawy i zboża, i miękkie mchy i chropowate porosty i kłujące kaktusy. Morze zapełnił wodorostami, algami i glonami.
    Zjadł na spróbowanie zielone jabłko i cytrynę z dwóch bliźniaczych drzew. Bardzo mu smakowały.
    Po kilku dniach Lew usiadł w wysokiej trawie i zobaczył, że rośliny marnie rosną, kwiaty więdną, a owoce gniją. Główkował chwilę, zwieszając swą złocistą grzywę i mrużąc mądre, modre oczy. W końcu aż podskoczył, olśniony.
    Brakowało światła.
    Przeciągnął więc się i wytężył swą moc. Stworzył przepięknego młodzieńca, całego świetlistego i w złocie i umieścił go na czarnym firmamencie. Słońce rozjaśnił wszystko, co stworzone i drzewa, szumiąc słowa podzięki podniosły znów swe korony, kwiaty rozwinęły zaciśnięte płatki, a trawy zabłysły zielenią.
    Słońce świecił cały dzień i Lew powiedział mu:
    "Słoneczko świetliste, dam ci odpoczynek, który nocą nazwiemy. Wówczas schowasz się za Morzem, w moim domu i uśniesz słodko. Na twoje zastępstwo utworzę Księżyc, srebrną jak woda w potoku, ale nie tak jasną i radosną jak ty"
    I Lew stworzył Księżyc, srebrną i smutną, ale zarazem pełną gracji i poezji. Słońce zakochał się w niej bez pamięci i dał jej wiele małych dzieci. Nie wiedział, czy wolno mu było to zrobić i poszedł stropiony do Lwa. Ukląkł i rzekł: "Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, nie gniewaj się, Lwie"
    "Nie musisz bać się mnie i mojego gniewu, kocham dzieci moje. Miłość jest ważna, Słoneczko i kochaj swą małżonkę. Jednak musicie się rozłączyć, bo taki ustaliłem porządek. Kiedy ty świecisz, Księżyc śpi. Kiedy Księżyc wychodzi, ty zasypiasz. - widząc stropioną minę Słońca dodał - Spotykajcie się dwa razy dziennie, tuż przed twoim wschodem i jej zachodem i na odwrót. Raz na jakiś czas mogę wam dać długie spotkanie, lecz będzie to rzadko, bo mieszkańcy Lądu będą bać się zniknięcia ciebie, będziesz bowiem życie im dawał. Tak ustaliłem. Dzieci wasze niech od dziś zowią się wspólnym mianem - Gwiazdy, ale możecie nazwać każdą z nich wedle waszego uznania."
    Potem Lew olśniony po raz wtóry, dał drzewom dusze i nazwał je hamadriedi , dał rzekom i potokom dusze i nazwał je najedi.
    Gdy najady i hamadriady zaczęły tańczyć i śpiewać, usnął wreszcie porządnie i spał rok cały, w słońcu i w nocy.
    Zbudziła go najada.
    "Lwie ukochany, wypatrujemy wody z nieba i nie nadchodzi. Drzewa schną, trawy schną i potoki wysychają. Uracz nas wodą, błagamy..."
    Stworzył więc Lew deszcz, a potem śnieg i grad i pory roku - Jesień, Zimę, Wiosnę i Lato, cztery piękne kobiety i jednego mężczyznę. Zimie dał za atrybut koronę lodową, Jesieni (mężczyźnie) - liściasty wianek przetykany złotą i słodką światłością słońca, Latu kosz owoców, a Wiośnie kwiatowe girlandy.
    I wtedy, przy ich stworzeniu, dał im cząstkę swej Magii.
    Później stworzył nową Magię, Magię Źródła i rozmieścił ją pod ziemią w różnych częściach Lądu.
    Lew, czując Moc, stworzył zwierzęta, dokładnie po dwa - samca i samicę z każdego gatunku - najpierw ryby, potem gady i płazy, potem ptaki, a na końcu ssaki. Rzekł im wtedy:
    "Rozmnażajcie się i kochajcie się jak chcecie, mówcie językiem swym i językiem moim, śpiewajcie i tańczcie, nie czyńcie zła. Zasnę. Gdy się obudzę, pragnę zobaczyć świat już zazwierzony i ułożony tak, jak wy tego chcecie."
    I zasnął po raz kolejny, wycieńczony.
    Gdy wstał, zaczął najcięższą część Stworzenia. Stworzył Mksessich - półgwiazdy, twory miłości gwiezdno-najadziej. Lud Mkessi, wielcy mędrcy i patroni wszystkich krain - Wrzoska, Pustynka, Leśna, Dąbka, Morski i wielu, wielu innych, otrzymało swoje miejsce na Lądzie.
    I w końcu stworzył elfy - Pierwszy Lud. Nauczył je magii i rozesłał po lasach i wybrzeżach. Elfy były bowiem Dziećmi Morza, Lasów i Wrzosowisk.
    Potem stworzył krasnoludy, Dzieci Gór, Kotlin i Jaskiń i nauczył górnictwa. Umieścił je w górach. Na ich prośbę poprzetykał góry złożami złota białego, żółtego i zielonego; srebrem, platyną, rudami metali i cennymi kamieniami. Lew otrzymał od Drugiego Ludu pierwszy wyrób - piękną biało-zieloną koronę wysadzaną diamentami.
    Na koniec stworzył ukochanych niziołków - dobrych, poczciwych i pracowitych. Nazwał ich Ludem Pola, Łąki, Sadu i Doliny.
    Po tym wszystkim Lew dał pożyć Trzem Ludom na Wielkim Lądzie w spokoju i błogości.
    Wiedział jednak, że musi stworzyć Zło, bo świat ma istnieć w równowadze i harmonii. Musi być Zło.
    Stworzył więc paskudnych orków, złośliwe hobgobliny i chaotyczne gobliny, obrzydliwe leśne stwory - gigantyczne pająki, jadowite węże, mantykory, vywerny, trujące rośliny, krokodyle, błotniarzów, zjawy, wampiry, ożywieńców, bazyliszki, złe smoki i ogry.
    Zauważył, że nieco zapędził się z tworzeniem zła i stworzył swym najukochańszym elfom pod opiekę i patronat fauny, centaury, jednorożce, gryfy, hipogryfy, feniksy oraz satyry.
    Lew stwierdził, że świat teraz jest podzielony na dobro i zło, białe i czarne, a nie ma pomiędzy nimi odcieni szarości.
    Dał więc światu driady, pernarów zwanych górzynami i Kesów, najbardziej z wyglądu do elfów podobnych. Były to Ludy Neutralne lub Szare.
    Musiał nauczyć Trzy Ludy i Ludy Szare zabijania w obronie własnej i w walce o przetrwanie. Dał im łuki, strzały, miecze, sztylety, piki, halabardy i nauczył jazdy konnej. Dał zbroje i pancerze. Nauczył krasnoludy wytwarzać te produkty.
    I dzieło stworzenia było skończone.
    Powiedział im tylko:
    "Nie jestem waszym bogiem, lecz przyjacielem, nie stawiajcie mi świątyń i nie módlcie się do mnie. Nie składajcie mi ofiar. Chyba, że taka będzie wasza wola i to was uszczęśliwi. Róbcie wszystko byście byli szczęśliwi. To jedyna moja wola"
    Pozostało tylko podzielić Wielki Ląd na części - wyspy i kontynenty.
    Kiedy to uczynił, oddalił się za Morze, niesiony na skrzydłach wiatru.

    ***

    Rozdział 10

    - Joruru?
    - Tak, Figlarzu?
    - Nie myśl już o niej, choć na laseczki, na piwko. Odpręż się. Zapomnij o fiołku z Merrem.
    - Już o niej nie myślę, zmęczony jestem. No wiesz, trudny dzień. Przyznaj, że nas kapitan wymordował, każąc szorować skubaną zęzę.
    - Racja. Ja idę. Wprost nie mogę się nadziwić. Ty - największy uwodziciel i łamacz serc, gardzisz towarzystwem panienek. Zadziwiasz mnie. - Liador zwany Figlarzem przeczesał ciemnogranatowe włosy. Poprawił pas i spodnie. Wygładził białą koszulę. Wstał z drewnianego pokładu żaglowca Sikkin i oparł się o reling.
    - Joruru? - odwrócił się na pięcie i wrócił do niego. - Joruru. Jaka ona była, że chodzisz taki struty? Jaka była Nieżeglarka, żeś jej swoje serducho podarował? Przecież i tak wiem, że ją rozpamiętujesz.
    - Nieprawda.
    - Joruru.
    - Była... Dzika.
    - Jak to? Gryzła? Wiła się? Rzucała? Krzyczała? - jeszcze miesiąc temu Joruru zaśmiał by się razem z nim.
    - Nie. Ona miała w sobie taką... wolność. Rozumiesz mnie? Była jak wilk i albatros. Wolna. Dzika. Nieoswojona.
    - Jak to wykryłeś?
    - W jej oczach.
    - Achaaa. - Joruru był znany z tego, że poznawał ludzi po oczach. Zawsze miał rację. - Nie zmrużyła? Oni, Leśni, zawsze mrużą oczy.
    - Widziałeś kiedyś Leśnego, który miałby w oczach dwa słońca na niebie? Ona właśnie takie miała oczy. Jak dwa słońca. Albo złoty talar na dnie jeziora. I to mi nie daje spokoju. Nie jej włosy, brązowe. Nie jej wąskie, zacięte usta. Tylko te oczy.
    - Wiesz co, zostanę z tobą Joruru. Odebrałeś mi ochotę na baby, przeklętniku. Niech cię!

    - Joruru? - spytała pernarska blondyneczka z przepaścistym spojrzeniem - Dlaczego ostatnio nie przychodzisz do karczmy, co? Ja tu czekam na ciebie... No i nie tylko ja... Lubisz przecież takie pernarskie laleczki... Joruru...
    Odpieprz się, do jasnej cholery, pomyślał. Wczoraj nigdzie nie poszedłem, ale dzisiaj już musiałem. A wcale nie chciałem. Bo jak tu odmówić Figlarzowi?
    - Nie mam ochoty, dziewczyno. Może innym razem.
    - Słucham? - ryknęła tak głośno, że inni goście karczmy podnieśli oczy z zaciekawieniem.
    Inne pernarki podbiegły szybko, zaciekawione elfki przysunęły się z gracją.
    - Jak to? Powtórz!
    - Nie mam ochoty.
    - Niemożliwe!
    - On ma babę! Mówię wam! Stary Joruru stał się monogamistą, cha, cha!
    - Cha! Cha!
    - No chodź z nami, chodź Joruru, małżeński palancie.
    Zafalowały biustami, małymi i dużymi, poczuł zapach perfum, damskiego potu i podniecenia. Spojrzał w oczy siedzącej naprzeciw Veyi. Różowoniebieskie, jak jutrzenka. W oczach tych wyczytał wielkie poczucie humoru i cięty język. I żądzę.
    Przyszedł Liador zwany Figlarzem i objął kilka panienek w pasie. Mrugnął do Joruru.
    - Proszę, zrób to dla mnie. Zapomnij o tych słońcach. Nie ma takiej burzy, która nie minie...
    Veya wyciągnęła do niego rękę. Inna elfka drugą.
    I poszli na typową elfią schadzkę - do lasu, gdzie, jak zwykle, przy akompaniamencie Figlarza grającego na skrzypcach, siadali przy ognisku i snuli niekończące się opowieści. Mniej lub bardziej prawdziwe. Deklamowali wiersze. Rozmawiali. O sztuce, przyjaźni, żeglarstwie. Pili wino albo piwo. Kulturalnie, nie po to, by się upić, ale po to, by się rozweselić.
    Potem, czasem, szli do lasku, na mech.
    Ale rzadko, bo elfi savoir-vivre nakazywał, by dopiero pary, które się dobrze i długo znają mogły zacząć współżycie. A elfy tego przestrzegały, bo były bardzo długowieczne. Takie podejście, zdobywanie, poznawanie pozwalało przejrzeć partnera na wylot. I nadawało smaczku jakiejkolwiek znajomości.

