Rozdział 1
Czarna otchłań rozpościerająca się tuż za pół
okrągłą szybą znajdującą się przed moim fotelem zdawała się być
wyrazem niezwykłego spokoju i harmonii. Lubiłem siedzieć i wpatrywać się
w przestrzeń. Zawsze wtedy szukałem gwiazd, które układały się we
wzory znane tylko mi. Czasami aż trudno było sobie wyobrazić iż środowisko
mające tyle uroku w sobie co kosmos, było zarazem najbardziej surowym i
zabójczym środowiskiem w jakim człowiekowi przyszło żyć. Co z tego że
umieliśmy budować gigantyczne bazy kosmiczne, będące istnymi
metropoliami. Podróżować między galaktykami. A nasze okręty bojowe
budziły respekt nawet u bardziej rozwiniętych ras. Wszystko to jednak nie
umiało zastąpić najważniejszego. Pokoju. Urodziłem się jak miliony
innych ludzi w kosmosie. Można powiedzieć że miałem pecha. Od początku
wiedziałem że nigdy nie postawię nogi na Ziemi. Tacy jak ja, mają tylko
jedno zadanie. Za wszelką cenę chronić mieszkańców planet przed atakami
Floty nieprzyjaciela. Samo słowo "nieprzyjaciel" wzbudza u mnie
agresję. Od młodych lat szkolono nas aby zabijać na rozkaz i bez wahania.
Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Przyzwyczaiłem się nawet do
życia na pokładzie okrętu wojennego Ziemskiej Floty. W sumie nie znałem
życia poza nim. Mieliśmy tu wszystko co było potrzebne. Byłem pierwszym
pilotem. Nasz okręt miał za zadanie patrolować dosyć długą granicę.
Były to kresy przestrzeni zajmowanej przez ludzkość i rasy sprzymierzone.
Dalej rozpościerały się sektory zajmowane przez najeźdźców. Mówiliśmy
o nich bestie. Ich technologia zbliżona była do naszej, jednak sposób
działania różnił się od naszego diametralnie. Dysponowali oni bronią
mogącą unicestwiać całe planety. Wiele światów przestało istnieć
podczas ich pierwszej inwazji na początku wojny. Potem nauczyliśmy się
wykrywać ich statki podczas podróży i je niszczyć zanim doleciały do
celu. Takie właśnie zadanie spoczywało na załodze mojego
statku.
Byliśmy zwiadowcami na pierwszej linii frontu.
Nasz statek był zasłużonym w bojach starym
pancernikiem. Pamiętał on wiele potyczek i bitew z których nie zawsze
wychodził zwycięsko. Była to jednak solidna konstrukcja, której
zniszczenie wymagało od wroga nie lada siły ognia. Na pokładzie mieszkało
i pracowało lekko ponad sto osób. Załoga potrzebna do pilotowania tego
okrętu liczyła zaledwie dwadzieścia osób. Resztę głównie wypełniali
zawodowi żołnierz, gotowi do walki wręcz na pokładach wrogich jednostek.
Było również kilku lekarzy, naukowców oraz ekipy remontowo-konserwujące.
Statek nazywał się "Armagedon".
Jak już mówiłem byłem pierwszym pilotem tej kupy złomu.
Wszyscy mówili na mnie Jey. A jeżeli ktoś chciał nieco bardziej
oficjalnie wystarczyło "poruczniku". Siedziałem sam w centrum
sterowania. Kabina była przestronna zajęta głównie przez przeróżne urządzenia
i komputery. Potocznie mówiliśmy na nią "mostkiem". Było tu
kilkanaście stanowisk. Począwszy od dwóch dla pilotów, przez stanowiska
dla technika lub nawigatora skończywszy na stanowisku gówno dowodzącym
dla kapitana. Miejsce dla pierwszego pilot położone było na lekkim podwyższeniu
niżeli reszta pokładu. Tuż obok niego znajdowało się identyczne
stanowisko dla drugiego pilota. Oba fotele umiejscowione były przed ogromną
półkolistą szybą zza którą rozpościerał się widok przed statkiem.
Dosłownie wszędzie wkoło otoczeni byliśmy przeróżnymi konsolami,
monitorami i klawiaturami, które wydawały z siebie ciche odgłosy i mrugały
przeróżnymi kolorami. Panował tu półmrok. Źródłami światła były
kontrolki na konsolach i niektóre monitory na których akurat się coś
pokazywało. Nie wiem czemu tu siedziałem. Lotem sterował komputer pokładowy.
Robił on dosłownie wszystko. W razie wykrycia wrogich jednostek
natychmiast wszczynał alarm a do tej pory pozwalał żyć załodze w
spokoju na pokładzie "Armagedonu".
Opuściliśmy najbliższą stację kosmiczną około dwóch
miesięcy temu. Od tamtej pory nie wykryliśmy nawet jednego okrętu wroga.
Zacząłem się nawet przyzwyczajać do braku bestii. Do tej pory nie było
tygodnia aby nie przeżyć jakiejś potyczki a tu bogu dzięki upływa już
drugi miesiąc i nic. Kapitan naszego statku nawet zaczął podejrzewać że
lecimy za blisko naszych terenów, dlatego zmieniliśmy kurs na taki który
wcinał się głębiej w terytorium wroga. Ta zmiana była chyba z dwa
tygodnie temu. Również nie przyniosła skutku. Pozostał nam jedynie
monotonny lot przed siebie. Nie usłyszałem gdy podszedł mnie zza pleców
wysoki chudy mężczyzna. Ubrany był w jednoczęściowy czarny kombinezon -
wszyscy z załogi "Armagedonu" takie nosili. Na jego twarzy gościł
szeroki uśmiech. Był to drugi pilot. Nazywał się Trey. Znałem go od
dawna. Poznaliśmy się gdy razem wstępowaliśmy do Floty. Od tamtej pory
tworzyliśmy zgrany zespół, który nie jedno przeszedł.
- Co tu robisz? - mężczyzna usiadł w fotelu
drugiego pilota.
Nie wiedziałem co mu odpowiedzieć.
- Tylko tutaj nikt mi nie przeszkadza - uśmiechnąłem
się do niego - A raczej nie przeszkadzał do dziś...
- Powiedzieć ci co słyszałem? - nawet jakbym się
nie zgodził to i tak by mi powiedział. Przytknąłem więc - Podobno nasz
kapitan chce ustawić nowy kurs.
To akurat mnie zaciekawiło. Spojrzałem na niego
zaciekawionym wzrokiem. Wszystkie zmiany kursów były ciekawe. Oznaczały
albo powrót do domu, albo wyruszenie jeszcze dalej w przestrzeń wroga. W
duszy modliłem się o to drugie.
- Skąd to wiesz? - postanowiłem najpierw wybadać
wiarygodność danych. Trey miał skłonności do plotkarstwa.
- Kapitan sam mi to powiedział - jego głos napełnił
się dumą - Wczoraj kazał mi przygotować trajektorie lotu.
Poczułem się lekko zdegradowany. W końcu to ja byłem
pierwszym pilotem na tym okręcie. Wiedziałem jednak że okazywanie zazdrości
Treyowi jedynie go rozbawi. Przybrałem obojętną minę.
- To gdzie nasz kapitan chce lecieć?
- Tego dokładnie nie wiem - mężczyzna spuścił
wzrok - Ale na pewno nie wracamy do domu. Kazał mi przygotować mapy odległych
sektorów głęboko po stronie bestii. Chyba dostaliśmy przekaz z dowództwa.
- Myślisz że dostaliśmy jakieś zadanie? - trzeba
było przyznać że Trey pobudził moją ciekawość.
- Nie wiem. Dowiemy się wszystkiego na odprawie
oficerów za godzinę. Myślę... - wyczekał chwilę - ...że szykuje się
coś dużego.
Wzdrygnąłem ramionami na znak obojętności. W
rzeczywistości w głowie kłębiły mi się myśli dotyczące tego co właśnie
usłyszałem. Przenikała mnie nieznośna ciekawość co do dalszych losów
"Armagedonu". Zsunąłem się z fotela i kiwnąłem w kierunku
Treya.
- Chodź. Postawię ci pełną tackę naszej
specjalnej "papki"...
"Papką" nazywaliśmy jedzenie jakie serwowali
w mesie. Przypominało ono nią pod każdym pozorem. Ze względu na
konsystencje, wygląd i ogólne skojarzenia jakie budziło. Oboje opuściliśmy
mostek. Mesa znajdowała się na niższym pokładzie. Łącznie "Armagedon"
posiadał cztery główne pokłady i trzy podpokłady, będące głównie
tunelami serwisowymi służącymi do przemieszczania się po okręcie ekip
naprawczych. "Mostek" znajdował się na pokładzie sterującym.
Był to główny pokład służący do kontrolowania tej całej łajby. Pod
nim znajdował się kolejny pokład mieszkalno-rozrywkowy. Chyba najbardziej
lubiany i mający największą frekwencje odwiedzin. Niżej rozpościerał
się pokład zajmowany przez żołnierzy. Mieściły się tu sale treningowe
oraz wielka sala, będąca istną zbrojownią. Znajdowało się tam
wszystko. Od noży bojowych po głowice z bronią masowego rażenia.
Ostatnim pokładem był pokład techniczny. Przebywali tam głównie
technicy. Potężne silniki oraz dwa nieprzerwanie pracujące reaktory
wymagały bezustannej kontroli. Byłem tam może z dwa razy i to też przez
chwilę.
Mesa byłą dużą kabiną. Wszędzie znajdowały się
stoliki przy których siedzieli żołnierze. W niektórych miejscach tuż
pod sufitem umieszczone były niewielkie monitory na których wyświetlane
były filmy i programy rozrywkowe. Ich repertuar ograniczony był do
kilkunastu tytułów, tak że po tygodniu znaliśmy je na pamięć. Była to
jednak jedna z lepszych rozrywek na pokładzie. Wraz z Treyem usiedliśmy
przy kontuarze. Szybko mechaniczny kucharz podał nam dwie porcje obiadowe.
Na plastikowej tacce bezwładnie leżała fioletowa galareta. Miałem sposób
na to jedzenie. Zawsze polewałem je dużą ilością sosu - którego w
przeciwieństwie do dobrego jedzenia zawsze było pod dostatkiem. Taka
potrawa była już możliwa do przełknięcia.