    Mknij, Aineshkel, mknij jak wiatr! Pozwól mi cię wygiąć! Pozwól przeskoczyć to usypisko!
    Aineshkel przeskoczyła piramidkę ściętych drzew z niesłychaną gracją i lekkością.
    - Tak! Czy ja to zrobiłam? Aineshkel?
    - Jak najbardziej. Zero pomocy z mojej strony. Gratulacje. No dobra, to teraz będziemy polować.
    Drielfi przerzuciła przez plecy nowy, cisowy łuk w specjalnym pokrowcu. Sprawdziła kołczan. Dwanaście strzał z zadziorami na grocie. Czternaście zwykłych, z przedłużonym grotem. Dwie ołowiane, specjalnie wyważone. I dwie z niewielką studzienką służącą do napełniania jadem.
    Ciemnozielone świerki i sosny pokryty byłe białą czapą śniegu. Ziemia skrzyła się milionem brylancików, jakby rozsypanych przez rozrzutnego monarchę, w odblaskach ostrego, dającego mało ciepła słońca.
    - Galopuj Aineshkel! Pokaż, co potrafisz!

    Usłyszała cichy chrzęst. Bezbłędnie wyczuła źródło i kierunek.
    - Tylko cichutko, Aineshkel, pod wiatr. Cichusieńko.

    Wymierzyła z grzbietu konia, precyzyjnie, spokojnie. Poczuła cięciwę na policzku. Zapach własnoręcznie farbowanych, zielonosrebrnych lotek.
    Sarna zauważyła wroga. Wyskoczyła w lewo, w wąski jar, aby zmylić cel.
    Drielfi przewidziała to. Specjalnie posłała strzałę po lekko skrzywionym torze.
    Sarenka ze strzałą w brzuchu zrobiła kilka skoków i upadła. Wstrząsnęła się jeszcze w agonii.

    - Drielfi, wierzę w twoje możliwości, ale nie jesteś w stanie. Który to już raz próbujesz?
    - Jestem, zobaczysz.
    - Uczysz się strzelać zaledwie półtora miesiąca.
    - Uda mi się, Aineshkel. Tym razem się uda.

    Lekki kłusik. Cięciwa przy policzku. Zapach lotki.
    Ręce mi drżą, karamva.
    - Uwaga - powiedziała klacz. Wyjeżdżamy. Dąb rośnie po prawej. Gotowa?
    - Gotowa.
    Wyjechały z lasu z tętentem kopyt.
    Strzał.
    - I co?
    Strzała musnęła korę dębu. Oderwała jej kawałek. Ale znowu nie wbiła się. Leżała obok, odbita w bok siłą rozpędu.

    - Poddaję się, Inja.
    Spróbuj jeszcze raz.
    Drielfi podciągnęła rękawy sukienki.
    - Irruquevianes liliony evlartiuycm.
    Kryształ powoli zaczął zmieniać barwę. Wciągnął światło z otoczenia. Zrobiło się ciemno. A potem...
    Co było potem, to już Drielfi nie wiedziała. Upadła, zemdlona ze skrajnego wyczerpania. Krew poszła jej z nosa.
    Stworzyła portal, całkiem udatny. Portal zwany awaryjnym, czyli portal przenoszący nie wiadomo gdzie. Do używania tylko w sytuacjach podbramkowych.

    Podczas pięciu ostatnich dni roku, tak zwanych Cirians w pałacu trwały huczne zabawy. Kulturalne. Z wysiadywaniem przed kominkiem i snuciem opowieści. Mniej lub bardziej prawdziwych.
    Drielfi, ku swemu zdumieniu, brała w nich udział i nawet jej się podobało. Nie było chamstwa ani bezsensownego pijactwa. Bardzo przyjemnie. Wiersze. Dyskusje o sztuce, przyjaźni, a także nudnej polityce.

    Po dwóch miesiącach pobytu w Dfella, lekcje jazdy konnej oraz strzelania z łuku skończyły się, bo nie było już czego się uczyć. Teraz Drielfi codziennie jeździła do lasu i doskonaliła umiejętności. Opatentowała pismo runiczne. Staroelficki umiała już na poziomie podstawowym. Oswajała się z nim szybko, bo specjalnie dla niej mówiono tylko i wyłącznie w tym języku. Magia też szła jej całkiem nieźle. Znała wiele trudnych, wyczerpujących zaklęć. Leczniczych, zabijających poczucie zimna i głodu, iluzyjnych.
    Tylko z mieczem jej nie szło. Nie umiała pojąć na czym to wszystko polega i była siekaczem dość miernym. W skali od jeden do dziesięć - trzy.

    - Chodź, Drielfi. - Terrfj ujął ją delikatnie za rękę. - Zobacz. Wiosna idzie.
    - No co ty powiesz. Jeżdżę codziennie do lasu i zauważam coś takiego jak młoda trawka, zalążki pączków oraz przebiśniegi, mój drogi. - uśmiechnęła się do niego błogo. Lubiła go bardzo. Miły chłopak.
    - Ach, no tak, zapomniałem.
    Śnieg skrzypiał pod ich butami. Świerki zwieszały swoje ciężkie od mokrego śniegu gałęzie. Ptaki wesoło ćwierkały. Było bardzo przyjemnie.
    - Terrfju? - spytała po chwili milczenia, poprawiając jasnoniebieską wełnianą czapkę na głowie.
    - Słucham cię.
    - Widziałeś kiedyś jednorożca? A pegaza? Czytałam bardzo wiele na temat koni po mutacjach.
    - Jednorożec, koń po mutacji wody, zwany po staroelficku Ioss, jest bardzo rzadkim zwierzęciem. Prawda, zamieszkuje tereny Kinifijjelâr, jest ich tu może z tysiąc, biegają także po równinach Międzygórza, ponoć są zapiski o stadzie jednorożców gdzieś na rubieżach keskich krain za górami Keenje, ale to nie zmienia faktu, że mogą go oglądać tylko wybrani.
    - Młode i niewinne dziewice, tak?
    - Tak podaje keski mit, Fiołku i niewiele ma to wspólnego z prawdą.
    - Proszę nie mów na mnie Fiołek. Nie życzę sobie. Nie chcę wracać do wspomnień.
    Terrfj zobaczył w jej oczach coś takiego, od czego zabolało go serce. Jakaś niewysłowiona tęsknota. Widział, że szuka tymi oczyma czegoś, czego tu i teraz nie ma.
    - Drielfi czy ty ciągle myślisz o Joruru?
    Widział jak drgnęła.
    - Nawet go nie znasz. Byłaś z nim chwilę w jakiejś knajpie, coś zjadłaś... Myślisz, że to przesądza o miłości? On o tobie dawno zapomniał, wiesz?
    - Może i zapomniał. Terrfj? - zaczerpnęła oddech, wypuszczając przy okazji parę z ust i spojrzała mu prosto w oczy - czy chcesz, żebym była z tobą szczera? Tak absolutnie?
    - Chcę Drielfi.
    - No... Ja się zakochałam najpierw w jego wyglądzie. Miał kruczoczarne, zmierzwione włosy i niebieskie smutne oczy. Zupełnie jak morze. Tak, Terrfj, nie patrz tak na mnie, kocham go. Choć znam go tylko jeden dzień. Nie mogę o nim zapomnieć. Był niesamowicie przystojny.
    - Ach.
    - Terrfj, nie bądź smutny.
    - Nie jestem. A tak właściwie, kim ja dla ciebie jestem?
    - Najlepszym przyjacielem, jakiego nosił ten świat. Ja... Czy będziesz mnie wspierał?
    - Zawsze i wszędzie.
    Spuścił lekko głowę.
    - Terrfj! - ryknęła ni z gruszki ni z pietruszki Drielfi z mocą. - Toż to jednorożec jak wół tam stoi!
    - Racja. - zakrzyknął zafascynowany - Biegnijmy!
    Drielfi wyciągnęła z kieszeni kożuszka kościany gwizdek i zagwizdała przeciągle. Brunatny jednorożec o szkarłatnej grzywie spłoszył się i skoczył w las.
    - Biegniemy!
    Rzucili się w dziką, bezładną pogoń za rączym jednorożcem. Raz znikał, raz się pojawiał. Tu wyskoczył zza zamarzniętego krzaka, tam nagle wybiegał zza jakiejś górki. Bawił się z nimi, bo jakby chciał, to uciekłby już dawno.
    Za sobą usłyszeli tętent kopyt. To Aineshkel cwałowała jak burza. Drielfi nigdy jeszcze nie widziała jej tak rozpędzonej. Kiedy podbiegła do niej, zwolniła, pozwalając uczepić się siodła. Drielfi nie bez trudu wciągnęła się na biegnącego konia i podała rękę Terrfjowi. Niepotrzebnie, bo jego równie rączy Terond już powiewał niebieską grzywą tuż obok. Kiedy dosiadł rumaka, skinął głową. Spięli konie i rzucili się w dziki cwał.
    Szybciej! Szybciej Aineshkel, pokaż, co potrafisz!
    Aineshkel przyspieszyła. Nieznacznie, ale dostatecznie, żeby zyskać przewagę nad Terondem. Powolutku zostawiała go w tyle.
    A jednorożec zdawał się przybliżać. Co jakiś czas odwracał nerwowo głowę.
    - Szybciej, Aineshkel! Dogonimy go!
    Drielfi wpiła się w grzywę konia, położyła się na nim. Mknęły jak wiatr.
    Zupełnie nagle jednorożec zatrzymał się zziajany. Spojrzał na konia i jeźdźca dumnie, wyniośle.
    Aineshel wyhamowała z wielkim trudem, wbiła kopyta w ziemię, prując warstewkę śniegu i leżącą pod nim glebę.
    Drielfi zeskoczyła z rumaka. Ostrożnie przysunęła się do jednorożca. Uklękła, czując jakąś dziwną cześć. Aineshkel ugięła kolano i wbiła wzrok w ziemię, bo nie wolno było jej patrzeć na tego boga. Był nieziemsko wprost piękny. Stanął dęba na tylnich nogach w cudnej, godnej uwiecznienia na obrazie pozie. Potem opadł bezgłośnie.
    A potem zaśpiewał.
    Tois pasin ho chronos
    Kai kairos to panti pragmati
    Hypo ton uranon
    Kai kairos, kai kairos
    Tu tekein, tu apothanein
    Tu apokteinai, tu iasasthai
    Kai kairos, kai kairos
    Tu klausai, tu gelasai
    Tu reksai, tu rapsai
    Tu sigan, tu lalein
    Kairos polemu, kairos eirenes...
    Kai kairos, kai kairos...

    I zniknął. Rozpłynął się we mgle.
    Terrfj, który zajechał w połowie pieśni patrzył z pobożną czcią na pustkę, która została.
    Nie odzywali się do siebie przez dłuższą chwilę, jakby rozpamiętując to zdarzenie w uniesieniu.
    Potem wstali, dosiedli koni i zaczęli wracać stępa. Nigdzie się nie spiesząc.
    - Terrfj, po jakiemu to było? Po jakiemu on śpiewał?
    - Nie wiem, Drielfi, nie zrozumiałem ani jednego słowa. Tej melodii też nie znam. Nie wiem... Powiadają, że jednorożce mają swój własny język. Może to ten.
    - Wiesz co?
    - No?
    - Pamiętam każde słowo tej piosenki, każdziusieńkie.
    - Ja też.
    - Musimy dowiedzieć się, gdziekolwiek i jakkolwiek, co on chciał nam przekazać. Bo czuję to, tu, wewnątrz, że chciał nam coś przekazać, coś ważnego.
    - A ja myślę, że on chciał przekazać coś TOBIE a nie mnie. To ty jesteś ta wybrana.
    - Być może Terrfju. Pogońmy te krowy i już, do zamku!

    - Profesorze Fraksi? - wciągnęła kurz do nosa. Zakrztusiła się.
    - Nie, Drielfi, mówię ci już piętnasty raz, że nie wiem! Nie wiem, jaki to język, nie znam go. Może i mówią na mnie, żem mądry, ale nie muszę wszystkiego wiedzieć. Wiem, że nie wiem, ot co!
    I tak doskonale wiem, że on wie. Tylko nie bardzo rozumiem, czemu nie chce mi powiedzieć.
    - Ale... - powiedziała w cichym proteście.
    - Drielfi, bardzo proszę. - uniósł głowę znad jakiegoś opasłego tomiszcza i spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem zza okularów połówek.
    Wyszła.

    ***

    Rozdział 11

    - Wiosna! Wiosna! Jak cudownie! Kocham cię! - Drielfi wybiegła na rozległą pałacową polanę za jeziorkiem. Biegła szybko, śmiejąc się wesoło. W końcu usiadła w miękkiej, soczystej i zielonej aż do bólu trawie, w swoim ulubionym miejscu, pod wiekowym dębem, na skraju lasu. Specjalnie wybrała to miejsce.
    Tutaj, siedząc w spokoju, na lekkim wyniesieniu, mogła oglądać całą rozległą łąkę. Łąkę usianą, jak obiecywał Terrfj zimą, milionem różnych kwiatów. Pachnące frezje, wyniosłe malwy, nieśmiałe stokrotki, strzeliste mieczyki, tulipany we wszystkich barwach, róże pnące, wspinające się po drzewach kwietnymi girlandami, a także róże zwykłe, wystawiające swoje główki w kierunku słońca. Maciejki, słoneczniki, maki, chabry, niezapominajki "mrugające żółtym oczkiem", jaskry, hortensje, chryzantemy, lwie paszczki, goździki i wiele, wiele innych, których nie sposób było nazwać. Oprócz nich, rzecz jasna, rosły gdzieniegdzie wysokie trawy, kołysząc ciężkimi kłosami lub delikatnymi kępkami, które zrywa się do zabawy "kogucik czy kurka?"
    Kwitły one w niewielkich skupiskach, stosownie od gatunku, tworząc, cienkie, niewidoczne niemal ścieżki pomiędzy klombami i rabatami.
    Kwitły również drzewa - kasztanowce, wiśnie, czereśnie, jabłonie i śliwy.
    Słowem - było tak pięknie, że zapierało dech w piersiach.
    Oprócz tego cieszącego oczy widoku, nie brak było rozkoszy dla innych zmysłów. Kwiaty pachniały odurzająco. Ukryci w lesie i w trawach faunowie przygrywali na fletniach i na lutniach. Gdzieś w oddali słychać było przyjemne, spokojne, lecz wcale nie smętne tony skrzypiec. Na pałacowym balkonie Ismahel grała na harfie. Całości dopełniało ptasie śpiewanie, nieustanny pomruk lasu, szum drzew i ciurkanie pobliskiego strumyka.
    Sielanka i raj.
    Drielfi pomyślała sobie że nigdy, przenigdy nie opuści tego pałacu i spędzi tu całe życie na nieustających uciechach, zabawach, a także na nauce, którą bardzo lubiła, jeżeli była odpowiednio dawkowana.
    No, a jeżeli już będzie musiała gdzieś wyjechać, na przykład na studia, to będzie tu wracała w każdej wolnej chwili.
    Ostatnio bardzo dużo obserwowała pałacowe życie i nie uszło jej uwadze to, że przewijały się przezeń tłumy różnych elfów. Pamiętała swojego sąsiada - zapalonego cytrzystę Anioła o iście anielskiej urodzie, zaś teraz mieszkała tam pianistka Liwiana. Wprawdzie Drielfi jadała w ciągle niezmiennym towarzystwie stałych mieszkańców pałacu, ale zauważyła, że ten budynek to jakby przystań, ostoja, jeden z punktów podróży tych elfów, którzy nigdy nie potrafią się wyrzec życia wędrowca.
    Czasem, wieczorem, kiedy nie było jej akurat w lesie lub na kilku dniowej wycieczce nad morze lub do miasta, gdzie chodziła czasem do opery lub filharmonii, siadywała razem z przyjezdnymi przy kominku i słuchała ich nie kończących się opowieści raz lekko znudzona, a raz wprost z zapartym tchem. Czasem schodził tam i Miolahti i Ismahel ze swoją harfą.
    Żyła więc sobie Drielfi w nieustającej sielance i swobodzie, ale wiedziała, że to się kiedyś skończy, ba, była tego pewna. Czuła gdzieś głęboko jakąś wielką prawdę, która nagle do niej przyszła i nie mogła się zmaterializować. I wierzyła, mocno w nią wierzyła gdzieś głęboko w swej podświadomości.

    - No! - zakrzyknął przy kolacji Miolahti. - Mamy dzisiaj trzydziesty drugi Frelli5. Koniec świata lu'dizi już niedługo. Naszym obowiązkiem jest stawić się tam i oglądać dzieło zniszczenia, oglądać to, co nieuniknione.
    - Tam, to znaczy gdziam? - spytała się Drielfi bardzo rzeczowo.
    - Ano w Malline, pyskaczu mały. Jak się do króla odnosisz? - zaśmiał się wesoło i swoim zwyczajem potrząsnął lnianą czupryną. Drielfi też się zaśmiała, a za nimi cały, pięćdziesięcioosobowy stół.
    - No, ale do rzeczy - podjął - za dwa tygodnie, to jest za dwadzieścia dni6, dwunastego Bedia, wyruszymy do Malline - spojrzał znacząco na Drielfi, która się lekko zarumieniła - by tam wsiąść na statki i popłynąć na koniec naszego świata, by oglądać zniszczenie tamtego. Zbiorą się tam wszystkie szacowne elfy i cała mallińska, i nie tylko flota, czego będzie dobre cztery tysiące statków i zabiorą nas na Ostatnie Wyspy.
    Drielfi na początku nic nie skojarzyła. Wspomnienie Joruru już dawno w niej wyblakło, ale nie znikło zupełnie. Po chwili dopiero zrozumiała o co chodzi. I przestraszyła się. To dziwne, ale wcale nie chciała widzieć Joruru. Już sobie to wyobrażała - Joruru z panienką lub dwiema pokazuje na mnie palcem i razem chichoczą. Bardzo zabawne.
    No, ale perspektywa zobaczenia końca jakiegośtam świata, świata "luzi", czy jakoś tak, była bardzo miła i pociągająca. To dopiero będzie widowisko! Tylko, że trzeba będzie zostawić ukochany Dfella na jakiś czas. A właśnie...
    - Na jak długo wyjedziemy?
    - Kwestia tygodnia plus dojazd, nie więcej. No, może niecałe dwa tygodnie. A co?
    - A nic, niechętnie pałac zostawiam...
    - Jak i my wszyscy.

    Drielfi poprawiła różany wianek na rozwianych włosach. Wiał miły wiaterek, a powietrze było tak nasycone wiosną, że działało niemal jak narkotyk - wprowadzało w jakąś wiosenną ekstazę, która sprawiała, że nigdy nie było jej dość. Nigdy dość spacerów pośród kwiatów na ogromnej, rozciągającej się po horyzont pałacowej łące, nigdy dość kąpieli w leśnych strumykach, nigdy dość ognisk, śpiewów, muzykowania, tańca i dzikich konnych eskapad.
    A teraz trzeba było to wszystko opuścić na dwadzieścia dni!
    Drielfi aż serce bolało na samą myśl. Tu czuła się wolna, dzika i bliska natury. Tu mogła biegać, skakać, szukać nieznalezionego. Widziała jednorożca, centaury, jinksy, pół-koty, pół-lisy zwane gaulami; dzikie leśne lwy i pantery, niezliczone rzesze ptaków, nie licząc dzikich koni i bardzo powszechnych skrzydlatych zajęcy. Widziała to wszystko podczas swoich wypraw i już za tymi wyprawami tęskniła.
    A ile jeszcze było do odkrycia! Słyszała o pegazach, skrzydlatych jeleniach czyli perytach, wężach z ptasimi dziobami i, co najsmutniejsze, o mrówkolwach, potwornych poczwarach o lwiej głowie i ciele olbrzymiej mrówki. Żyły one zaledwie kilka godzin, ale odradzały się ze swojej czaszki. Słyszała o zamieszkujących bezkresne rubieże lasów Kinifijjelâr i wplecionych w nie wrzosowisk oraz polan i niewielkich pagórków stworach pięknych i obrzydliwych - gryfach, hipogryfach, oślizgach, chochlikach, wilkołakach, lisołakach i borsukołakach, o kochających wrzosowiskach królikoskoczkach, które akurat widziała, słyszała o ptakach lodowych i ognistych; Rokach i Joukach, słyszała o wielkim ptaku Jun'ika, którego pióro miało moc uzdrawiającą wszelki choroby.
    A trzeba było już jechać.

    - Drielfi! Ileż można czekać. Już wszyscy pojechali.
    - No już, już! - pocałowała korę swojego ukochanego drzewa i pobiegła do Finiviel i Terrfja czekających na koniach. Bardzo się nimi zżyła podczas pobytu i byli niemalże nierozłączni nie licząc samotnych wypraw Drielfi.
    Dosiadła Aineshkel, spięła ją i wyrwała do przodu, ze śmiechem minęła przyjaciół i doganiała powoli inne elfy, majaczące w oddali. Biegła coraz szybciej, w zupełnie niewymuszonym, zdawałoby się, naturalnym cwale. Elfy, choć również w cwale i to na jednych z najwspanialszych Kinifijjelârskich wierzchowców, patrzyły z uznaniem na wyprzedzającą Aineshkel. O tak, myśleli sobie, Drielfi wytrenowała konia, nie była kobyłka ani najlepsza, ani najgorsza, ale treningi zrobiły z niej asa.
    Tak też było i naprawdę. Aineshkel istotnie, swojego czasu niczym nie wyróżniała się spośród koni w stajniach Dfella. Jednakże eskapady z Drielfi zrodziły w niej miłość do karkołomnego cwału. Kochała ten bieg, bieg aż do utraty tchu. I bardzo szybko zaczęła bić inne konie o głowę. Tylko jeden dawał jej jeszcze radę - Gniadoszek Chybki podarowany Miolahtiemu przez elfie plemię Citrusis mieszkające pod Mroczną Puszczą. I z tegoż powodu nienawidzili się z Gniadoszkiem serdecznie.
    - Witam, Miolahti! Już jestem! - Drielfi podjechała do króla pędzącego na gniadym wierzchowcu.
    - Dobrze, - uśmiechnął się rozbrajająco - bardzo miło. Cieszę się, że tak pokochałaś nasz skromny pałacyk.
    Gniadoszek Chybki spojrzał na Aineshkel szyderczo. Co tu dużo gadać, był to koń tak piękny i smukły, że aż przyjemnie było popatrzeć. Miał kształty idealne, zarazem kanciaste i mocno zarysowane, jak i jakieś lekkie, obłe, jakby nieuchwytne. Jego ciemnokasztanowa skóra błyszczała w słońcu i była miękka w dotyku jak aksamit. Czarny ogon, związany w kucyk przy pomocy zielonej wstążki sięgał aż ziemi, a rozpuszczona grzywa opadała miękkimi falami na całą szyję i była tak cudna, że ogierowi takiej nosić nie przystoi. Co do chodu zaś, to zdawał się Gniadoszek płynąć wprost w powietrzu, zaledwie lekko muskając w przelocie ziemię. Stukotu kopyt nie było słychać być może z powodu mchu i tego, iż nie był, jak wszystkie elfie konie, podkuty, ale być może dlatego, że tak delikatnie stąpał. Oprócz tego był ogromnie wierny, ale też zarozumiały i łobuzerski.
    A Aineshkel, tu należy ją pochwalić, również wypiękniała. Wyszczuplała znacznie, nabierając smukłości, a jej z początku ciężki chód i stukot kopyt znikły zupełnie.
    Konie mierzyły się wzrokiem.
    W końcu Drielfi, wiedząc, że Aineshkel jest dość porywista i łatwo ją sprowokować, gwałtownie zawróciła i pognała do przyjaciół zostających nieco w tyle. Kiedy tylko do nich dotarła w galopie, wryła rumaka w ziemię, wzbijając przy tym fontanny zerwanej ziemi. Zaśmiała się dziko, ostro zawróciła konia i wreszcie dotarła do przyjaciół.
    - No, no, moja to by się tak nie dała, skubana - rzekła Finiviel z przekąsem. Jej izabelowata klacz prychnęła na to. - Ma swoją dumę i taka z niej jakby końska dama!
    - My z Aineshkel jesteśmy dzikie. Nie ma nic cudowniejszego niż dzikość serca.
    - Ooooo... Co za romantyzm! Prosz, proszę! Drielfi...
    - Jaki tam romantyzm! - zaperzyła się - tylko ładnie nazwałam wolność i wogóle.
    - A to przepraszam.
    - Prosz.

    Jechali przez piękne, wiosenne lasy Kinifijjelâr, obsypane kwiatami w ogromnej liczbie. Przejeżdżali obok wesoło pluskających rzeczułek i strumyków i obok szumiących wodospadów i ciurkających siklaw. Przecięli rzekę Doojeli i kierowali się w stronę bliskich Gór Krasnoludzkich. Kopyta koni zatapiały się w miękkim mchu i poszyciu z polnych kwiatów i traw. Wszystko tonęło w ciepłym świetle słońca i zdawało się leniwie w nim wygrzewać. Ptaki śpiewały bardzo przyjemną, ciągle inną, zmienną melodię. I było tak przyjemnie.