- Nie mogę się już doczekać powrotu do domu -
Trey zawsze gadał przy jedzeniu.
- Czemu? - wziąłem pełną łyżkę papki do buzi.
- Według regulaminu Floty moja służba dobiegła
końca - na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech - Mam już dosyć życia
na okręcie.
- Wolisz życie na stacji??
- Przynajmniej będę miał możliwość kogoś
poznać...
- Ja chyba zostanę - spojrzałem na niego poważnie.
Jeszcze nigdy nie mówiłem mu że chciałbym zostać zawodowym żołnierzem
- Może przydzielą mi jakiś okręt pod dowództwo.
- Chyba zwariowałeś. Odsłużyliśmy swoje lata
dla Floty. Zabrali nam dziesięć lat życia. To chyba wystarczająco długo...
Po części zgadzałem się z nim.
- Tylko w wojsku można dostać planetarną
klasyfikację - odsunąłem pustą tackę.
Planetarna klasyfikacja była marzeniem każdego człowieka
poczętego w kosmosie. Tylko dzięki niej można było osiąść na dowolnej
planecie i założyć tam rodzinę. W skrócie mówiliśmy na nie "PK".
Bez "PK" nie mieliśmy prawa postawić nogi na żadnej powierzchni
planety. Ironią było że broniliśmy i ginęliśmy za mieszkańców
planet, którzy nas się bali i nie pozwalali się do siebie zbliżyć.
Powodem były różnice jakie nas dzieliły. Tu w kosmosie żyliśmy w
niewielkiej grawitacji. Nasze mięśnie nie były rozwinięte tak jak u
mieszkańców planet. Nasze skóry przypominały przeźroczyste materiały.
Był to efekt sztucznego oświetlenia, które towarzyszyło nam od narodzin.
Byliśmy również odporni na choroby o których na niektórych planetach
nawet nie słyszano. Bali się że sprowadzimy w ich czyste światy bakterię
które ich pozabijają. Nie można ich za to winić. Mieliśmy kontakt z
wieloma obcymi rasami, które oni oglądali tylko na holograficznych
projekcjach. Jeżeli chodzi o "PK" to słyszałem tylko jeden
przypadek, gdy dostał to zawodowy żołnierz za heroiczne postępowanie na
polu bitwy. Przeszedł on szereg badań i operacji które przystosowały go
do życia na planecie. Teraz żyje gdzieś szczęśliwy.
- Niezłe masz marzenia - Trey zaczął chichotać -
Jakoś nie wyobrażam sobie ciebie na planecie. Co byś tam robił?
- Nie wiem - przechyliłem naczynie z napojem, które
stało obok tacki - Zamieszkał bym...
- Jesteś pilotem - jego twarzy nie opuszczał uśmiech
- Po miesiącu chciałbyś zasiąść za sterami. Możesz mi wierzyć na słowo.
Kiwnąłem głową na znak poparcia. Pod tym względem
miał rację. Trudno było by mi się rozstać z pilotowaniem. A z tego co
wiem na planetach nie ma wiele maszyn którymi można latać. Wstałem od
kontuaru. Postanowiłem zmienić temat.
- Chodźmy na tą naradę u kapitana - rzuciłem
jakby nasza wcześniejsza rozmowa nie miała większego znaczenia.
Sala odpraw - lub narad jak kto wolał - mieściła się
tuż obok "mostka". Podobno sam nasz kapitan ją meblował. Trzeba
było przyznać że wszystko było tu dobrane gustownie i pasowało do
reszty. Na środku znajdował się długi dębowy stół, wokół którego
stały wygodne okrągłe fotele. Ściany kabiny ozdobione były na wzór
drewnianego obicia. Sprawiało to wrażenie przytulności i ciepła. Światło
wydobywało się z lamp, które kształtem przypominały prastare świeczniki.
Nasz kapitan nie ukrywał swojej fascynacji prastarą historią Ziemi.
Trzeba było przyznać że coś w tym było.
Gdy weszliśmy do kabiny byli już wszyscy. Przy stole było
miejsce na dziesięć osób. Ja i Trey siedzieliśmy na końcu. Byli tu
wszyscy najważniejsi oficerowie "Armagedonu". Bez słowa usiadłem
w swoim fotelu i rozejrzałem się dokoła. Jak się okazało narada zaczęła
się dziesięć minut temu, ale Trey jak zwykle wszystko pomieszał. Kapitan
głośno westchnął i zaczął mówić. Był to stary mężczyzna. Doświadczenie
w równym stopniu co lata odcisnęły swoje piętno na jego twarzy. Mówiliśmy
na niego po prostu "kapitan".
- Dobrze że już wszyscy jesteśmy - spojrzał na
nas spod krzaczastych brwi - Otrzymaliśmy awaryjny przekaz ze stacji
kosmicznej numer siedem. Wykryli oni nadlatujący w ich kierunku wojenny okręt
bestii. Nie muszę chyba tłumaczyć co to oznacza?
Nie musiał. Każdy słyszał o stacji kosmicznej numer
siedem. Była to placówka położona najgłębiej w sektorze wroga. Stamtąd
otrzymywaliśmy większość informacji o manewrach wrogich jednostek. Do
tej pory była nie wykryta. Mieliśmy sporo stacji rozlokowanych na kresach
naszych granic, ale numer siedem była specjalna. Pracowało tam wielu
wspaniałych żołnierzy. Kilku nawet znałem. Tym bardziej poruszyło mnie
co przed chwilą usłyszałem.
- Musimy zmienić kurs na przechwytujący - wyrwało
mi się.
- Nie ma szans - mężczyzna siedzący przy
kapitanie pokiwał przecząco głową - Jesteśmy za daleko. Nie zdążymy
ich dopaść przed stacją kosmiczną. Możemy jedynie wykonać skok
czasoprzestrzenny i trzymać kciuki że będziemy przy stacji zanim oni
nadlecą...
Mężczyzna był oficerem taktycznym. Mówiliśmy na
niego kapitan Mo. Był w porządku. Od czasu do czasu lubił wypić. Zawsze
jednak gdy to zrobił został przyłapany lub zrobił jakąś głupotę.
Chyba tylko dla tego miał wciąż stopień kapitana.
- To chyba najlepsza możliwość - kapitan wtrącił
- Jesteśmy jedynym okrętem w tym sektorze. Nie możemy nawet liczyć na
pomoc z sąsiednich sektorów. Zanim tu dolecą upłynie co najmniej miesiąc.
To były uroki służby na kresach. Byliśmy tu zdani na
własne siły. Większość Floty trzymano bliżej zasiedlonych układów
planetarnych a do patrolowania głębokiej przestrzeni wysyłano pojedyncze
jednostki.
- Więc wszystko zależy od nas? - młoda dziewczyna
siedząca obok Treya, będąca pokładowym lekarzem zabrała głos.
- Tak Julio - kapitan przytaknął - Jesteśmy zdani
na własne siły...
Zapanowała chwila ciszy, którą przerwał żołnierz
siedzący w przeciwległym rogu stołu co kapitan. Był jego zastępcą i
prawą ręką w jednym. Zwracaliśmy się do niego używając ksywki "Speed".
Był to typ człowieka nie lubiącego formalnych zasad.
- Radziłbym niezwłocznie wyruszyć w podróż -
spojrzał na kapitana - Liczy się każda minuta. Nie możemy dopuścić aby
bestie dotarły do stacji pierwsze.
Kapitan przytaknął. Zebranie zostało zakończone. Część
z nas ruszyła na "mostek". Z Treyem szybko zajęliśmy stanowiska
dla pilotów. Za nami wokół olbrzymich monitorów na których rozpościerały
się najróżniejsze mapy gwiazd rozsiadł się nasz nawigator. Wołaliśmy
na niego Borys. Tuż za nim w fotelu umieszczonym na kilku wysięgnikach
usadowił się nasz kapitan. Natychmiast dokoła niego ukazały się
holograficzne prezentacje dotyczące naszego lotu. Pozostały jeszcze dwa
wolne stanowiska rozmieszczone w przeciwległych rogach kabiny. Odpowiadały
oficerowi taktycznemu i głównemu technikowi, nazywanemu przez nas Hammer.
Wzrokiem ogarnąłem konsolę znajdującą się przede mną.
Komputer pokładowy uaktywnił wszystkie wyłączone do tej pory monitory.
Kabinę wypełniła blado błękitna łuna. Wzmógł się również szum
dochodzący z systemów chłodzących wszystkie komputery. Nacisnąłem
kilka guzików na podwieszonym ponad głową panelu. Po sekundzie wokół
mnie powstał holograficzny obraz przedstawiający lot "Armagedonu".
- Trey przełącz na sterowanie ręczne - skinąłem
w kierunku stanowiska drugiego pilota.
Mężczyzna przez chwilę stukał po klawiaturze, aby po
chwili dało się wyczuć lekkie wibracje kadłuba. Było to przejście ze
sterowania komputera pokładowego na moje ludzkie ręce. Chwilę trwało
zanim opanowałem holograficzne stery. Gwiazdy rozpościerające się za
przednią szybą zaczęły zmieniać swoje pozycje, gdy powoli zacząłem
skręcać. Lot okrętem wielkości "Armagedonu" był niezwykle
satysfakcjonujący. Czułem dosłownie jak każda tona okrętu była pod moją
kontrolą. Chyba Trey miał rację. Nie mógłbym bez tego żyć.
- Mam współrzędne stacji siódmej - głos
nawigatora zza pleców dobiegł moich uszu - Zaczynam programowanie
generatora tunelu.
Te słowa oznaczały jeszcze około dziesięciu minut do
rozpoczęcia podróży.
- Hammer, jak stoimy z mocą - kapitan obrócił się w kierunku stanowiska
głównego technika - Po wyjściu z tunelu będziemy jeszcze mogli walczyć?
- Oba reaktory pracują pełną parą kapitanie - usłyszałem gruby głos
Hammera - Wszystkie pokłady zabezpieczone. Załoga na swoich stanowiskach.
Jesteśmy gotowi.