    - Jak myślicie, co będzie z tym końcem Tamtego Świata? Z końcem świata lu'dizi? - Terrfj powiedział nagle, wyrywając ze "słonecznej kontemplacji" Drielfi i Finiviel.
    Owa tajemnicza kontemplacja to nic innego, tylko wystawianie gęby do słońca - śmiał się do siebie
    - Ty! Też jestem ciekawa. A to heca! - Drielfi zwróciła na niego senne nieco oczy.
    - Rzeczywiście, cholerna. - Finiviel splunęła i została ostro zbesztana przez Drielfi, która tego nie znosiła.
    - Mnie to tylko ciekawi, czy oni tam żyją sami, ci lu'dizi, czy może tam mają inne stworzenia?
    - Pewnie, że mają, patałachu, a co by jedli?
    - No, na przykład marchewkę - odpowiedział Terrfj wcale nie zbity z tropu.
    - Też racja. Ale u nich może nie rosnąć marchewka. Tylko może ich rośliny są trujące jak wilcza jagoda na przykład. No i wtedy by musieli jeść inne istoty. - przyznała Drielfi
    - Nie może tam być trujących roślin - włączyła się do rozmowy dotychczas milcząca Finiviel - bo te inne istoty by musiały je jeść. Ktoś by musiał zjadać te rośliny, nie? Więc nie mogą być trujące.
    - Już wiem - zawołał cudownie olśniony Terrfj - oni zjadają siebie nawzajem.
    - Całkiem możliwe. - przytaknęła Finiviel, wyraźnie wrogo nastawiona do lu'dizi.
    - To by się musieli strasznie szybko mnożyć, gdyby się odżywiali sobą nawzajem. Na przykład składać jaja.
    - Masz rację, nawet potwornie szybko. - Finiviel ponownie wystawiła twarz do słońca, sprawdzając uprzednio, czy dobrze się trzyma siodła, bo niewątpliwie by zleciała.
    - Popieprzony, spaprany lud. - rzekł sentencjonalnie Terrfj.
    - Tak jest.

    Kiedy wyjechali z Lasów, skręcili na północ, w kierunku Gór Słonecznych, które oddzielały żeglarskie Malline od reszty świata. Przecięli dzikie sosnowe lasy, pełne pohukiwań, jęków i wyć zwierząt. Czasem z drogi umykał im szybko leśny błędny ognik, zwany Tyflele, czasem jakiś zagubiony centaur, a czasem Rok, duży bojowy ptak o niesłychanej odporności. Potem wjechali w nasłonecznione lasy dębowo-bukowo-akacjowo-brzozowe, całe rozświergotane i rozszumiane.
    Kiedy wyszli na bitą drogę, prowadzącą już bezpośrednio choć nieco pokrętnie do majaczących granitowo w oddali Gór Słonecznych, dołączyli do ciągnących do Malline innych elfów. A było ich mnóstwo, zjeżdżały z całego Międzygórza, z Trebli i pomniejszych miasteczek, były także elfy kinifijjelârskie - z Fajansu, Porle, Nadziei i Rosy. Jechały również Merremskie i nie tylko krasnoludy na kudłatych, niskich koniach, jechały rzesze niziołków na zabawnych kucykach. Jechały na wilkach gobliny z lasów pod górami Keenje. Pieszo szły, tańcząc i przygrywając, driady, oready7, najady8 i lejmoniady9. Fauny, satyry i centaury zjawiły się w niewielkiej liczbie, bo ich zwykle mało obchodziło, co się dzieje w świecie. Zwierzęta przeciskały się lasami, nie licząc psów, wiernie idących obok swych panów i skrzydlatych kotów, pupilków cichych, dosiadających jelenie, gnomów.
    Drielfi nawet dałaby głowę, że widziała gdzieś w lesie błysk jednorożcowego rogu.

    - Ale tu dużo ras... - rozmarzyła się Drielfi, oglądając z zaciekawieniem pękatego i fukającego gnolla, czyli porosłego sierścią Kesa o twarzy hieny.
    - No, przyznam się, że sam widziałem tylko połowę z nich. O wielu tylko słyszałem. No na przykład gnomów nie widziałem, są potwornie skryte. Ty, a widziałaś jakie oni mają wierzchowce? Na jeleniach jeżdżą. Ale ładne te ich jelenie, zadbane i smukłe. Oż ty!
    - Co?
    - Widzisz, tam - wskazał ręką kierunek - jedzie chyba ktoś ważny, bo srebrnego jelenia dosiada. A jakie ma poroże... Wiesz co, Drielfi?
    - Nie?
    - Są podobno jelenie ze skrzydłami. Nazywają się peryty...
    - ...i rzucają cień postaci humanoidalnej. Podobno żywią się keskim mięskiem, mniam, mniam. Czytałam o tym. Są bardzo interesujące pod względem magicznym...
    - Widziałam takiego. - Finiviel pojawiła się oczywiście znikąd, najwyraźniej skończyła już swoją rozmowę z jakąś groźnie wyglądającą driadą.
    - Jak to? Gdzie?
    - Ano jedzie w awangardzie, obok Miolahtiego i Ismahel. To jakiś gnomi przywódca. Skubaniec roztacza silną aurę antymagiczną. Powiadają że...
    - Kto powiada? - spytała jak, zwykle rzeczowo, Drielfi
    - Gnomy. Rozmawiałam z jakimś. Więc powiadają, że ten jeleń, czyli peryt, ma niesamowitą moc. Peryty powstają z popiołów, jak feniksy, tyle że peryty wyrastają z pola bitwy, z miejsca, gdzie leżą na sobie prochy krasnoluda, gnoma i goblina. Więc prawdopodobieństwo powstania peryta jest znikome.
    - Zauważyliście, - zmieniła temat Drielfi - że każde zwierzę ma swój skrzydlaty odpowiednik?
    - Jakie każde! Tylko koty, jelenie, króliki, konie, lisy i niektóre węże i jaszczurki. To mają być wszystkie? - zaperzyła się Finiviel, uważnie śledząc ruchy jakiegoś dziada. Po chwili ucichła i zmrużyła oczy. Drielfi też spojrzała w tamtą stronę. Dziadek chodził podejrzanie szybko, choć spod kaptura wystawała mu długa siwa broda.
    Finiviel zupełnie niespodziewanie zsunęła się z konia, wyciągnęła zza pazuchy sztylet i rzuciła się na dziada. Wszyscy usłyszeli rozdzierający krzyk, a właściwie wrzask zakapturzonej postaci. Finiviel odskoczyła jak poparzona, wydarła jakiemuś zdezorientowanemu gnomowi miecz i rąbneła nim z całej pary. Peleryna opadła i ukazała kościotrupa z doklejoną brodą, licza, z gdzieniegdzie starannie owiniętymi watą kośćmi, po to by nie stukały. Po zbiorowisku przebiegł szmer i nagle około siedmiu strzał świsnęło i zgruchotało kościotrupowi czaszkę i inne kości. Liczowi najwyraźniej nic to nie przeszkadzało, po prychnął gniewnie i uniósł do góry koślawy miecz. Kolejna salwa strzał poprzetrącała mu kości. Kilku konnych zeskoczyło i natarło na truposza mieczami. Terrfj zreflektował się i sam chwycił za miecz. Atakujący utworzyli zwarty pierścień, nie pozwalając mu uciec w żadną stronę. Drielfi, widząc ich daremne wysiłki odtroczyła od siodła linę, zawiązała na niej zgrabny węzeł zaciskający się i zarzuciła na szkielet niczym kowboj lasso. Oczywiście nie trafiła, ale szybko przyciągnęła sznur do siebie i zarzuciła jeszcze raz. Kościotrup był niegłupi i zauważył to zagrożenie. Wionął swym obrzydliwym oddechem przesyconym morderczymi chemikaliami na najbliższych atakujących i zaczął się przepychać przez pierścień wrogów w kierunku Drielfi. Ale ona już rzucała pętlę. Jakiś bystry elf i równie bystry krasnolud przyuważyli to i uniemożliwili liczowi obronienie się. A zrobili to bardzo prosto - krasnolud odciął mu toporzyskiem jedno ramię, a elf posłał strzałę w drugie i pętla opadła na szyję. Drielfi zacisnęła gwałtownie linę i przewróciła szkielet na ziemię.
    Na szczęście nie było żadnych ciężko rannych, tylko któryś z elfów został lekko cięty mieczem i ranę opatrzono mu natychmiastowo.
    W tejże chwili nadjechał zawiadomiony wcześniej Miolahti. Całe zajście trwało może pięć minut. Król nie schodząc z konia wypowiedział zaklęcie i kościotrup przemienił się w dymiącą kupkę popiołu.
    - Kto go wykrył?
    Zapadła cisza, Finiviel skromnie spuściła oczy.
    - Finiviel. To ona! Rzuciła się na tego licza jak tygrysica. Ja tam nawet się nie domyślałam, że on jest kimś złym. A tu proszę, jakiś szkieletowy zwiadowca. - Drielfi poczuła się na obowiązku wesprzeć Finiviel. W końcu dokonała chwalebnego czynu. Gdyby nie ona, mogłoby być niebezpiecznie.
    - Finiviel. - Miolahti mruknął - A kto zarzucił tą pętlę? - zmarszczył brwi.
    - Drielfi - skomentowała Finiviel i uśmiechnęła się.
    - No proszę. Bardzo sprytnie z tą liną. Wszyscy doskonale wiemy, że licze są raczej stworzeniami stadnymi i będzie ich więcej, zapewne nie tylko ich. Wszyscy, podkreślam: wszyscy, od teraz muszą być w szyku bojowym. Załóżcie cięciwy na łuki, przygotujcie sztylety, miecze, piki, halabardy, oriony i co tam jeszcze macie. Może być bardzo niebezpiecznie. - zawrócił Gniadoszka i wrócił do awangardy. Minę miał strapioną.
    Zaraz też pochód pogrupował się na oddziałki. Najlepsi wojownicy - ci od miecza, ale także krasnoludy z toporami i gnolle z maczugami i rohatynami otoczyli pochód, tworząc jakby ochronną ramką. Łucznicy ustawili się nieco za nimi, bliżej środka. Za łucznikami byli gorsi rycerze, a w samym środku bezbronne kobiety i dzieci, których nie było wiele, bo zarówno elfki jak i krasnoludzkie kobiety były bardzo wojownicze i od wieków równouprawnione pod tym względem z mężczyznami. Czarodzieje i nieliczne czarodziejki - prosto z Trebli od królowej Lacrimosy - wmieszali się wszędzie po trochu.
    Drielfi po całym zdarzeniu miała zaciśnięte usta i dziwny wyraz twarzy. Bezbłędny Terrfj odkrył to szybko.
    - Coś taka skwaszona?
    - Nic, nic, wydaje ci się.
    - Drielfi! Za kogo ty mnie masz? Na pewno nie za elfa Terrfja. Prędzej za stołek obrotowy obity pluszem.
    - Dokładnie tak pomyślałam, kochany. - uśmiechnęła się wbrew woli.
    - Wiedziałem. No, ale co ci jest?
    - Powiedz mi, czy te szkielety to groźni rycerze?
    - Licze? Nie. Są najgorszymi z potworów w obszernym bestiariuszu Spodleńców.
    - Ach... - spuściła głowę i jeszcze mocniej zacisnęła wargi. Terrfj aż się zdziwił, że nie przegryzła sobie ich na wylot.
    - No co ci? Dielfi? Drielfi? - nie odzywała się - Orvokki?
    - Nie nazywaj mnie tak! - fuknęła z nagłą furią. - Nigdy! Przenigdy! - przyzwanie wspomnienia Joruru bolało i było rozdrapaniem świeżo zabliźnionej rany. Łzy jakby nie wiedzieć po co szukały ujścia...
    - Przepraszam. Drielfi... No czemu się tak złościsz?
    - Terrfj, czy ty nic nie rozumiesz? Jeżeli na tego kostucha rzuciło się kilku i żaden go nie pokonał, dopóki ja mu nie zrobiłam tego numeru z przenośną szubienicą, to co będzie, jak ich będzie więcej? Przecież on był zwiadowcą. Na pewno przyjdzie ich więcej. Z innymi potworami. No i ja się boję, że będzie po nas. Ze mnie taki wojownik jak z koziej dupy archanielskie trąby, za przeproszeniem.
    Jakkolwiek Terrfj na początku uśmiechał się, teraz spoważniał.
    - Drielfi, nic się nie martw. Mam większe doświadczenie wojenne od ciebie. Nic się nie martw. Nic. Licze pokonamy małym paluszkiem. To samo chochliki, bazyliszki, bitewnych magów... Są niczym.
    - A inne?
    - Na przykład?
    - Czytałam o wiwernach, mantikorach, oślizgach, złych hobgoblinach, orkach, upiorach, ifrytach... Długo by wymieniać.
    - A my mamy pegazy, jednorożce, gryfy, dobre smoki...
    - Pokaż mi palcem gdzie. Naprawdę ciekawam, gdzie te smoki.
    - Drielfi, proszę.
    - I jak mam nie być smutna i zła? Martwię się o Finiviel. Pojechała na ochotnika. Pojechałabym z nią. Tyle, że słaby ze mnie rębajła.
    - Niestety.
    - Przepraszam cię na sekundkę.
    Szarpnęła ostro wodzami Aineshkel, spięła piętami i ruszyła z kopyta. Przecisnęła się z łatwością przez tłum zbrojnych w środku. Zresztą, kto tu nie był zbrojny? Dzieciaki nosiły sztylety za pazuchą. Ech...
    Ściśniętych na krawędziach konwoju obrońców wyminęła zgrabnie i wjechała w świetlisty w zachodzie słońca las iglasty. Tam dała upust swoim łzom, napływającym z wielką siłą. Rozbeczała się na amen.
    Zatrzymała konia, zeszła na ziemię, usiadła na pieńku i zaszlochała. Z wszystkich, zbitych teraz wspólnie powodów. Że przegrają bitwę, jeżeli takowa nadejdzie, że wcale nie chce umierać, że nie chce widzieć Joruru i jednocześnie bardzo chce przy nim być i patrzeć w jego oczy jak morze; że nie zna swoich rodziców, że nie jest w Dfella i że nie umie władać mieczem - "głupim żelastwem dla głupich rębaczy".
    Kiedy tętent kopyt zaczął powoli cichnąć, wstała, obtarła łzy, podniosła dumnie głowę i wróciła do pochodu. Kiedy podjechała, przywitała ją wesoła piosenka o nietypowym rytmie. Grała gitara i skrzypce.