Kilkanaście metrów przed dziobem "Armagedonu" zaczęły formować
się błękitne obłoki. Wokół nich jakby w odpowiedzi powstały potężne
wyładowania energii, przypominające zwyczajne pioruny. Było to normalne
zjawisko przy tworzeniu tunelu czasoprzestrzennego. Ta technologia podróży
była niezwykle skuteczna, jednak nasze reaktory umiały wytworzyć tylko
kilka takich tuneli. Kosztowało je to za dużo energii. Dzięki tunelom
mogliśmy w kilkanaście godzin przemieszczać dystanse które normalnie
pokonywaliśmy w miesiące. Był tylko jeden problem. Podczas pobytu w
tunelu wszystkie nasze czujniki były nieaktywne. Było to jednak niewielkie
wyrzeczenie.
- Generator zaprogramowany - Borys zameldował - Za trzydzieści sekund możesz
wlatywać...
Te słowa były kierowane do mnie. Ustawiłem statek dokładnie w kierunku pęczniejącej
błękitnej anomalii, która dosłownie rosła w oczach. "Mostek"
wypełnił metaliczny głos komputera pokładowego który zaczął
odliczanie.
Gdy komputer zakończył odliczanie majestatycznie wprowadziłem okręt w błękitną
chmurę, która teraz przypominała kształtem okrąg. Gdy tylko odległość
zmniejszyła się do kilkunastu metrów poczułem wstrząsy. Cały kadłub
dygotał. Na pulpicie zapaliło się kilka czerwonych kontrolek oznaczających
awarię jakiś obwodów. Zignorowałem ostrzeżenia. "Armagedon"
znikł w błękitnym oparze, który rozpłynął się tuż zanim pozostawiając
jako świadka nieprzeniknioną czerń kosmosu.
Przez chwilę czułem się jak we śnie. Przestrzeń dokoła zaczęła się
rozpływać. Za oknem zamiast czerni kosmosu, rozpościerały się błękitno-granatowe
obłoki z których co chwilę wylatywały pioruny. Moje ruchy również
wydawały się zwolnione. Chciałem spojrzeć na rękę, jednak zorientowałem
się że zamiast niej widzę jedynie rozmazany obraz.
- Trey...! - mój głos wydał się nieludzko zmodulowany - ...uruchom
stabilizatory... zaraz się rozlecimy...
Usłyszałem czyjś głos, jednak nie był to głos kogoś z
"mostka". Przynajmniej tak mi się zdawało. Konsole tuż przede
mną zlała się z fotelem i moimi nogami. Była to chyba najdziwniejsza
halucynacja, jaką kiedykolwiek miałem.
- Stabilizatory włączone - głos Treya dotarł do mnie jakby zza świtów.
Nagle wszystko ustąpiło. Nadal siedziałem w fotelu pilota. Konsola i
fotel wciąż były na swoim miejscu. Otarłem pot, który napłynął mi na
czoło. Trey wyglądał na równie przestraszonego co ja.
- Co się do cholery stało! - kapitan wydarł się w naszym kierunku.
Sam dokładnie tego nie wiedziałem. Zacząłem studiować dane, które
ukazały się na monitorze przede mną.
- Mieliśmy spięcie w obwodach stabilizacyjnych - Trey szybciej niż ja
zorientował się w całej sytuacji - Nie uruchomiły się automatycznie jak
weszliśmy do tunelu...
- Rozlecielibyśmy się w pył w tym tunelu - głos kapitan lekko zelżał -
Ile potrwa podróż?
Borys najwyraźniej jeszcze przeżywał to co przed chwilą miało miejsce.
Na jego czole również znajdowały się kropelki potu.
- Lecimy tym tunelem piętnaście godzin - jego głos lekko drżał.
Ruchem ręki odłączyłem holograficzną projekcję sterowniczą. Z głośnym
sapnięciem rozłożyłem się wygodniej w fotelu. Wbiłem wzrok w błękitne
chmury zza szybą. Widok naprawdę godny był uwagi. Pomyśleć że gdyby
nie szybka reakcja Treya pewnie bym był teraz nieodłączną części tego
krajobrazu. Wielokrotnie słyszałem opowieści o załogach które zaginęły
w tunelu. Nic więc dziwnego że nikt nie lubił podróżować w ten sposób.
- Kapitanie pójdę ocenić zniszczenia - Hammer wygramolił się ze swojego
stanowiska.
- Dobra, dobra - kapitan również nieco się odprężył - Dzielimy się na
dwie zmiany. Pierwsza z Jeyem i Hammerem a druga z Treyem i Borysem.
Zmieniacie się co sześć godzin...
Machnąłem na pożegnanie Treyowi, kiedy niezgrabnie opuszczał swoje
stanowisko. Na mostku zapanowała cisza. Wraz z Borysem zaczęliśmy testować
resztę komputerów. Bogu dzięki wszystko było w należytym porządku.
Borys był człowiekiem małomównym, więc głównie siedzieliśmy w
milczeniu. Ja z resztą też nie należałem do tych którzy lubią dużo
gadać.
Nim się zorientowałem sześć godzin upłynęło. Trey i Hammer
wymienili nas punktualnie. Niw wiedziałem co będę robił prze kolejne sześć
godzin. Na pewno nie miałem ochoty iść spać. Prędzej nie spał bym do
końca życia niż miał bym zasnąć w tunelu. Ktoś mi kiedyś opowiadał
że zasypiając na statku który znajduje się w tunelu tracimy własną
duszę. Był to chyba jeden z najgłupszych przesądów jaki słyszałem na
temat podróży kosmicznych. Ale i tak wolałem teraz nie spać.
Większość czasu spędziłem w mesie. Odpowiedziałem na szereg pytań
przypadkowych żołnierzy, których zaciekawiły niezwykłe turbulencje i
halucynacje jakich doświadczyli. Około dziesiątej godziny lotu kapitan ogłosił
stan pogotowia bojowego. Oznaczało to w szczególności przygotowanie drużyn
komandosów, które miały zza zadanie abordaż wrogich jednostek. Zawsze
trochę zazdrościłem im bezpośredniej walki z bestiami. Moja walka
ograniczała się do naciśnięcia odpowiedniego guzika. Co prawda ja jednym
ruchem mogłem zabić miliony, ale to nigdy nie będzie uczciwa walka.
Gdy nadszedł czas mojej zmiany ruszyłem w kierunku "mostku". Czułem
nawet lekkie zmęczenie. Najwyraźniej trzy kubki kawy na nic się zdały.
Na miejscu zastałem Treya, Hammera i Borysa. Zająłem swoje stanowisko.
Przez kolejne pięć godzin słuchałem opowieści Treya. Jego historie były
tak samo nieprawdopodobne co zmyślone. Wszyscy go jednak słuchaliśmy. Po
prostu nie było nic innego do roboty. Nagle Treyowi przerwało głośne
buczenie dochodzące z głównego komputera. Natychmiast każdy z nas objął
wzrokiem przyrządy wokół siebie. Odetchnąłem z ulgą widząc że
wszystko jest w porządku. Dźwięk był znakiem że za chwilę opuszczamy
korytarz.
- Zawiadomcie kapitana - rzuciłem w powietrze - Zaraz wychodzimy!
W odpowiedzi usłyszałem głos samego kapitana który właśnie wszedł na
"mostek". W ustach ściskał palące się cygaro. Była to jego
charakterystyczna cecha. Zawsze tuż przed walką palił. Zdążyła się do
tego przyzwyczaić cała załoga.
- Już jestem - odparł i z nieproporcjonalną szybkością do jego lat
wskoczył na fotel dowódcy - Ogłosić stan bojowy! Niech wszyscy będą na
swoich stanowiskach.
"Mostek" wypełniło czerwone światło. Uruchomiłem
holograficzne stery, które zmaterializowały się dokoła mnie. W międzyczasie
komputer pokładowy oznajmił rozpoczęcie opuszczania tunelu. Było to równie
nieprzyjemne co wchodzenie. Poczułem silne zawroty głowy. Chyba na moment
zamknąłem oczy, aby po chwili ujrzeć czarną, jak kawa przestrzeń rozpościerającą
się za oknem. Nie miałem czasu na odprężenie. Jak tylko "Armagedon"
wyszedł z tunelu komputery dosłownie zaczęły wariować. Zanim odczytałem
wskazania czujników zbliżeniowych było już za późno. Kawał metalu
wielkości połowy "Armagedonu" leciał kursem kolizyjnym.
Instynktownie zacząłem wykonywać manewry uchyleniowe.
- Nie damy rady! - usłyszałem głos Treya - Komputer wyliczył możliwości.
Wszystkie kończą się kolizją...
Przekląłem w duchu. W ostatnim momencie uruchomiłem silniki manewrowe. Były
one niewielkie, jednak o wielkiej mocy manewrowej. Używaliśmy ich głównie
w ciasnych dokach gdy potrzebna była precyzja. Teraz potrzebowałem
wszystkiego co pozwoliło by mi usunąć się z kursu metalowego odpadu. Nie
pomogły dużo. Udało mi się obrócić okręt bokiem do kolizji.
- Uwaga może trochę wstrząsnąć! - przekrzyczałem alarm komputera pokładowego
- W ostatnim momencie odpalę silnik...
Nie dokończyłem. Kawał metalu z impetem uderzył w kadłub "Armagedonu".
Wstrząs o mały włos zrzucił by mnie z fotela. Z konsoli po przeciwległej
stronie kabiny posypały się stosy iskier. Do moich uszu dobiegły
komunikaty komputera pokładowego o pożarach. Siła kolizji odrzuciła
uszkodzony "Armagedon" jak niepotrzebną piłeczkę. Za oknem
ujrzałem wirujące gwiazdy. Wszystkie przyrządy wokół mnie szalały.
Kilka razu uderzyłem w pulpit chcąc uruchomić silniki. Na daremnie.
Straciłem kontrolę nad lotem.
- Dostaliśmy bezpośrednio...! - głos Hammera zadudnił - Mamy liczne
uszkodzenia na trzech pokładach... Cholera! - nagle zaniemówił. Poczułem
że coś jest nie tak - ...mamy wyrwę w poszyciu na pokładzie trzecim.
Tracimy powietrze!
- Zostaliśmy zaatakowani? - kapitan zeskoczył ze swojego fotela - Czy są
tu jakieś wrogie jednostki?
- Nie mogę powiedzieć - Trey oderwał się od klawiatury swojego komputera
- Za duże zakłócenia. To chyba przez ten wyciek tlenu.
- Jey, dasz radę wyrównać lot? - spytał kapitan.