    Jestem tutaj, śpiewam, tańczę
    i zajadam pomarańcze
    a na drzewach kormorany
    w usta pchają mi banany
    I dlaczego, powiedz,
    drugą mą połowę
    więzi w sercu ta dziewczyna,
    czemu przeszłość przypomina,
    czemu myśli błądzą w dali
    między sznurów pęk korali
    I dlaczego, zgadnij,
    myśli moje kradnie i uczucia me zniewala
    w tej przeszłości, w tych koralach,
    i dlaczego jest nas dwoje,
    w dwie przestrzenie, w dwa nastroje?10

    - Hej! Nie zaśpiewasz z nami? - zakrzyknął jakiś czerwonowłosy elf z zawadiacko spuszczoną na oczy długą grzywką.
    - Jakby ci to powiedzieć... Chyba nie znam słów...
    - No i co z tego? Jak nie spróbujesz, w życiu się nie nauczysz. Co powiesz na to:

    Bo już jesień grała coraz szybciej
    na akordeonie złotym
    i leciały nad dachami skrzypce, liście,
    klarnety i fagoty,
    Choć godzina trochę późna;
    jeszcze świecą twoje okna,
    więc wołamy: hola, wpuść nas,
    wpuśćże nas, pochmurnooka,
    Nie będziemy spać na dachu,
    otwórz drzwi i wprowadź w nocy
    w twe mieszkanie pełne ptaków,
    instrumentów, świec płonących.
    Przelecimy przez pokoje
    wiatrem, walcem, tłumem szumnym,
    ozłocimy loki twoje
    dźwiękiem gitar siedmiostrunnym...11

    Drielfi uśmiechnęła się pięknie i pojechała dalej.

    A potem stało się to, czego się najbardziej obawiała.

    ***

    Rozdział 12

    Potworny ryk i jazgot ogłuszył ich na początku. Pochód zatrzymał się. Na drodze stało całe najgorsze plugastwo tego świata zgromadzone w wielkiej liczbie - wężowate wiwerny, mantikory z groźnie uniesionym skorpionim ogonem, kościeje, licze, wampiry, ifryty, zjawy, demony, golemy, jednookie cyklopy, miśkowate behemoty, orki, gogi, bazyliszki i harpie. Wszystkie potwory wydawały sobie charakterystyczne dźwięki zaczynając na porykiwaniach i pomrukach, a kończąc na wwiercających się w mózg piskach. Zatarasowali całą drogę. Wprawdzie wszystkich uczestników konwoju było więcej niż monstrów, ale za to prawie nikt nie miał na sobie zbroi lub chociaż kolczugi. A to znacznie wpływało na wynik bitwy.
    Miolahti jadący na samym początku wydał niesamowicie szybko i sprawnie stosowne rozkazy. Dowódcy gnolli, krasnoludów, driad i pomniejszych ludów zawrócili konie i ryknęli: do boju!
    I w tym momencie cały konwojowy szyk rozpadł się. Każdy chwycił w rękę jakąkolwiek broń i pobiegł do szybko formujących się oddziałków. Łucznicy wbiegli na drzewa, miecznicy wysunęli się do awangardy tuż przed konnymi. Zastępy krasnoludów zbrojnych w topory zajęli lewe skrzydło. Pikinierzy i halabardnicy już już biegli zająć swoje pozycje na prawym skrzydle, kiedy potwory runęły na nich. Wszystko się zakotłowało.
    Drielfi, siedząca na drzewie szyła strzałami prosto w ryczące złowrogo wiwerny i mantikory. Strzały spadały gradem z wszystkich okolicznych drzew. Potwory powoli padały.
    Krasnoludy pod dowództwem wojowniczego Keldo rąbały toporami. Konni siekli, piechota dźgała.
    Wtedy potwory wyciągnęły swoją tajną broń - jadowe kolce, śmiercionośne oddechy i ciemne czary.
    Ale i czarodzieje po drugiej stronie nie próżnowali, posyłając w stronę bestii ogniste pioruny, klątwy, zarazy oraz oślepienia.
    A Drielfi szyła. Tylko lotki świszczały.
    Wtem zauważyła Miolahtiego przepychającego się w jej stronę. Jechał po trupach. I to nie tylko po obleśnych trupach przeciwników.
    - Drielfi! - krzyczał. Gniadoszek miał w oczach żądzę mordu. - Jedź, jedź w tej chwili - w tym momencie wprawnym ruchem miecza odrąbał łeb wijącej się jeszcze w konwulsjach niewielkiej mantikorze. Krew bluznęła dookoła. - jedź po posiłki, do Malline. Nie przetrzymamy, potrzebujemy wielu rąk i zbroi do bitwy. Bierz Aineshkel, specjalnie przegoniłem je do lasu, by tam na ciebie czekała. Zeskakuj z drzewa!
    Zawrócił Gniadoszka i pognał w kierunku najgorszej jatki. Drielfi widziała jeszcze jago rękę opadającą na cielsko ogromnego behemota. Widziała, jak go rozpruł. A potem się odwróciła.
    Nie zeskoczyła z drzewa na ziemię, zamiast tego przeskakiwała z drzewa na drzewo, zostawiając za sobą stopniowo pole bitwy i agonalne wrzaski wojowników po obu stronach. Przystanęła na chwilę, zadmuchała w kościany gwizdek. Niedługo potem usłyszała stukot kopyt Aineshkel. Prędko zeskoczyła na ziemię, dosiadła jej w jednym susie.
    - Cwałem, Aineshkel, cwałem, musimy jechać szybciej niż kiedykolwiek! Na przełęcz!
    Klacz pobiegła rzeczywiście szybko.
    - Drielfi, Alardi zostawił coś dla ciebie w jukach. Prosił, żebyś tego użyła, jak tylko przekroczymy góry. Pójdziemy dziką przełęczą, bo te plugastwa z pewnością zatarasowały Drogę Przez Przełęcz Tuatha Danaan.
    Dziewczyna, wtulona w grzywę dla mniejszego oporu powietrza, zaczęła po omacku szukać dziwnego podarunku od Alardiego. Wtem jej ręka dotknęła jakiejś chłodnej, metalicznej i chropowatej powierzchni. Ostrożnie wyjęła przedmiot i przysunęła sobie do twarzy. Nie mogła powstrzymać okrzyku zachwytu.
    - Aineshkel, wiesz co to jest?
    - Nie, a niby skąd miałabym wiedzieć?
    - To piękny, chyba srebrny, rzeźbiony róg. Ustnik ma z macicy perłowej! Jest boski.
    - Super. No, trzymaj się mocno, bo wyjeżdżamy na chwilkę z lasu. Jeszcze przyspieszę.

    Czysty i dźwięczny głos rogu wypełnił las po drugiej, mallińskiej stronie Gór Słonecznych.
    Drielfi siedziała na koniu nieco zniecierpliwiona brakiem odzewu.
    Zauważyła za to, że ptaki zaczęły się zlatywać całymi chmarami w okolice miejsca gdzie stała. A potem usłyszała odpowiedź: grał róg, nisko, potężnie, niemalże jak góralska trombita. Drielfi znów zagrała. I wtedy ptaki poderwały się i zaczęły kierować w stronę morza.
    Milczący do tej pory orzeł, siedzący na jednej z niższych gałęzi sosny, przemówił:
    - Nic się nie martwcie, oni przyjdą. Mają rącze wierzchowce. Kwestia dwóch godzin i będą tu, pod górami.
    - Za długo, orle, za długo. Widziałam tą jatkę. Nie przetrzymamy.
    - Możesz polegać na nas, ptakach.
    I Drielfi wtedy zawróciła gwałtownie, zmuszając i tak zmęczoną Aineshkel do karkołomnego biegu. Była całkowicie zaślepiona żądzą mordu.
    Wszystko mi jedno, zabiją mnie - trudno. Nie umiem rąbać głupim żelastwem, ale pomorduję głupie potwory. Wytwory idioty! - tu się zaperzyła. Co jak co, znała historię Stworzenia i do Lwa miała szacunek. I tu znalazła swoją ostatnią deskę ratunku.
    - Kochany Lwie, proszę, błagam, zaopiekuj się tamtymi na polu bitwy, żebyśmy to my wygrali. I spraw, poproszę, żeby nie umarli ani Finiviel, ani Terrfj, ani Alardi, ani Lilia, ani Lederien, ani Ondeliel, ani król Miolahti i królowa Ismahel. I w ogóle wszystkie elfy i wszyscy, którzy walczą po naszej stronie. Proszę... - odmawiała modlitwę. Wiedziała, że nie ma ratunku dla nieuzbrojonych wojowników.
    - Aineshkel, szybciej, musimy dojechać. Zarąbię ich wszystkich.

    Miolahti uniósł piękną głowę i rozejrzał się po polu bitwy. Miał chwilę wytchnienia, po tym jak jeden z czarodziejów najwyższego poziomu z Amon-erksi-k'il powalił całe wojsko przeciwnika czarem usypiającym. Miał chwilę, by przeliczyć szeregi swojego wojska, które właśnie szalało na pousypianych i mordowało ich zgoła w nierycerski sposób. Można wprost powiedzieć, że rozszalali wojownicy rąbali spokojnie śpiących przeciwników. Łucznicy zaś wyciągali z trupów strzały.
    I wtedy wpadła Drielfi.
    - I co? - Miolahti miał zaaferowaną minę. Trupy leżały gęsto na ziemi.
    - Zagrałam na rogu. Mają być za dwie godziny.
    - Nie przetrzymamy. - spuścił głowę. Zaraz dodał z pasją - Ale sobie, skurwysyny wybrały dzień! Nigdy nie podróżujemy przez te lasy nieuzbrojeni. Akurat dziś...
    - Miolahti, ja się pójdę bić. Wiem, że jestem słaba. Ale nie mogę na to patrzeć.
    Dostrzegła w jego oczach obok wielkiego bólu wielką wdzięczność.

    Nie minęło kilka chwil, kiedy te jeszcze żywe potwory zaczęły powoli wstawać.
    Drielfi ściskała z lękiem w ręku lekki mieczyk. Raz kozie śmierć, pomyślała. A potem usłyszała dziki ryk. Rozbudziły się. Runęła w sam środek najgorszej jatki.
    Piszczała, wrzeszczała, klnęła przeraźliwie. I rąbała. Kiedy zabiła trzy potwory, poczuła wielką siłę. Śmierć Spodleńcom! Usłyszała jakiś szelest. Spojrzała w górę. Ujrzała niebo pełne ptaków. Wielkich, orłów. A potem dostała w głowę. Krew zalała jej oczy.
    "Ale głupio umieram" - to była jej ostatnia myśl.