- Potrzebuję choć jeden silnik! - krzyknąłem jednocześnie machając rękami
w holograficznej przestrzeni.
Nagle poczułem powiew ciepła na karku. Tuż za mną wybuchł pulpit. Kilka
odłamków przeleciało tuż koło mojej głowy.
- Hammer odetnij uszkodzone przedziały! - głos kapitana był donośny i
twardy.
Nagle ku mojemu zaskoczeniu konsola przede mną rozbłysła tysiącem różno
kolorowych światełek. Poczułem kolejny wstrząs kadłuba. Trzy potężne
dysze silników "Armagedonu" odpaliły. Chwilę trwało
uspokojenie wirującego okrętu. Nie było łatwo usiedzieć na stanowisku,
gdy za fotelem szalał pożar, do którego gaszenia włączył się nawet
sam kapitan.
- Wyłączcie te cholerne alarmy! - kapitan wrzasnął, gdy kolejny piskliwy
dźwięk wydobył się z głośników. Tym razem oznajmił on kolejny pożar
tym razem w maszynowni - I niech ktoś uruchomi czujniki. Brakowało by
jeszcze teraz floty bestii.
Pożar na mostku ustąpił pozostawiając po sobie gęsty szary dym i
wypalone ślady wszędzie dokoła.
- Jey obróć nas - Trey wydobył z siebie zimny głos - Kapitanie czujniki
są sprawne. Jesteśmy tu sami!
Przez moment ucieszyłem się tym co usłyszałem. Dopiero po chwili dotarło
do mnie o co chodziło Treyowi. Słowo "sami" oznaczało zarówno
brak bestii jak i naszej stacji. Widok jaki ukazał się przed "Armagedonem"
odebrał mowę wszystkim na "mostku". Zobaczyliśmy szczątki
konstrukcji, będącej kiedyś stacją siódmą. Wokół dryfowały mniejsze
jak i większe kawałki zniszczonej stacji - jedne z nich w nas uderzył.
- Przeskanuj każdy kawałek - kapitan zbliżył się do mojego fotela - Może
ktoś ocalał.
Było to tak samo niemożliwe jak to że mogliśmy uniknąć kolizji z jej
szczątkiem. Pod ręką również miałem panel sterujący czujnikami.
Dzieliły się one na dwie klasy. Daleko i krótkodystansowe. Skoro Trey zajął
się krótkodystansowymi ja postanowiłem zbadać nieco dalszą przestrzeń.
Po chwili na ekranie ukazały się rzędy cyfr i znaków. Po kolei zacząłem
studiować wskazania przyrządów.
- Kapitanie wszystkie uszkodzone sektory okrętu zostały odcięte od reszty
- zameldował Hammer - Nie napłynęły jeszcze raporty o stratach w załodze.
Pożary również zostały zażegnane. Uruchomiłem programy testujące. Pełny
raport otrzyma pan za pół godziny.
- Dziękuję - kapitan sapnął ciężko - Zostaniemy tu zanim nie ustalimy
co się tu wydarzyło i nie naprawimy najważniejszych systemów. Do tej
pory wyłączcie niezbędne urządzenia. Mają zostać tylko podtrzymanie życia
i czujniki.
Była to mądra decyzja. Podczas wykorzystywania mniejszej ilości urządzeń
stawaliśmy się mnie wykrywalni dla wrogich okrętów. W naszej sytuacji było
to na miejscu.
- Chyba wykryłem ślad okrętu wojennego bestii - mruknąłem pod nosem. Ku
mojemu zdziwieniu wszyscy dokoła mnie to słyszeli.
- Gdzie? - Trey uprzedził wszystkich.
- Oddala się - wskazałem monitor na którym ukazała się graficzna
prezentacja danych - Jest tylko jeden. Zostawia mocny ślad w przestrzeni. Będziemy
mogli go łatwo wytropić jak się naprawimy.
- Ja też coś mam - Trey zakomunikował - Trochę to dziwne... Czujniki krótkodystansowe
nie wykryły żadnych oznak życia. Ale i nie wykryły żadnych martwych ciał...
Kapitan zmarszczył czoło w geście zamyślenia.
- Może wzięli ich jako niewolników - Borys po raz pierwszy od wypadku
odezwał się - To już się zdarzało wiele razy.
- Jeżeli tak to są żywi i lecą na pokładzie tamtego okrętu - kapitan
zaciągnął się cygarem, które nie opuściło jego ust nawet podczas
turbulencji - Musimy niezwłocznie wyruszyć w pogoń. Za dwie godziny chcę
aby dało się tą kupą złomu latać.
Wszyscy zabraliśmy się niezwłocznie do pracy. Pół godziny wraz z
Hammerem siedzieliśmy w tunelu serwisowym pod "mostkiem"
wymieniając spalone układy. Jak późnij się okazało w wypadku zginęło
dziesięciu żołnierzy a sześciu zostało ciężko rannych. Znałem ich
wszystkich. Ta strata odbiła się zresztą na całej załodze. Nie schodziłem
poniżej pierwszego pokładu. Słyszałem jednak o zniszczeniach, które
najliczniejsze były właśnie na pokładzie drugim i trzecim. Podobno całe
korytarze były spalone łącznie z kabinami, które od nich odchodziły.
Miałem jednak za dużo swojej roboty na pokładzie pierwszym aby szukać
jej na niższych poziomach. W dosyć krótkim czasie udało nam się
uruchomić wszystkie urządzenia na "mostku". Pozostało jeszcze
przeprogramowanie komputera pokładowego. Miał on szereg przepisów dotyczących
lotów kosmicznych. W szczególności stanu technicznego okrętu, który
zezwalał na lot. W skrócie "Armagedon" nie nadawał się teraz
na nic innego jak na porządny remont. Za zgodą kapitana miałem obejść
te przepisy. W końcu mieliśmy wyjątkową sytuację i życie porwanych
mieszkańców stacji siódmej zależało od nas. Z ulgą ponownie usiadłem
w fotelu pierwszego pilota. Ruchem ręki przyciągnąłem do siebie
pobrudzoną klawiaturę. Nie czułem się najlepiej. Chyba zmęczenie
zaczynało coraz bardziej dawać o sobie znać. Przetarłem zaczerwienione
oczy. Wyczułem wzrok Treya, który siedział w fotelu obok. Mężczyzna od
godziny testował każdy podzespół okrętu.
- Powinieneś iść do Julii - jego głos był zachrypnięty i cichy -
Opatrzy ci ranę.
Dopiero teraz zorientowałem się że mam zaschniętą krew na szyi. Najwyraźniej
jeden z odłamków pulpitu, który eksplodował ugodził mnie. Zdziwił mnie
fakt że tego nie poczułem. Rana nie była wielka ani głęboka, jednak gdy
dotknąłem ją ręką poczułem ból.
- A co u ciebie? - spytałem chociaż wyglądał na równie zmęczonego co
ja.
- Zaraz skończę te przeklęte testy - nie odrywał wzroku od monitora -
Sprawdzę jeszcze kontrolery zasilania i wszystko gotowe.
Poczułem ulgę gdy to powiedział. Uśmiechnąłem się i zabrałem się do
swojej pracy. Po około pół godzinie skończyłem. Komputer pokładowy
został lekko przerobiony.
Postanowiliśmy uruchomić wszystkie systemy
"Armagedonu". Chyba nam wszystkim spadł ogromny kamień z serca
gdy po uruchomieniu wszystkiego nie włączył się żaden alarm.
Poczułem
lekkie wibracje, gdy wszystkie silniki na komendę uruchomiły się.
- Borys ustal kurs przechwytujący okręt bestii - kapitan rozkazał.
W tym momencie do kabiny wszedł nasz oficer taktyczny. Cały był brudny.
Jego mundur w kilku miejscach rozdarty oznaczał że mężczyzna nie próżnował
prze ostatnie godziny.
Pospiesznie zajął miejsce przy swoim stanowisku.
- Kapitanie chcę zauważyć że w bezpośredniej walce z okrętem bestii
przegramy. Nie odzyskałem pełnej władzy nad uzbrojeniem - zameldował
odczytując wskazania swoich przyrządów.
- Wiem Mo - kapitan skinął głową - Nasza jedyna szansa to abordaż.
- Żołnierze są trochę przestraszeni. Zginęli ich znajomi...
Kapitan skrzywił się.
- Rozumiem. Musi ich pan pokrzepić. Od nas zależą losy mieszkańców
stacji - przerwał aby po chwili znowu rozpocząć - Muszą być gotowi!
- Kapitanie kurs przechwytujący ustalony - Borys przerwał - Przy pełnej
szybkości dogonimy ich za dziewiętnaście godzin.
- Dobra robota! Pełna na przód!
Skinąłem głową i uruchomiłem pełną moc silników. "Armagedon"
z wolna zaczął przyśpieszać. Następnie ustawiłem automatycznego
pilota. Gdy skończyłem odłączyłem holograficzne stery.
- Lecimy kursem kapitanie - oznajmiłem.
Kapitan zszedł ze swojego stanowiska. Na jego twarz pojawił się nawet
wyraz ulgi. A może była to duma.
- Odpocznijcie trochę - uśmiechnął się - Należy się wam. Za osiem
godzin robimy odprawę. Do konfrontacji trzeba jeszcze naprawić kilka
rzeczy. Tej walki nie możemy przegrać!
Wszyscy przytaknęli po czym rozeszli się w swoich kierunkach. Osiem godzin
snu było w tej chwili moim jedynym marzeniem. Bezzwłocznie ruszyłem do
swojej kabiny. Rzeczywiście poziom drugi, był o wiele bardziej zniszczony
niż pierwszy. Wszędzie unosił się zapach spalenizny. Wiele ścian było
wypalonych lub na wpół zburzonych. Na szczęście moja kabina, była
nietknięta. Oprócz bałaganu jaki tu panował nic poważnego się nie
wydarzyło. Jak kłoda runąłem na pryczę wtopioną w ścianę wąskiej
kabiny. Było tu mało miejsca. Naprzeciw pryczy znajdował się komputer
umieszczony na wysuwanym ze ściany biurku. Tuż obok stała niewielka
szafka na ubrania i rzeczy osobiste. W sumie było to niewiele. Wystarczyło
mi to jednak w pełni. Zasnąłem jak tylko przyłożyłem głowę do
poduszki.