    ***

    Rozdział 13

    Była noc. Odór krwi i wnętrzności unosił się z namiotu operacyjnego. Sterta martwych ciał powoli się zmniejszała, w miarę jak sanitariusze zakopywali je w zbiorowych grobach. W powietrzu wisiała atmosfera smutku i nadziei. Czasem rozlegał się, mącąc głęboką ciszę, czyjś bezsilny szloch lub szaleńczy śmiech.
    Finiviel siedziała na stołku pod jednym z wielu namiotów szpitalnych, trzymając rękę na temblaku, a obok niej stał zupełnie zdrowy Terrfj. Miny mieli smutne i zmęczone. Nie spali już dwa dni. Nagle poczuli na twarzach chłodny powiew wiatru, jakby przemykał się obok nich duch, albo sama Śmierć.
    Drielfi wciąż się nie budziła. Była w śpiączce. Siostra twierdziła, że jej życie wisi na włosku.
    Nagle wyszła z namiotu z twarzą bladą jak papier.
    Finiviel i Terrfj poderwali się. Nie musieli pytać.
    Siostra wprowadziła ich do środka. Na piętnastu matach leżeli ranni. Między innymi nieprzytomny Miolahti, gdzieś z boku Alardi z obandażowaną twarzą. A w kącie leżała w śpiączce Drielfi i coś cicho mówiła. Podeszli do niej, nie patrząc na nikogo.
    - Czarny piesek gryzie światło... czarny piesek... światło...
    - O boże - jęknęła Finiviel i pierwszy raz w życiu zemdlała.
    Terrfj rozpłakał się bezgłośnie. Pielęgniarka szepnęła.
    - To już koniec. Już spotkała Śmierć. Poczekamy jeszcze godzinkę... A potem...
    Przerwała, kiedy usłyszała gwałtowny szloch. Kogoś właśnie wynosili z namiotu szpitalnego, żeby ułożyć go na stercie martwych ciał tuż obok.
    - A potem... Trzeba zwolnić miejsce dla następnych.
    Terrfj przytaknął, wziął Finiviel na ręce, wyszedł przed namiot, usiadł i zmartwiał zupełnie.

    Kiedy Drielfi się obudziła, a przynajmniej myślała, że się obudziła, leżała w namiocie, była noc. Widziała obok siebie nieruchome ciało Miolahtiego. Przypomniała sobie bitwę.
    Zabawne, myślałam, że umarłam. A jednak żyję.
    A potem spłynęła na nią muzyka, jakby dobywająca się głęboko z wnętrza ziemi. Była piękna, wzniosła i bardzo smutna. I wtedy zobaczyła przed oczami prześliczną postać. Smukła wróżka ubrana w poszarpaną sukienkę w najciemniejszych odcieniach zieleni, fioletu i różu patrzyła na nią wielkimi, ciemnymi oczami, pomalowanymi mocno i błyskającymi niebieskim brokatem. A z pleców wyrastały jej ogromne, fioletowo-różowo-zielone, większe od niej motyle skrzydła. Włosy miała bardzo ciemne.
    Muzyka biła od niej.
    - Kim jesteś? - zapytała Drielfi
    - Jestem Muzyką.
    - Niemożliwe! Niemożliwe! Niemożliwe! - wrzasnęłą Drielfi z tak dziką furią, że aż sama siebie zdziwiła. - nie możesz być muzyką. Nie możesz być tym, co mnie wypełnia, co płynie ze skrzypiec, co jest w tańcu, we śnie, w całym życiu! Przecież WSZYSTKO jest muzyką! Nie możesz być wszystkim! To niemożliwe.
    Wróżka pomyślała chwilę i stwierdziła zupełnie spokojnie, jakby mówiła "pada deszcz":
    - Fakt. Nie jestem muzyką.
    - Kim więc jesteś?
    - Chodź - najwyraźniej wróżka nie uznała za stosowne odpowiadać. - zatańczysz.
    - Z przyjemnością.
    Wróżka wzięła Drielfi za rękę i wyszły. Drielfi wydawała się sobie taka lekka... jak piórko... W przelocie zobaczyła Finiviel i Terrfja. Finiviel siedziała na stołku przed jej namiotem leczniczym. Obok niej stał Terrfj. Miny mieli smutne i zmęczone.
    Potem poszły na polanę w lesie. I Drielfi tańczyła. Do muzyki wychodzącej z głębi ziemi. A jak się zmęczyła, to spytała wróżki:
    - Kim jesteś?
    Ona spojrzała na nią przeciągle.
    - Jestem Śmiercią.
    - To już po mnie? - spytała się Drielfi bez najmniejszego lęku. Już się pogodziła z faktem.
    - Nie. Oszczędzę cię. Nie możesz wyrwać się ze szponów przeznaczenia. Nigdy. Kochasz muzykę? - raptownie zmieniła temat.
    - Ponad życie.
    - Ach tak? Zginiesz za muzykę? Nie wierzę, za bardzo kochasz życie.
    - Na równi z życiem.
    - Już lepiej. Czas wracać. Idź już.
    - Dobrze, żegnam. Tylko jeszcze jedno - nie daj umrzeć Miolahtiemu.
    - Powiedz im tylko o piesku, co gryzie światło. - Śmierć udała, że nie słyszy i uśmiechnęła się bardzo znacząco. Słyszała.

    - Czarny piesek gryzie światło... czarny piesek... światło...

    - Minęła godzina. Niestety, już po niej. Straciła oddech, ciśnienie i tętno spadły drastycznie i ciągle spadają. Nie ma szans. Nie wyjdzie z tego. Przykro mi. - pielęgniarka zakryła Drielfi prześcieradłem.
    Terrfj i Finiviel, nagle postarzali o dziesięć lat, wbili wzrok w ziemię. Drielfi wyniesiono.
    Powietrze rozdarł krzyk.
    - Gdzie mnie wiozą, gdzie? Do kostnicy? Jam rześka jak skowronek! Pogłupieli!
    Natychmiast wybiegli. Drielfi siedziała jak gdyby nigdy nic na ziemi, owinięta jeszcze całunem.
    Jeden z sanitariuszy siedział na ziemi z wybałuszonymi oczyma, drugi leżał nieruchomo, najwyraźniej miał zawał serca.
    - Drielfi, jesteś najgłupszą dziwką jaką znam. - powiedziała Finiviel i rzuciła się jej w objęcia. Terrfj, dla odmiany, zemdlał.

    - I mówicie, że jak to było? Jak wygraliśmy? Potworów było ze dwa razy więcej! Nawet wtedy, kiedy już myślałam, że nie żyję! - Drielfi bynajmniej nie wydawała się osobą, która dwa dni temu, owinięta całunem, już była niesiona do grobu.
    - No powiedzcie mi wszystko! Dokładnie! - krzyczała dalej.
    Terrfj i Finiviel, jakkolwiek wyglądali o wiele lepiej niż w momencie "śmierci" Drielfi, nadal przypominali raczej swoje cienie niż siebie samych.
    - Więc, kiedy wreszcie nadjechałaś i rzuciłaś się w wir bitwy, po jakiś dziesięciu minutach na niebie ukazały się jakieś wielkie ptaki - orły, Roki, jastrzębie i zaczęły zrzucać wojsko...

    ...uzbrojeni miecznicy i łucznicy, przynoszeni przez ptaki - wielkie orły, Roki, jastrzębie i sowy powoli, stopniowo zagęszczali pole bitwy. Przylatywali po dwóch, po trzech, ale ciągle, niestrudzenie przez około pół godziny. Przybyło ich około czterystu. A kiedy zjawili się wszyscy, z lasu wyszły trzy jednorożce, złączyły się rogami i wytworzyły ogromną moc, tak wielką, że aż zaczęła świecić własnym światłem. A potem uderzyły tą ognistą kulą mocy w potwory, co wyraźnie przetrzebiło szeregi wroga. Wszyscy łucznicy poschodzili z drzew i włączyli się do bitwy wręcz.
    I wtedy zaczęła się rzeź. Finiviel dostrzegła z drzewa kątem oka jak Drielfi upada zdzielona jadowitym ogonem wiwerny. Zdążyła tylko pomyśleć: "wyliżesz się z tego dziewczyno" poczym posłała strzałę w kierunku hobgoblina skaczącego na nią. Odetchnęła z ulgą. Niepotrzebnie. Jego kompan skoczył na nią od tyłu, przewrócił ją i zgruchotał jej rękę. Nie zdążył zrobić nic gorszego, zginął od jakiejś innej, celnej strzały.
    W tej chwili, gdzieś obok, Miolahti, ugodzony rohatyną w ramię przewraca się na ziemię. Stracił przytomność. Szczęściem ktoś to przyuważył i szybko zaciągnął go w las i naprędce opatrzył. Kiedy zbawiciel wracał na pole bitwy, potknął się o korzeń. Już nigdy nie wstał.
    Finiviel w duchu dziękowała światu, że przybyły te ptaki i rycerze i że jednorożce zechciały wyjść. Przemknęła jej przez głowę myśl, że może powinna dziękować komuś innemu za to. Ale ta myśl szybko znikła.
    A potem szala zaczęła się przechylać na ich stronę. Powoli, sukcesywnie wytępili wszystkie monstra. A gdy została tylko ich garstka, pierzchły w las.
    Nikt ich nie ścigał, bo za dużo było roboty.
    Wszyscy, którzy jeszcze żyli i byli w miarę sprawni, więc i Finiviel, musieli pomagać. Trzeba było rozbić namioty, pójść do lasu po niezbędne zioła, wystrugać z drewna naczynia, z pola bitwy zebrać rannych i szybko ich opatrzyć, martwych zebrać na kupę, wykopać kurhany i tak dalej...
    Zginęło około dwóch tysięcy osób z ich strony. W tym Zielonowłosy, ze zdruzgotaną czaszką, młoda sanitariuszka Ondeliel i mały Tini, złotowłosy szkrab.
    Ciała potworów ułożono na kupę i po pobraniu potrzebnych surowców, jak na przykład drogocenne skóry, pazury, a także zęby i jady na surowicę, spalono. Popiół zakopano w ziemi...

    - ...a potem zaczęło się wielkie leczenie rannych. W tym i ciebie, rażonej prawie śmiertelnie jadem wiwerny. Dziewczyno, nie wiem, jak się z tego wylizałaś. Miolahti na szczęście przeżył i ma się dobrze, ale jedzie w jednym z wozów. Masz cholerne, pieprzone szczęście.

    Dalsza podróż minęła bez żadnych ekscesów. Jadąc powoli, karawaną, eskortując rannych na wozach, uprzednio dostarczonych, dojechali do żeglarskiego portu Przystań Fali w trzy dni.

    Miasto wyglądało na typowo elfickie, a więc starannie wykończone, zaplanowane z rozmachem, ale i z głową, pełne parków, ogrodów i pięknych budynków. Jednak niektóre elementy architektury, takie, jak na przykład ostrołukie okna i misterne rozety nad wejściami do domów zdradzały jego stary rodowód.
    Na co dzień z pewnością spokojne, oczywiście na tyle spokojne, na ile spokojne może być miasto portowe, tego dnia przeżywało istne oblężenie. Oprócz karawany, w której była Drielfi uliczki zapychały wielorasowe tłumy.
    W ogromnym porcie stało przycumowanych wiele żaglowców. Wielkie trzymasztowe fregaty, tak zwane pełnorejowce, zdolne wziąć na pokład i dwieście pasażerów, mniejsze brygi i brygantyny, także szkunery, smukłe drakkary, kutry i wszelkiego rodzaju jednomasztowe łupiny, te elfickie, wyobrażające kształtem ryby, smoki, węże, łabędzie i inne ptactwo i wszelkie inne, o klasycznym kształcie.
    Aż po horyzont stały zakotwiczone już w morzu inne żaglowce, gotowe, by wyruszyć w drogę.

    Drielfi i jej elfią trupę przydzielono do przepięknego szkunera "Alleíse", co oznacza "Śpiewający".
    Wyruszyli natychmiast, bo i tak mieli trzydniowe opóźnienie.