Sala odpraw ponownie się zapełniła. Przyszedłem w ręku trzymając pełny
kubek kawy. Panowała dosyć poważna atmosfera dlatego bez słowa usiadłem
na swoim miejscu. Byli już wszyscy. Kapitan rozpoczął poważnym tonem.
Wszyscy uważnie słuchali.
- Nasza sytuacja chyba nie jest obca nikomu - rozejrzał się po zebranych -
Ścigamy wrogi okręt. Do przechwycenia pozostało jedenaście godzin. Przed
nami ciężka walka.
- Może powinniśmy zaczekać na wsparcie - Speed odezwał się.
- Ta decyzja może kosztować życie porwanych mieszkańców - wyraziłem
swoją opinię.
- Większość uszkodzeń została usunięta - Hammer wtrącił się -
Pomijając wyrwę w kadłubie reszta działa w porządku.
- To właśnie chciałem usłyszeć. Nie możemy pozwolić sobie na stratę
czasu a to będzie nieuniknione gdy będziemy czekać na posiłki - kapitan
zapalił cygaro - Chciałem również zauważyć że jesteśmy głęboko w
terytorium wroga. Każda godzina opóźnienia zwiększa szanse że
zostaniemy wykryci i zaatakowani nie przez pojedynczy okręt ale przez całą
flotę.
Mo głośno przytaknął. Rzeczywiście przez ostatnie wydarzenia nasza
pozycja zeszła nieco na drugi plan. Głos zabrał nasz oficer moralny. Jego
głównym zadaniem było dbanie o morale załogi. Najczęściej przesiadywał
on w mesie, ale od czasu do czasu można go było również zobaczyć na
"mostku". Była to chyba jedyna postać lubiana przez wszystkich.
Wszyscy go znali i lubili.
- Chciałem tylko powiedzieć że powinien pan przemówić do załogi. W końcu
straciliśmy dziesięciu dobrych żołnierzy - jego głoś wydał się miękki
i spokojny. Tak odmienny od głosu kapitana.
- Dobrze Robercie - kapitan uśmiechnął się - Czy ktoś ma coś jeszcze
do dodania?
Nikt się nie odezwał. Kapitan zakończył więc odprawę. Ruszyłem z
Treyem na "mostek". Chcieliśmy raz jeszcze wszystko sprawdzić.
- Co o tym wszystkim myślisz? - postanowiłem wypytać przyjaciela.
Chwilę się wahał, aby po chwili rozpocząć.
- Nie przypuszczałem że mój ostatni lot będzie taki obfity w przygody -
na jego twarzy ukazał się wymuszony uśmiech. Widać było że w
rzeczywistości nie jest mu do śmiechu - Do tego ledwo uszliśmy z życiem.
Miał rację. Nikomu tego nie mówiłem ale kolizja z tamtym odpadkiem mogła
się skończyć o wiele gorzej. Trey był również pilotem i musiał o tym
wiedzieć. Oczywiście zrobiłem wszystko co tylko mogłem, jednak w
ostatnim momencie zadecydowało bardziej nasze szczęście niżeli moje
zdolności.
- Masz rację...
- Jak mam być szczery to chciałbym już wrócić do domu - wyczułem że
trochę się obawiał mojej reakcji - Nie mówiłem ci ale bardzo się
polubiliśmy ja i Julia.
Tego rzeczywiście mi nie mówił. W żadnym wypadku nie poczułem zazdrości,
jednak fakt że nagle stanąłem przed możliwością utraty najlepszego
przyjaciela trochę mnie przeraził. Nie udało mi się ukryć zdziwienia,
które niczym obraz wymalowało się na mojej twarzy.
- To coś poważnego? - spytałem.
- Zdaje mi się że tak. Mamy zamiar się pobrać po powrocie...
Teraz wszystko stało się jasne. Zrozumiałem dlaczego Trey tak bardzo
chciał wrócić do domu. Na jego miejscu pewnie myślałbym podobnie. Chciałem
coś powiedzieć, jednak moją uwagę przykuły wskazania czujników śledzących
okręt bestii. Jakby w odpowiedzi na konsoli zapaliło się kilka czerwonych
kontrolek i uruchomił się cichy alarm. Szybko wklepałem na klawiaturze długą
procedurę sprawdzającą. Trey również zaczął przeglądać wskazania.
- Widzisz to samo co ja? - wydobyłem z siebie cichy głos.
- Tak. Okręt bestii wyłączył silniki... - zanim dokończył raz jeszcze
wtopił wzrok w monitorze na którym ukazywały się co chwilę to nowe
informacje - Stanęli w miejscu. Zawiadom kapitana!
Bez wahania włączyłem alarm bojowy. Według komputera pokładowego mieliśmy
teraz niecałe pół godziny do chwili przechwycenia okrętu bestii. Nie było
dużo czasu.
- Co się stało? - kapitan wszedł szybko na "mostek". Za nim
weszli Borys, Hammer i Mo. Wszyscy wyglądali jakby oderwali się od jakiś
ważnych rzeczy, gdyż na ich twarzach widniało mocne zniechęcenie.
- Okręt bestii zatrzymał się - zameldowałem - Dogonimy ich za pół
godziny. Póki co nie wykryliśmy śladów innych wrogich jednostek.
- Tego się nie spodziewałem - kapitan zapalił cygaro - Walka przyśpieszyła
się o siedem godzin. Mo jesteś gotów?
- Moi ludzie czekają już na swoich posterunkach - dobrze zbudowany kapitan
zameldował.
Zapanowała chwila ciszy, która przerwał Trey wskazując mały punkcik na
czarnym tle kosmosu. Dla mało wprawnego oka mógł by on wydać się gwiazdą
lub planetą, jednak nie dla doświadczonego pilota.
- Już ich widać!
- Mo przygotuj przednie wyrzutnie torped! - znowu głos kapitana zadudnił
niczym bas w małym pomieszczeniu - Pamiętajcie że otworzymy ogień
jedynie w ostateczności. Naszym zadaniem jest odbicie zakładników a nie
zniszczenie tego okrętu. To było do ciebie Jey - poczułem że stanął za
mną - Musisz jak najszybciej wykonać manewr abordażowy...
Uruchomiłem holograficzne stery i odłączyłem autopilota.
- Trey pomożesz mi - rzuciłem w kierunku stanowiska drugiego pilota - Będziesz
kontrolował chwytaki.
Trey przytaknął a po chwili wokół niego ukazała się podobna
rzeczywistość holograficzna do tej wkoło mnie. Dzięki chwytakom
przywieraliśmy do wrogich okrętów. Sterowanie nimi było niewiele mniej
skomplikowanie niż pilotaż. Było trzeba wyczuć moment w którym je
wystrzelić i odpowiednio nimi poprowadzić. Pomyłka groziła zderzeniem się
obu okrętów.
Miałem jednak zaufanie do Treya. Wielokrotnie udowodnił że
zna się na robocie.
"Armagedon" niczym mroczny myśliwy zbliżał się do swojej
ofiary. Im byliśmy bliżej tym mocniejsze miałem przeczucie że coś jest
nie tak. Byliśmy już w zasięgu ognia, jednak z wrogiego okrętu nie
wystrzelono nawet jednej wiązki energii. Był to typ okrętu o wiele większy
niż "Armagedon". Gdybyśmy mieli z nimi walczyć było by ciężko.
Tym bardziej narastało moje zdziwienie, gdy podprowadziłem "Armagedon"
na odległość chwytaków a nadal nie zostaliśmy zaatakowani. Nawet sam
kapitan zaczął zdradzać oznaki niepokoju.
- Chwytaki trzymają - Trey zameldował - Możemy wypuścić przyssawki.
Były to rękawy, które służyły jako pomosty łączące oba okręty. To
dzięki przyssawką nasi żołnierze mieli dostać się na pokład wrogiego
okrętu. Poczuliśmy szarpnięcie pokładu, gdy cztery pomosty zostały
utworzone. Nagle poczułem nagły przypływ adrenaliny.
- Mo najpierw wprowadź roboty - kapitan zbliżył się do stanowiska
oficera taktycznego - Niech zabezpieczą teren przy wejściach...
- Kapitanie - dopiero teraz zauważyłem dziwne odczyty wskaźników - Nasze
czujniki wykrywają zaledwie kilka form życia na pokładzie. Jest ich może
dwóch albo trzech. Odbieram jakieś dziwne zakłócenia.
- Może ten okręt jest jakimś prototypem? - Trey zawsze miał na wszystko
odpowiedź.
- Musimy zatem być podwójnie ostrożni - kapitan zaciągnął się cygarem
i wypuścił gesty szary dym - Za robotami niech wejdą dwa oddziały.
Jeden oddział liczył dziesięciu żołnierzy. Na ogół do abordażu używano
pięciu oddziałów. Teraz najwyraźniej kapitan chciał najpierw wybadać
teren. Nie wiem czemu nagle zabrałem głos z najdziwniejszą sprawą jaką
mogłem wymyślić.
- Kapitanie chciałbym wziąć udział w abordażu - poczułem na sobie
zaskoczony wzrok zarówno Treya jak i reszty personelu "mostku".
- Czemu? - wzrok kapitana był chyba najbardziej zaskoczony.
- Znałem kilka osób ze stacji siódmej i chciałbym dokopać bestią!
To nie był jedyny powód. Przynajmniej tego drugiego nie umiałem ubrać w
słowa. Kapitan kiwnął głową na znak zgody i spojrzał na Mo, który również
nie wyraził sprzeciwu. W końcu Mo dowodził abordażem. Odkąd pamiętam
zawsze brał on udział w bezpośrednich walkach. Może dzięki temu miał
taki szacunek.
- Bardzo dobrze. Ruszy pan z odziałem kapitana Mo!
Kiwnąłem głową i spojrzałem na zaskoczonego Treya. Wiedziałem że nie
mógł mnie zrozumieć. W pewnym sensie sam siebie nie mogłem zrozumieć.
Machnąłem mu ręką na pożegnanie i wraz Mo opuściliśmy
"mostek".
Wartkim krokiem ruszyliśmy do zbrojowni. Na pokładzie trzecim roiło się
od żołnierzy. Panował tu zamęt i chaos. To tu znajdowały się wszystkie
przejścia na pokład wrogiego okrętu. Nałożyłem na siebie bojowy
kombinezon, jaki nosili wszyscy żołnierze. Nie utrudniał on zbytni ruchów,
jednak służył dobrą obroną przed niektórymi atakami. Jak się mówiło
ochrony nikt nie za mało. W skład wyposażenia wchodził również ciężki
pas bojowy, obwieszony różnorakim sprzętem, niewielki plecak od którego
odchodziły sprzączki i szelki, które omotały mnie całego. Poza tym
przymocowałem sobie kilka kabur. Przy prawym udzie mieścił się ręczny
pistolet. W okolicach kostki umocowałem długi wojskowy nóż. Taka broń
mogła być niezbędna przy bezpośrednim starciu. Na plecach zawiesiłem ciężki
miotacz energii. Używanie go wymagało nie lada wysiłku, jednak czynił on
spustoszenie w szeregach wroga. Do ręki wziąłem szybko strzelający
niewielki karabin. Wziąłem również większy zapas amunicji rozpryskowej
do niego. Tak przygotowany ruszyłem za Mo w stronę pierwszego przejścia.
- Pierwsza i druga drużyna zabezpieczyła te sektory wrogiego okrętu -
jakiś wysoki żołnierz zameldował Mo wskazując punkty na elektronicznej
mapie - Moi ludzie idą w kierunku ładowni i maszynowni.
- Dobra - Mo kiwnął głową - Moja drużyna przejmie "mostek".
Machnął ręką w kierunku grupki luźno stojących żołnierzy pod ścianą.
Wszyscy natychmiast podbiegli. Zauważyłem z jakim respektem traktują Mo.
Był on dla nich czymś w rodzaju wzoru do naśladowania.
- Żołnierze mamy zadanie do wykonania! - krzyknął a jego głos wypełnił
korytarz w którym staliśmy - Mamy przebić się przez hordy bestii do ich
centrum sterowania. Wiem że damy radę bo jesteśmy najlepsi! Najlepsi!!
- Najlepsi!!!
Zawtórowali za nim żołnierze. Klimat walki udzielił się nawet mi. Byłem
przeszkolony w obsługiwaniu się tymi wszystkimi karabinami i całym tym
sprzętem. Brakowało mi jednak najważniejszego. Doświadczenia. Wiedział
o tym Mo. Chyba nawet lepiej niż mogłem przypuszczać. Nie bez powodu
zamykałem cały pochód a w moim pobliżu cały czas kręcił się młody
żołnierz, który chyba mnie pilnował.
Ruszyliśmy na sygnał Mo. Wyczułem dziwny zapach, gdy przechodziliśmy
pomostem łączącym oba okręty. Śmierdziało stęchlizną i czymś
jeszcze ale nie umiałem tego określić. Wnętrz okrętu bestii było
ciemne. Podobno bestie potrzebowały o wiele mniej światła co my. Ściany
korytarzy utworzone były z czegoś na wzór metalu, jednak pod wpływem
dotyku ten materiał zaczynał się uginać. Trudno było określić mi wrażenia
jaki miałem gdy powoli szliśmy ciemnym korytarzem. Przede wszystkim było
mi potwornie gorąco. Panował tu istnie tropikalny klimat. Duże krople
potu pojawiły się na moim czole. Uważnie wsłuchiwałem się w odgłosy
jakie wydawał wykrywacz ruchu i czujnik termowizyjny, który taszczył żołnierz
idący na przedzie. Był ona zwiadowcą oddziału. W odległości kilkunastu
metrów za nim szedł Mo w eskorcie pięciu żołnierzy. Potem reszta a na
końcu ja. Nagle usłyszeliśmy szczęk metalu w ułamku sekundy nasz oddział
rozproszył się we wszystkie strony zajmując dogodne pozycje do obrony. Ja
kucnąłem w niewielkiej wnęce. W ręku ścisnąłem karabin.
- Co się dzieje? - szepnąłem do młodego żołnierz, który przykucnął
obok mnie - Czy to bestie?
- Chyba tak - jego głos również zdradzał niepokój - Jak zacznie się
robić ciepło trzymaj się mnie.
Nie odezwałem się. Kiwnąłem jedynie głową że go zrozumiałem. Musiałem
przyznać że sytuacja troszeczkę mnie przerastała. Nie siedziałem za
starami, gdzie wszystko zależało jedynie ode mnie. Tutaj byłem bardziej
zależny od grupy, niż mi się to z początku wydawało. Czekaliśmy
jeszcze kilka minut poczym znowu ruszyliśmy korytarzem. Po kilkunastu
minutach doszliśmy do miejsca, które można nazwać było windą. Pomimo
zapewnień Mo o tymże wokół nas nie było żadnych bestii czułem się
lekko powiedziawszy niepewnie. W każdym cieniu widziałem czającą się
bestie. A cieni było tu pod dostatkiem.
Stan niepokoju udzielał się chyba wszystkim.
- Coś jest nie tak... - Mo szepnął w moim kierunku - Doszliśmy do windy
i nie natrafiliśmy nawet na jedną bestie.
Podszedłem do niego. Ruchem ręki otarłem mokrą twarz. Tropikalny klimat
dał mi się we znaki.
- Może zabarykadowali się gdzieś i na nas czekają - ta wersja jako
pierwsza przyszła mi do głowy.
- To nie w stylu bestii - Mo zamyślił się jakby sięgał pamięcią do
wcześniejszych walk - Nie mamy nawet żadnych odczytów na detektorach
ruchu. Coś dziwnego tu się dzieje.
W tym momencie usłyszeliśmy w małych słuchawkach umieszczonych w uszach
gruby głos kapitana. Nawet w tej sytuacji budził respekt.
- "Jaka sytuacja kapitanie Mo?" - usłyszałem.
- Zabezpieczyliśmy korytarze wschodnie i windę. Nie natrafiliśmy na żaden
opór. Schodzimy na niższy poziom.
- "Bardzo dobrze. Uważajcie na siebie nadal nie mamy odczytów z
naszych czujników..."
Mo wyznaczył kolejność zjazdu windą. Już przyzwyczaiłem się że byłem
ostatni. Poziom niżej było o wiele ciemniej. Według elektronicznej mapy,
jaką każdy z nas miał przymocowaną do przed ramienia mieliśmy przed sobą
około dziesięciu minut drogi do centrum sterowania. Szliśmy wartko,
jednak z zachowaniem wyjątkowej ostrożności. Mo kazał nam nałożyć na
oczy specjalne gogle, gdy zrobiło się dosłownie ciemno. Były one
wielofunkcyjne. Poza standardowym noktowizorem umożliwiały przejście w
tryb termowizyjny i kilka innych których dokładnie nie znałem.
Szliśmy w całkowitej ciszy. Tym bardziej piknięcie, które wydobyło się
z detektora ruchu podniosło mój poziom adrenaliny do maksimum. Znowu
rozproszyliśmy się po korytarzy, który był nieco węższy niż ten z
poziomu wyżej. Mo dał sygnał aby dwóch żołnierzy ruszyło na zwiad. Po
chwili, która zdawał się trwać całe wieki dwóch umięśnionych mężczyzn
powróciło. Na ich twarzach malował się uśmiech. Jeden z nich w ręku
trzymał mapę.
- Kapitanie to bestie! - mówił cicho a wszyscy go usłyszeliśmy - Mają
tam barykadę. Naliczyliśmy ich z dziesięciu.
Punkt na mapie wskazywał miejsce w którym korytarz, którym szliśmy
przemieniał się w salę z której odchodziły inne tunele.
- Dobra w końcu sobie postrzelamy! - Mo również wyszczerzył zęby -
Ruszamy dwoma falami. Pierwsza zaskakuje i zajmuje pozycje obronne a druga
uderza i miażdży te świnie!
Chwilę trwało podzielenie oddziału. Jak można było się domyślać byłem
w grupie drugiej. Wziąłem głęboki oddech w momencie gdy pierwsza grupa
ruszyła korytarzem w kierunku barykady bestii. Oczywiście na samym czele
pobiegł Mo. Musiałem mu przyznać że był cholernie odważny. Mieliśmy
czekać na sygnał i ruszać za nimi.
- Chcesz gumę - młody żołnierz, który stał przy mnie podał mi białą
drażetkę - To guma szczęścia.
- Nie wieżę w...
Nie dokończyłem. Usłyszeliśmy przeraźliwy skowyt dochodzący z
korytarza w którym znikła pierwsza grupa. Było to nieludzkie wycie z bólu.
W tle usłyszeliśmy demoniczny ryk, który echem rozniósł się po
korytarzu. Całość oprawiły przeróżne krzyki, najwyraźniej wydawane
przez różne osoby. Głosy nie należały do ludzi. W końcu usłyszeliśmy
głośne wystrzały z broni automatycznej. Istna kanonada o mały włos zagłuszyła
by sygnał na który czekaliśmy. Wziąłem kolejny głęboki wdech i ruszyłem
korytarzem z resztą oddziału. W tej chwili byłem gotów strzelać do
wszystkiego co nie wyglądało jak człowiek. Ten stan prysł, jak tyko
wyskoczyliśmy w miejsce gdzie znajdowała się barykada bestii. Widok
odebrał mi na chwilę mowę.
- Co do cholery...! - nic innego nie wydusiłem.
Przed nami znajdowały się szczątki barykady, tej stworzonej przez obcych.
W jej skład wchodziły różnej wielkości kontenery, beczki oraz płachty
metalu, które okrywały wszystko niczym dach. Sam fakt że z barykady dużo
nie zostało nie zdziwił mnie. Jednak fakt że nigdzie nie było nawet śladu
obcych wprawił mnie w osłupienie. Jedyną pozostałością były ślady
krwi, która była dosłownie na każdej ścianie. Jakby umyślnie jakaś siła
ubrudziła nią wszystko dokoła. Zauważyłem szczątki ciał obcych
przyklejone do sufitu. W pierwszym momencie zrobiło mi się niedobrze.
Mo stał wpatrując się w ściany holu w którym staliśmy. Zupełnie jakby
zaraz miało coś z nich wyleźć i nas zaatakować. Jego twarz zbladła.
Wyglądał jak po ujrzeniu ducha. Zbliżyłem się do niego cały czas
silnie ściskając kolbę swojego karabinu.