    Joruru siedząc na reji swego statku "Sikkin", oglądał sobie świeżo przybyłą karawanę. Widział, jak elfki z wybuchem spazmatycznego śmiechu rzucały się na szyję swoim ocalałym mężom, synom, ojcom i kochankom. Widział te, co szukały i te, które nie znajdowały. To było przykre. I co z tego.
    Widział jakieś gnolle, widział po raz pierwszy w życiu gnomy, widział srebrnego jelenia. Jego koledzy umierali z zachwytu nad przyjezdnymi elfkami. I co z tego. Co z tego, skoro nie mógł dostrzec tego, czego jego oczy szukały bezwiednie tyle czasu... Brunatnej czupryny Orvokki. Gdzie ona jest?
    O rany, jest.
    Joruru mało nie zleciał. Przytrzymał się mocniej. Szła. Ona. Ona! Śmiała się, powiewała włosami koloru kory, trzymając pod rękę jakiegoś miedzianowłosego młodzieńca i brunetkę z włosami ułożonymi w dwa stożkowate rogi.
    Uch! Zazdrość chlusnęła w niego wiadrem zimnej wody. Ale nie spuszczał z niej oka.
    Zauważył, że też się rozgląda. Przekręca głowę, wyciąga szyję, szukając kogoś.
    Może mnie, pomyślał.
    Potem dostrzegł tylko jak wsiada na pokład "Alleíse".
    Powietrze rozdarł krzyk jego kapitana:
    - Fokmarsel staw! Kliwer staw! Latacz staw! Fok staw!...

    Drielfi stała już na pokładzie "Alleíse". Czuła się jakoś dziwnie, jak u siebie w domu.
    Joruru nigdzie nie było widać. Rozglądała się na próżno, ale nigdzie nie było znać czarnej, zwichrzonej czupryny. Tyle tu ludu... Jak go znaleźć?
    Kiedy rozpakowała swoje rzeczy, a statek odbił od brzegu, poszła w kierunku dziobu i, za zgodą kapitana, usiadła na bukszprycie. Było tu w miarę wysoko, więc jakby coś, to mogła go dostrzec. Nie ukryje mi się nigdzie, pomyślała. Bacznie wpatrywała się w przepływające blisko statki, w te małe łupinki i w te wielgachne fregaty. We wszystkie. Przepłynął obok "Alleíse" piękny bryg "Sikkin". Jego kapitan pozdrowił naszego. Szukała wzrokiem Joruru. Nie było go.
    Przeniosła wzrok na przepływającego obok "Silmasonga". Tam też nic.

    Kiedy przepływali obok "Alleíse", Joruru akurat układał ciężką cumę w równe sploty.
    Podszedł do niego Liador zwany Figlarzem i powiedział tonem bardzo poważnym:
    - Joruru, ta dziewczyna właśnie siedzi na bukszprycie "Alleíse". Spójrz.
    Joruru podejrzewał, że to jedna z lasek Figlarza i aż go przytkało jak jednak spojrzał. Zobaczył ją tak blisko... Choć odległość wynosiła gdzieś dziesięć metrów, dojrzał jej oczy, rozglądające się. Najwyraźniej kogoś szukała. Zobaczył jej zacięte usta, piękne ciało okutane w zwiewną sukienkę.
    Poczuł skurcz żołądka. Pomyślał, że jak jego serce zaraz się nie uspokoi, to mu rozerwie klatkę piersiową.
    Liador stojący obok powiedział spokojnie:
    - Zakochałeś się bratku. I to poważnie. Gratuluję. Przyznaję, dziewczyna piękna, no ale z taką Veyą w porównaniu wcale nie wypada lepiej. Może nawet gorzej... Ty mnie nie słuchasz!
    I w istocie tak było. Joruru schował się za maszt, tak, by go Orvokki na pewno nie widziała.
    Co ja robię, pomyślał tylko i wspiął się prędko po sznurowej drabince na reję.

    Wszystkie łodzie płynęły na pełny żaglach, szybko, fordewindem prosto w odległy horyzont. Morze było wbrew wszelkim prawidłom bardzo spokojne, więc kiedy nastał wieczór, na pokładach wszystkich statków zaczęto się bawić. Zewsząd rozlegały się dźwięki muzyki wymieszane z odgłosami stukających kieliszków, śpiewów, śmiechów i rozmów.
    Na "Alleíse" elficka kapela grała jakieś skoczne, miłe uchu rytmy, zaś pasażerowie - w większości elfy - tańczyli i rozmawiali. "Sikkin" płynął niedaleko.
    Drielfi z kieliszkiem wina i w zwiewnej, białej sukience w drobne, haftowane, czerwone kwiatki, przechadzała się po pokładzie z błogim uśmiechem na ustach. Czasem zatańczyła, czasem zamieniła z kimś słówko, ale zasadniczo trzymała się z boku. Jakoś tak wolała być sama. Kiedy patrzyła w rozgwieżdżone niebo, bezwiednie szukała oczami Joruru, nawet tam.
    Na takim snuciu się, ale snuciu się w pozytywnym tego słowa znaczeniu, spędziła bardzo dużo czasu, nawet nie zauważyła, jak elfy zaczęły schodzić do swoich kajut. Ale było ich ciągle dużo. Wtedy to poszła na dziób pogapić się w morze i przepływające czasem pod powierzchnią ryby.
    Usłyszała ciche tąpnięcie i nagle poczuła w sercu tak wielki niepokój, że aż bała się odwrócić. Żołądek złapał nagły skurcz. Czuła przez skórę, że oto stoi za nią on.
    Odwróciła się.
    Joruru stał zupełnie spokojnie i patrzył na nią.
    Ona patrzyła na niego.
    I trwali tak w tej kontemplacji. Wcale nie czuli się zażenowani, ani spięci. Mierzyli się wzrokiem. Diadem Drielfi błyszczał w świetle pochodni.
    I wtedy Joruru przemógł się. Wyciągnął ręce.
    A Drielfi rzuciła się mu w objęcia tak spontanicznie, że aż sam się zdziwił.
    Nie powiedzieli ani jednego słowa. Nie były potrzebne.

    Kiedy Drielfi obudziła się rano, poczuł się tak, jakby dostała jakiś prezent. Kiedy wszystko się jej przypomniało, miała ochotę piszczeć z radości. No, ale nie chciała obudzić śpiącej obok Finiviel. Usiadła więc na łóżku i uśmiechnęła się bardzo szeroko.
    Wtem usłyszała skrzypnięcie drzwi. Zobaczyła głowę Joruru. Patrzył na nią, a jego smutne oczy się śmiały, co było widokiem dość osobliwym. Drielfi pokazała mu na migi, żeby wszedł, tylko cichutko.
    Wszedł, usiadł obok niej. Wzięli się za ręce i zaczęli rozmawiać przyciszonym głosem.
    Nawet nie spostrzegli, że Finiviel wcale nie śpi, ba, nawet pilnie im się przypatruje.
    - Dlaczego nigdy mi nie powiedziałaś, że on ma gębę włóczykija, Drilefi? Wygląda jak taki wieczny wędrowiec. Jak czytałam bajki, to właśnie tak sobie wyobrażałam najprawdziwszych obieżyświatów.
    Co racja, to racja, że też na to wcześniej nie wpadłam, pomyślała Drielfi.
    - To jest Joruru.
    - Wiem kochana, zdążyłam się domyślić.
    - Masz na imię Drielfi? - Joruru był wyraźnie zaskoczony. - Dziecię Elfów?
    - Yhy.
    - No to miło. Może nie będziemy przeszkadzać - zwrócił się do Finiviel - i wyjdziemy?
    - Jak chcecie.
    Już ich nie było.
    Finiviel westchnęła, włożyła głowę pod poduszkę i zasnęła snem kamiennym.

    - Joruru?
    - Tak?
    - Pamiętasz, jak ci mówiłam ten wiersz, o skrzypcach?
    - Jasne. - znał go na pamięć.
    - Wiesz, w miarę, jak zbliża się ten koniec świata, to coraz głębiej czuję w środku, że dowiem się o co chodzi. I nie tylko to. Wiesz, spotkaliśmy z Terrfjem jednorożca...
    - Terrfj to ten twój rudo-blond przyjaciel? - wbrew woli poczuł zazdrość.
    - Zgadza się, więc ten jednorożec zaśpiewał mi piosenkę. W języku, którego nigdy nie słyszałam. I też czuję, że go zrozumiem. A bardzo chcę go zrozumieć, bo wiem, że zawiera on wielką prawdę życiową.
    - Oż ty! Spotkać jednorożca. Masz szczęście. Wiesz co to jest? - wskazał na najwyższą reję na grotmaszcie szkunera.
    - To reja, bodajże bram, a od niej wychodzi żagiel, ten trójkątny. To bramsztaksel, a co?
    - A nic. Chyba nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać. Skąd to wiesz?
    - Wiem. Po prostu wiem. Nie pytaj.
    Milczenie.
    - Joruru?
    - Tak.
    - Jak się dostałeś na "Alleíse"? Pamiętam, że usłyszałam tylko tąpnięcie.
    - "Sikkin" stoi niedaleko, po prostu przeszedłem po okolicznych łodziach i wdrapałem się tu.
    - Jasne, jasne. Tyle, że od najbliższej łodzi dzieli nas z pięć metrów. Przeleciałeś? Nie wierzę, że cię podrzucili, bo zbliżać się na tak małą odległość do szkunera, by móc przeskoczyć, to nienajlepszy pomysł.
    - Orvokki... eee... Drielfi, po prostu pożyczyłem szalupę.
    - A gdzie ona teraz niby jest?
    - Puściłem ją na morze. Jej właściciel sam ją złapał.
    - No dobra, przepraszam za te pytania, ale powiedz mi jedno - czy przypadkiem nie powinieneś być teraz na "Sikkinie"?
    - Powinienem.

    Było już ciemno. Kapela grała jak wczoraj. Elfy tańczyły. Pochodnie płonęły.
    Drielfi i Joruru siedzieli sobie na burcie z nogami spuszczonymi w stronę wody.
    - Wiesz co, Drielfi?
    - Tak?
    - Strasznie lubię muzykę. Czasami... mam takie uczucie, że ona mnie wypełnia całego. I wtedy tylko słucham i słucham... A szczególnie, kiedy jest smutna. Odpływam, dziewczyno, odpływam...
    - Ja powiedziałam Śmierci, że muzyka jest dla mnie ponad życie. - zapadła chwila ciszy - A potem dodałam, że jednak jest dla mnie ważna na równi z życiem. Nie umarłabym za muzykę.
    - Nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać.
    - Jakbym już gdzieś to słyszała.
    - Och, co za subtelna ironia.
    - Dziękuję.
    Milczenie. Spojrzeli sobie w oczy. Włóczykij i Dziecię Elfów. I roześmiali się. Jak im było dobrze razem.
    - Drielfi... wstań.
    - Po co?
    - Wstań.
    Wstała. A wtedy Joruru wziął ją na ręce. Ona pisnęła.
    I wrzucił ją do wody tak nagle i bezceremonialnie, że nawet nie zdążyła go zatrzymać. A potem sam roześmiał się gardłowo i wskoczył za nią.
    Długo jeszcze słychać było ich śmiech z wody.
    Pływali sobie w pobliżu statków, niepomni niebezpieczeństwa. Z resztą, co miałoby się im stać? Lew ma zakochanych pod swoją opieką.
    Niezależnie, czy istnieje, czy nie.

    W miarę, jak zbliżał się koniec trzeciego dnia, a więc i całej wyprawy, Drielfi coraz bardziej się niepokoiła, nie mogła usiedzieć na miejscu, a w brzuchu trzepotał się jakiś ptak. Próbowała spać, śpiewać, tańczyć, jeść. Nic nie pomagało. Chodziła w tę i we w tę po pokładzie szkunera.
    Majtek z bocianiego gniazda krzyknął "jest", co natychmiast podjęli inni majtkowie z innych bocianich gniazd. Wszyscy pasażerowie rzucili się na dziób zobaczyć to, czego nigdy nie wolno im było oglądać, coś, o czym czytali tylko w książkach i co zaraz miało ulec zagładzie. Świat lu'dizi.
    Drielfi też tam była i zobaczyła. Na horyzoncie powoli pojawiała się niebiesko-biała kula wyglądająca dziwnie znajomo. Była malutka jak pestka. Przybliżała się szybko, coraz szybciej. Kiedy była już wielkości dorodnej pomarańczy, zadźwięczał róg i wszystkie statki zatrzymały się i rzuciły kotwice wgłąb czyściusieńkiego morza.
    Drielfi patrzyła na tą kulę. Wydawała się jakby jednocześnie zawieszona w przestrzeni i pływająca na morzu. Dziwne.
    Na ponowny dźwięk rogu statki znów ruszyły. Słychać było narastający, silny szum, jakby setek wodospadów.
    Płynęli szybko. Szum się wzmagał, w końcu ogłuszał tak, że trzeba było zatykać uszy.
    I Drielfi zauważyła. To był koniec świata. Woda z morza po prostu lała się w otchłań kosmosu. Przed nimi była czarna pustka usiana punkcikami gwiazd. I kula. Świat lu'dizi.
    Zauważyła, że kula się kręci wokół własnej osi. Jej niepokój wzrósł do tego stopnia, że słaniała się na nogach bliska omdlenia. Jej twarz śmiertelnie zbladła, a brzuch bolał tak potwornie, że aż przestawała czuć ten ból i cokolwiek innego. Oczy miała rozbiegane i szkliste jak obłąkana, a usta suche i spierzchłe. Kto wie, czy gdyby nie ramię Finiviel i Terrfja, nie zwaliła by się na deski pokładu.
    Na trzeci dźwięk rodu, statki znów się zatrzymały. Blisko otchłani. Drielfi nie zwracała już na przykład uwagi na takie szczegóły, jak to , że stoją absolutnie przeciw wszelkim prawom fizyki.
    Joruru pojawił się nie wiadomo skąd i wziął ją za rękę. Poczuła się odrobinkę bezpieczniej.
    A potem już wszystko umilkło.
    I przypłynęła Gaija na żaglowcu w kształcie faetona. Drielfi pamiętała ją bardzo dobrze. Skurcz żołądka.
    Elfy ugięły się z szacunkiem, przyklękły, ukłoniły - każdy na swój sposób.
    Gaija płynęła prosto do Drielfi. Wyciągnęła do niej rękę. Wzięła ją na swoją łódź. Joruru niechętnie wypuścił jej rękę. Drielfi odeszła razem z Gaiją na jej statek ze złotym żaglem.
    Tam stały i patrzyły na kulę. Gaija ostrożnie dotknęła jej czoła.
    - No już, przypomnij sobie. Nie męcz się.
    I Drielfi sobie przypomniała. Dreszcze, które nią wstrząsały ustały, brzuch przestał boleć, krew z powrotem napłynęła do twarzy.
    A za chwilę do jej głowy uderzył bomba wspomnień.
    Jestem człowiekiem! Jestem człowiekiem! Nie jestem elfem! Mam rodziców! Nie jestem znikąd! Jestem Stamtąd! Aaaa!
    Przed oczami przesuwały jej się obrazy z życia: wojny, jej gimnazjum, jej dom, rodzice, znajomi, ukochana działka, Mazury, narty we Włoszech, on, żeglarstwo, jej flet...
    A potem otworzyła się pamięć.
    Pojęcia, nazwy...
    Chrobotek reniferowy, Big Brother, Soła - pierwszy prawobrzeżny dopływ Wisły, proporcje proste i odwrotne, budowa tasiemca, prezydent Kwaśniewski, Jasir Arafat, zaimki rzeczowne osobowe, dominanta septymowa, bekhend, Windows, Sokrates stolica Azerbejdżanu - Baku...
    Muzyka...
    Preisner - Requiem dla mojego przyjaciela, Vivaldi, Mozart, Chopin, Grzegorz Turnau, Björk, Britney Spears, Metallica, Disco-Polo...
    Książki...
    Opowieści z Narni Lewisa, Saga o Wiedźminie Sapkowskiego, Jeżycjada Musierowicz, Mistrz i Małgorzata Bułhakowa, Harlequiny i rzeczy w stylu Córy Życia, Paulo Coehlo i jego czytadła, Jonathan Carroll, Dzieci z dworca Zoo; stare, sczytane książki nieznanych autorów z domowej biblioteki...
    Zdążyła tylko pomyśleć, że już wie, co śpiewał jednorożec.
    A potem poczuła niesamowitą błogość, że to wszystko, o czym tam czytała - elfy, jednorożce, krasnoludy i czary, że ona to wszystko ma. I że tu nie ma skażenia środowiska. I że można tańczyć i śpiewać. Tylko, że tu nigdy nie słyszała fletu.
    A potem wszystko znikło, a Drielfi zapadła się w czarną otchłań. Zemdlała.

    Kiedy się za chwilę ocknęła, Gaija stała obok niej. Wyraźnie na coś czekała.
    Drielfi myśli kłębiły się w głowie.
    Więc to tak! Więc nie tylko w książkach Sapkowskiego i W opowieściach z Narni są te wszystkie fantastyczne stworzenia! To wszystko istnieje! Tu, blisko! I jest tak czysto! I zwierzęta mówią! A tamten świat... pełen przemocy... zła... brzydoty... Ale tam jest moja mama i mój tata! I moja siostra! I moi przyjaciele! Szkoda, że nie mogę im powiedzieć! Chcę tam wrócić... Zaraz, zaraz, czy aby na pewno chcę wrócić? Zostawić to wszystko, do czego uciekałam marzeniami tam? A co z Bogiem? Czy jest Bóg? A co z domysłami ludzi, że nie ma innych światów z żywymi stworzeniami? Stulecia filozofowania!
    A potem się jej przypomniało, że zrozumiała słowa jednorożca.
    - Gaija... już rozumiem, co chciał... powiedzieć... - mówienie przychodziło jej z trudem.
    Gaija wyraźnie odetchnęła.
    - Och, Drielfi, jak dobrze, że nie spytałaś się, czy możesz tam wrócić. Musiałabym cię odesłać, jeżeli byś chciała.
    - A mogę wrócić?
    - Możesz.
    - Nie wiem, czy chcę. Nie wiem. Tu jest... cudownie. Ale tam... martwią się o mnie...
    - Nie martwią. Wymazaliśmy im cię z pamięci. Tak, jakbyś się nigdy nie urodziła.
    - A co z moim pokojem na przykład?
    - Po prostu zniknął.
    - Aaaa. Jednorożec...
    - Powiedz to głośno. Zaśpiewaj.
    - Tois pasin ho chronos
    Kai kairos to panti pragmati
    Hypo ton uranon
    Kai kairos, kai kairos
    Tu tekein, tu apothanein
    Tu apokteinai, tu iasasthai
    Kai kairos, kai kairos
    Tu klausai, tu gelasai
    Tu reksai, tu rapsai
    Tu sigan, tu lalein
    Kairos polemu, kairos eirenes...
    Kai kairos, kai kairos...
    To po grecku... To znaczy:
    Wszystko ma swój czas
    I jest wyznaczona godzina
    Na wszystkie sprawy pod niebem
    I czas, i czas
    Jest czas rodzenia i czas umierania
    Czas zabijania i czas leczenia
    I czas, i czas
    Czas płaczu i czas śmiechu
    Czas rozdzierania i czas zszywania
    Czas milczenia i czas mówienia
    Czas wojny i czas pokoju
    I czas, i czas...
    To skomponował Preisner. Piękna muzyka. Pamiętam. Kai kairos. I czas...
    - A teraz słuchaj mnie bardzo uważnie. Będę mówić długo, bo musisz zrozumieć nasze powiązania z tamtym światem. Słuchaj.
    Drielfi usiadła i wsłuchała się w melodyjny głos Gaiji.
    - Więc stworzył Lew i tamten świat. Zaludnił go. Na początku na świecie żyły też i elfy i fauny i satyry i driady i nimfy. I była magia. Elfy pokochały najbardziej dwa ludy - Finów i Irlandczyków i obdarzyły ich swoimi językami - śpiewnymi i pięknymi. Irlandzki powstał na bazie staroelfickiego, a fiński - krasnoludzkiego. A potem ludzie stali się zachłanni. Chcieli nas łapać, potem palić na stosie, nie wiedząc nawet, że większość tego, co dobre i mądre w tym świecie, podsuwaliśmy im my. Muzykę, wiersze, wzniosłe idee, architekturę... Raz we śnie, raz na jawie. A oni byli niewdzięczni. Zaczęli nas tępić. Przywłaszczyli sobie nasze pomysły. Uciekliśmy więc. Widziałaś przecież Koniczynę? Dostała mieczem od jednego ze swoich "przyjaciół". Wróciliśmy na Wielki Księżyc.
    A oni tam i tak się rozpanoszyli. Zaczęli igrać z naturą, przyginać ją do ich woli. Łapali zwierzęta, zabijali je masowo... Prowadzili wojny, wycinki lasów, produkowali bezmyślne bomby atomowe, wymyślali bezsensowne teorie, liczyli procenty... I po co?
    Natura zaczęła się więc buntować. W odpowiedzi na jej wykorzystywanie i ciągłe zadawanie jej ran, rozbestwiła się. Zalała ich powodziami, zasypała piaskiem, zabiła suszami, wybuchami wulkanów i trzęsieniami ziemi. Rzeki wyrywały się ze swoich koryt, pękały tamy, pękały góry. I na nic. Na nic te ostrzeżenia. Nadal jeszcze, w końcówce swego istnienia niszczą świat.
    A trzeba ci wiedzieć, Drielfi, że Natura kochała ziemię i swoje dzieci. Kochała ludzi, wstawiała się za nich, znosiła pokornie zadawane jej rany. Aż przelał się przysłowiowy kielich.
    Lew też ich kochał - w końcu ich stworzył. Kazał im być szczęśliwymi, lecz oni szczęścia nie mogli znaleźć, więc niszczyli. Zostawił im przesłanie - Lewis w swojej książce "Opowieści z Narni" sugeruje jego istnienie. Ty, Drielfi, odnalazłaś Go. Zrozumiałaś, czytając tę książkę, że to on jest Bogiem, że nie było Jezusa, Maryji, Mahometa, Buddy i całej ich świty. Nie czułaś i nie czujesz dla nich pogardy, o nie! Myślisz, że może nawet jest tamten ich, chrześcijański, buddyjski, islamski, judaistyczny, czy hinduistyczny Bóg może i istnieje, istnieje dla nich, ale nie dla ciebie, bo ty odkryłaś prawdę. Jest Lew Bez Imienia. A to, czy inni są, to się nie liczy. Lew cię dostrzegł, a ty stałaś się jego wybranką, tą z przepowiedni.
    Ludzie byli ślepi. Dawaliśmy im znaki. Wiesz, że ten, kto tak jak ty, zaufał by Jemu, byłby tu z nami. Ale nikt nie zaufał. I dlatego za chwilę ich świat zniknie. Ocaleją tylko zwierzęta.
    - To jest Bóg? Ten ich Bóg.
    - Może jest, a może nie ma. Jest Lew. To wystarczy.
    Usiadła obok Drielfi i razem zaczęły się wpatrywać w Ziemię, kręcącą się w ostatnich chwilach swojego istnienia.
    Drielfi dostrzegła, że od ziemi odchodzi jakaś czarna wypustka, która się stopniowo przybliża. W miarę, jak się wydłużała, zaczęła przypominać tasiemkę, a potem linę. I ciągle się zbliżała.
    Minęło może dwadzieścia minut, kiedy była już zupełnie blisko. I wtedy wszystko się wyjaśniło. To były pędzące w powietrzu zwierzęta. Wszystkie zwierzęta Ziemi - słonie, tygrysy, lwy, bobry, orły, żuki, ryby, delfiny, jelenie, wilki, rajskie ptaki, kolibry, lamy, żaby, jaszczurki, węże, motyle, krowy, świnie, psy, koty, kanarki, konie, mustangi, dosłownie wszystkie...
    Były ich niezliczone miliony... miliardy.
    Drielfi patrzyła. Widziała gdzieś parkę drontów dodo. Jednak nie wyginęły. Widziała zwierzęta okaleczone i bliskie obłędu, zapewne z ludzkich farm. Widziała koty dachowce i psy, jeszcze z obrożami, które wolały wolność niż służbę u nawet najukochańszego pana. Widziała miejskie kulawe gołębie, kaczki z parków...
    Strumień ciągnął się obok ich i wędrował prosto do lądu, gdzie zwierzęta miały się rozproszyć. Tylko ryby, ssaki, ptaki i wszelkie inne zwierzęta morskie zostawały tu, na pełnym morzu. Przepiękny biały faeton usiadł Drielfi na ramieniu i skrzeknął.
    Zwierzęta leciały i leciały, mijały godziny i zrobiło się zupełnie już ciemno. A kiedy już wreszcie pochód się skończył, Ziemia, skąpana w świetle, zatrzęsła się kilka razy, wybuchła i znikła już na zawsze.

    ***

    Rozdział 14

    Potem statki pozawracały w kierunku Przystani Fali. Niektóre - wprost przeciwnie - popłynęły w nieznane, w nowopowstałe wody, w nowy horyzont.
    Podróż powrotna zajęła im trzy dni, bo płynęli z wiatrem, bardzo szybko. Oczywiście zdawali sobie sprawę, że są wspomagani przez siły natury.
    Po drodze nieraz się kąpali, ucztowali i śmiali.
    Drielfi tonęła w morzu. Jorururowych oczu, oczywiście...


Część pierwsza, część trzecia