- Co tu się stało...? - sam nie wiem czemu powiedziałem ściszonym głosem.
- Nie wiem - Mo spojrzał na mnie przestraszonym wzrokiem. Po raz pierwszy
zauważyłem strach w jego oczach - Coś ich zabiło przed nami... -
skierował lufę w stronę ściany na której znajdowało się sporo dziur
po kulach - Przez chwilę zdawało mi się że coś widzę... To było jak
cień. Kule to przeszyły nie robiąc żadnej szkody...
Poczułem że mężczyzna naprawdę coś widział i była to rzecz, która
przerastała jego dotychczasowe doświadczenia. Strach udzielił się
wszystkim żołnierzom. Kilku odważniejszych zaczęło przeszukiwać szczątki
barykady. Oprócz kilku miotaczy energii znaleźli jeszcze zwłoki obcego. A
raczej to co z nich zostało. Widok zakrwawionej kupy mięsa nakłonił do
wymiotów żołnierza, który znalazł ciało.
- Detektory ruchu i czujniki termowizyjne milczą - podszedł do nas jeden z
żołnierzy - Cokolwiek to było już uciekło.
- Wyznaczcie dwóch żołnierzy, którzy zostaną tu - Mo spojrzał na mapę
pokładu - Reszta idzie ze mną w stronę "mostku".
W milczeniu wykonaliśmy rozkaz. Tych dwóch wybranych nie wiedziało czy się
cieszyć tym że zostają czy się martwić w jakim miejscu przyjdzie im
czekać na resztę oddziału. Ja wiedziałem na pewno że cieszyła mnie o
wiele bardziej możliwość podążania w ośmiu osobowej grupie niżeli
zostanie we dwóch między szczątkami bestii.
Korytarz, którym teraz przyszło nam podróżować przemienił się w
walec. Było tu o wiele mniej miejsca. Nie było tu również wnęk w których
można się było schować w razie ataku.
Ten fakt nie uszedł uwadze Mo, który
nakazał nam poruszać się w większych odstępach.
Przeszliśmy może sto metrów, gdy usłyszeliśmy przeraźliwe wycie, które
echem odbiło się od czarnych ścian korytarza. Wszyscy jednocześnie
zatrzymaliśmy się. Mo pośpiesznie zaczął studiować odczyty detektorów.
Ku powszechnej uldze nic nie wykazały. W promieniu dwudziestu metrów byliśmy
sami. Zaczynałem myśleć że natrafiliśmy na "statek widmo". W
normalnych okolicznościach natrafilibyśmy na obronę już dużo wcześniej.
Cała ta sytuacja była mocno podejrzana. Mo skinął w moim kierunku.
- Jey chodź tu na moment - syknął w moim kierunku.
Z czujnością zbliżyłem się do kapitana. Reszta żołnierzy rozstawiła
się dokoła ochraniając się wzajemnie. Trzeba było przyznać że byli
profesjonalistami. Każdy ich ruch był wytrenowany i doprowadzony do
perfekcji.
- Coś nie tak? - zapytałem również ściszonym głosem.
- Zbliżamy się do rozgałęzienia - Mo odpiął od pasa mapę - Spójrz
gdzie prowadzi ta odnoga - wskazał białą linię oznaczającą korytarz.
Według mapy korytarz prowadził do czegoś na wzór ładowni. Powoli
zaczynałem nadążać za tokiem myślenia kapitana.
- Uważasz że tam są mieszkańcy stacji siódmej?
- Tak - Mo pokiwał głową - Poza tą ładownią są jeszcze dwie.
Wszystkie już sprawdziły oddziały pierwszy i drugi. Nic tam nie znalazły.
Jeżeli ich nie ma w tej ładowni to sam już nie wiem...
Przytaknąłem cicho.
- Mam nadzieję że żyją - rozejrzałem się czując przez moment podmuch
wiatru na twarzy - Te krzyki i ogólnie to wszystko co tu się dziej nie
podoba mi się.
- Mi też Jey - kapitan pokiwał głową w znaku że rozumie moje obawy - To
nie jest normalny okręt bestii. W powietrzu coś się unosi...
- Śmierć! - jeden z żołnierzy uprzedził koniec wypowiedzi kapitana.
- Nie gadajcie głupot szeregowy - Mo skarcił słownie podopiecznego - Dopóki
jesteśmy czujni nic nam się nie stanie. Teraz bez gadania ruszamy do ładowni.
Pamiętajcie że ktoś może potrzebować naszej pomocy.
Wszyscy chórem przytaknęli i ruszyliśmy jedną z odnóg w kierunku ładowni.
Już po kilkunastu minutach marszu poczuliśmy wzmagający się zapach - a
raczej odór - zgnilizny. Kilku z żołnierzy nałożyło maski na twarz,
nie mogąc już wytrzymać obrzydliwego smrodu, którego źródło było dokładnie
przed nami. Z niewiadomych przyczyn sądziłem że napotkamy wiele
odpowiedzi gdy dotrzemy do owej ładowni. Na razie szedłem w pół zgięty
wzdłuż ściany. Wszystko się zmieniało jak zbliżaliśmy się w kierunku
ładowni. Powietrze robiło się coraz gorętsze i bardziej wilgotne. Ściany
dokoła nas były pokryte dziwnym śluzem, który zdawał się być dosyć
świeży. To jedynie utwierdziło nas że okręt nie był opuszczony.
- Jey przekaż że idziemy zabezpieczyć ładownie - Mo rzucił w moim
kierunku przez ramię - Niech przyślą do nas jakiś oddział wsparcia. Będziemy
potrzebowali posiłków, gdy ruszymy na "mostek".
Kiwnąłem głową i uaktywniłem słuchawki na głowie. W momencie w którym
to zrobiłem usłyszałem szereg wypowiedzi, które brzmiały jakby ktoś puścił
w przyśpieszonym tempie taśmę z jednym nagraniem. Trudno mi nawet było
wyłapać ich sens. Nie mogłem również zorientować się do kogo owe głosy
należą. Przynajmniej do momentu w którym usłyszałem w słuchawkach swój
głos poparty przerażonym wołaniem o pomoc w wykonaniu Mo. Stanąłem w
miejscu. Ruchem ręki nakazałem aby Mo również uaktywnił słuchawki. Mężczyzna
wykonał.
Jeszcze przez chwilę słyszeliśmy szereg głosów, które wydawały się
oddalone i nierealne. Wszystko tak samo niespodziewanie jak się zaczęło
tak i znikło. Znowu zapanowała cisza. Trudno mi było zrozumieć czy słyszałem
owe głosy w głowie czy naprawdę dochodziły one ze słuchawek. Chyba taki
sam problem mieli wszyscy członkowie naszego oddziału. Ich twarze były
blade i spocone. Zupełni jakby usłyszeli że zaraz mają umrzeć. Może i
tak było.
- Co tu się dzieje? - sprawdziłem urządzenie nadawczo-odbiorcze
przymocowane do paska.
- "Armagedon" słyszycie nas? - Mo nadał przez mikrofon umocowany
tuż przy ustach - Czy ktoś nas odbiera?
Jego pytanie zawisło w próżni bez odpowiedzi.
- "Armagedon" tu odział trzeci. Czy nas odbieracie? - spróbowałem
nadać przez swój komunikator - Czy ktoś nas słyszy...?
Bez odpowiedzi. Chciałem już wysunąć tezę o możliwości zakłócania
transmisji, gdy nasze detektory ruchu rozbrzmiały tysiącem dźwięków.
Gwałtownie rozejrzałem się dokoła. Niestety mój wzrok nie przedarł się
przez mrok, który niczym żywa istota otoczył nas swoimi czarnymi mackami.
Szybko nasunąłem na oczy gogle noktowizyjne.
- Coś się do nas zbliża - żołnierz obsługujący detektor obracał urządzenie
dokoła - Jest wiele sygnałów. Zbliżają się do nas z zachodniego
korytarza - spojrzał przestraszonym wzrokiem na Mo - Poruszają się
niezwykle szybko - dodał.
Wszyscy utkwiliśmy wzrok w rozwidleniu z którego wychodził zachodni
korytarz. Zacisnąłem palec na srebrnym spuście swojego karabinu. Zauważyłem
że trzęsie mi się ręka. Przez głowę przelatywały mi tysiące myśli o
tym co zaraz się wydarzy. Nie były to bynajmniej pozytywne wyobrażenia.
- Przyjąć pozycje obronne - Mo ustawił się przy ścianie - Strzelać na
rozkaz. Krótko i celnie!
Przykucnąłem przy przeciwnej ścianie co Mo. Obok mnie kucnął młody żołnierz,
który towarzyszył mi od początku wejścia na pokład okrętu bestii. Zdążyłem
się już przyzwyczaić że cały czas kręcił się przy mnie.
- Zaraz zacznie się zabawa- mężczyzna powiedział w moim kierunku -
Rozwalimy kilka bestii i wracamy do domu!
Zza pleców usłyszałem stłumione śmiechy. Ucieszył mnie fakt że zawsze
znajdzie się ktoś kto rozładuje i tak napiętą atmosferę.
- Kapitanie coś dziwnego się stało - żołnierz z detektorem ruchu przyglądał
się uważnie urządzeniu - Wszystko znikło. Przed nami nic nie ma. Zresztą
wszystkie sygnały znikły. Jesteśmy znowu sami...
- Nie opuszczać pozycji - Mo również spojrzał na swój detektor ruchu -
To może być jakaś nowa broń bestii. Może opracowali jakiś sposób
maskowania, czy coś...
Wszystko to co mówił Mo było prawdopodobne, ale w innych okolicznościach.
Chciałem już spytać o ciała bestii, które znaleźliśmy wcześniej, ale
poczułem dziwny powiew wiatru na twarzy. Było to o tyle dziwne że wiatr
był zimny. Dosłownie lodowaty. W pewnych momentach miałem uczucie, jakby
przelatywał przeze mnie wysysając ze mnie resztki sił. Czułem że
cokolwiek ten wiatr wytworzyło nie było wytworem bestii czy czegokolwiek
co napotkaliśmy. Była to siła o wiele potężniejsza od nas czy nawet od
nas i bestii razem wziętych. Co najgorsze było to złe. Bezwładnie wstałem.
Co dziwniejsze wstali wszyscy dokoła mnie. Owy dziwny wiatr omotał nas
narzuciwszy swoją wolę. Przez następne kilka sekund wszystko potoczyło
się jak w najgorszym koszmarze. Usłyszeliśmy głośny świst powietrza,
dochodzący z przed nas. Zupełnie jakby tysiące gwizdków na raz zaczęło
gwizdać. W tym momencie poczułem silne pchnięcie w ramię. Ktoś lub
raczej coś złapało mnie swoimi szponami za ramię i szyję. Nawet nie próbowałem
się bronić. Przenikające zimno jakie ogarnęło mój organizm sparaliżowało
mnie. Nagle poczułem ciepłe uderzenie w twarz. Zdałem sobie sprawę że
jestem cały pokryty krwią i kawałkami... czyjegoś ciała.
- Jey!!! - głos Mo wytrącił mnie z hipnotycznego stanu w jakim się
znajdowałem - Jey! Padnij na ziemię!!
Stałem pośrodku korytarza. Wokół mnie leżały zmasakrowane ciała dwóch
żołnierzy. Wyglądali jakby coś przez nich przeleciało. I to w dosłownym
tego słowa znaczeniu. Rozpoznałem młodego mężczyznę, który miał się
mną opiekować. Bez wahania padłem na ziemię w kałuże krwi, która była
dosłownie wszędzie.
- Co się z tobą dzieję!! - Mo podczołgał się do mnie. Jego głos
przekrzyczał jęki kilku ciężko rannych żołnierzy. Dopiero teraz
rozejrzałem się dokoła. Było tu istne pobojowisko. Na ścianach spływały
krwawe plamy połączone ze szczątkami ludzkich wnętrzności.
- ...nie wiem... słyszałem gwizd i następnie twój głos... - otarłem
twarz z krwi, która ku mojej uldze nie należała do mnie.
- Gwizd!? - Mo wytrzeszczył oczy - To było półtorej minuty temu. Cały
czas stałeś tu wpatrując się w ścianę. Zaatakowały nas jakieś
cienie... kur... sam nie wiem co to było...
To co usłyszałem przeraziło mnie. Nie wspomniałem nic o dziwnym uścisku,
który trzymał mnie przez owe półtorej minuty, które dla mnie był
kilkoma sekundami. Wraz z Mo podczołgaliśmy się pod ścianę. Zauważyłem
że mężczyzna jest ranny. Na prawej stronie twarzy miał paskudnie wyglądające
rozcięcie z którego sączyła się krew. Chyba tylko ja nie byłem ranny.
- Gdzie są teraz te stwory? - wydusiłem spokojniejszy głos.
- Nagle znikły jakby nigdy nic - Mo rozglądał się dokoła - Wycofujemy
się!
- A porwani? - wstałem na równe nogi.
Mo rzucił mi zimne spojrzenie.
- Straciłem czworo ludzi. Nie mogę narażać reszty oddziału. Poza tym sądzę
że są już martwi - jego głos był dziwnie oschły.
- Kapitan ma rację spadajmy stąd - jeden z pozostałych żołnierzy zbliżył
się do nas - To statek widmo. Jak go nie zostawimy to wszyscy tu zginiemy.
W danej chwili nie protestowałem. Cały czas nie wiedziałem co się ze mną
stało i jaka moc kontrolowała mnie przez półtorej minuty. Wiedziałem
jedno: nie chciałem już więcej się z nią spotykać.
Prawie biegiem ruszyliśmy drogą powrotną. Przebyliśmy ledwo kilkanaście
metrów kiedy wszystkich ogarnęła dziwna zadyszka. Nie miałem siły nawet
utrzymać karabinu a co dopiero biec dalej. To tyczyło się wszystkich. Z
ulgą usiadłem na ziemi opierając się o oślizgłą ścianę korytarza.
Naprzeciwko mnie rozsiadł się ciężko sapiący Mo.
- Co się z nami dzieję!? - krzyknął w powietrze.
- Chyba coś nie chcę abyśmy opuszczali ten okręt - dysząc wycedziłem -
Czuję się jakbym biegł przez godzinę.
Mo przytaknął i wyciągnął z kieszeni mapę.
- Powinniśmy być już niedaleko rozgałęzienia tuż przy windach -
kapitan zaczął studiować plany. Jak tylko jego wzrok utkwił w błękitnym
wyświetlaczu na jego twarzy pojawił się blady strach - To nie możliwe.
Przecież pamiętałem drogę... to na pewno było tak... Jey sprawdź mapę...
Nie wiedziałem o co mu chodzi. Wyciągnąłem swoją mapę. Ku mojemu
zdziwieniu znajdowaliśmy się po przeciwległej stronie okrętu. Zupełni
jakby wszystko odbiło się w lustrze - łącznie z nami. Pomimo tego że
zdawało mi się że biegliśmy tylko chwilę to według mapy przebyliśmy
grubo ponad połowę pokładu. Znienacka usłyszałem głośny wystrzał z
karabinu. Wysoki żołnierz stojący przy mnie zaczął na oślep strzelać
w ciemny korytarz. Trzeba przyznać że bez wahania, każdy z nas skierował
lufy w tamtą stronę, jednak tam nic nie było.
- Czemu nie strzelacie! - żołnierz wydarł się przekrzykując wystrzały
broni - Są ich setki!!!
Wymieniłem zdziwione spojrzenie z Mo. Korytarz w który strzelał mężczyzna
był całkowicie pusty. Nawet powietrz tu stało.
- Uspokój się żołnierzu!!! - Mo wrzasnął w jego kierunku - Tam nic nie
ma!!
Mężczyzna nie przestając strzelać obrzucił nas głupim spojrzeniem. Na
jego twarzy wymalowało się coś więcej niżeli zwyczajne zdziwienie.
Patrzył na nas jak na zupełnych odmieńców.
- Opanowali was!!! - krzyknął w naszym kierunku - Walczcie z nimi zanim będzie
za późno!!!
Przeszył mnie dreszcz. Co takiego widział mężczyzna czego my nie
dostrzegaliśmy. A jeżeli miał rację. Ma najwyraźniej nie ulegał
panice. Złapał za szyję żołnierza i odpowiednim chwytem powalił go na
ziemię.
- Uspokój się - jego głos przybrał ton ojca karcącego swoje dziecko -
Nikt nad nikim nie przejął kontroli. Wszystko jest w porządku. Jesteśmy
tu sami.
- Nie kapitanie oni tu są. Kontrolują nas - głos mężczyzna drżał
jakby miał się zaraz rozpłakać - Kapitan sam wybrał tą drogę. Szliśmy
nią od dwóch godzin... - przerwał oczekując reakcji Mo - Nic pan nie
pamięta... prawda!!!
Mo zwolnił uchwyt. Bezradnie usiadł na podłodze. Z ręki wypuścił
karabin. Wpatrywałem się w niego zupełni nie rozumiejąc co się dokoła
mnie dzieje. Wszystko wydawało się snem. Złym snem. Z którego chciałem
się obudzić. Nawet miejsce w którym się znajdowałem - ciemny przerażający
korytarz - wydawało mi się drugoplanowym dodatkiem. Ku mojemu zdziwieniu
wszystko nagle rozmyło się pozostawiając nieprzenikniony mrok dokoła
mnie.
Dłuższą chwilę starałem się odzyskać świadomość. Szkoda że
pierwszymi zmysłami jakie się rozbudziły był węch i słuch. Do mojego
nosa doszła woń stęchlizny, która zdawała się mieszać się z zapachem
krwi. Ogólnie ta mieszanka wzbudzała ruchy wymiotne. Leżałem w czymś
mokrym. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę że to krew. Było jej mnóstwo.
Sięgała co najmniej po kostki. Gdziekolwiek sięgnąłem ręką natrafiałem
na śliskie kawałki mięsa. Mogłem sobie jedynie wyobrażać co to jest.
Chyba zwymiotowałem.
Miałem ogromne zwroty głowy. Panowała tu ciemność. Po omacku czołgałem
się przed siebie. Nawet nie wiedziałem gdzie idę. Gdy moja ręka otarła
się o metalową powierzchnię ściany spróbowałem wstać.
Byłem nadal ubrany w bojowy kombinezon. Nie miałem jedynie plecaka i
karabinu. Ucieszył mnie jednak fakt że miałem na sobie hełm. A w szczególności
małą lampę halogenową umieszczoną tuż przy prawym ramieniu. Pośpiesznie
wymacałem włącznik. Jasne światło rozcięło ciemność niczym grubą
kurtynę ujawniając przerażający widok. Stałem w ogromnej hali, której
dno zapełnione było zmasakrowanymi ciałami zarówno ludzi jak i bestii.
Wszystkie ciała pozbawione były skóry i różnych kończyn, która leżały
na ogół gdzieś dalej.
Gdziekolwiek spojrzałem odsłaniałem co róż to
bardziej przerażające widoki. Nie wytrzymałem. Zacząłem krzyczeć.
Ponownie zwymiotowałem. W panice zacząłem biegać wzdłuż ściany w
poszukiwaniu wyjścia. Co najmniej kilka razy wywróciłem się upadając
twarzą w ciała. Ku mojej uldze natrafiłem na wnękę w ścianie która
okazała się wyjściem prowadzącym do wąskiego korytarz. Na oślep w
niego wbiegłem. Gdy tylko podłoga przestała przypominać krwawą rzekę
upadłem na nią głośno sapiąc.
Leżałem tak chyba pół godziny. Byłem na skraju przytomności i snu.
Chciałem otrzeć twarz, jednak zdałem sobie sprawę że cały się lepię
od zasychającej krwi połączonej z dziwaczną mazią. Nagle pod napływem
wstrętu zacząłem zdzierać z siebie utwardzone części kombinezonu. Zdjąłem
górną część ochronną torsu i naramienniki, które zresztą były
dziwnie popękane. Pozbyłem się również wszystkich pasów, które mnie
owijały. Czując się dużo lżej usiadłem opierając się o zimną ścianę
korytarza. Uczono mnie w jaki sposób panować nad sobą. W szczególności
w sytuacjach stresowych. Wziąłem kilka głębokich wdechów. Gdy ponownie
otworzyłem oczy czułem się o wiele lepiej.
Zacząłem kompletować swój sprzęt. Z przydatnych rzeczy znalazłem
jedynie nóż i kilka granatów ręcznych. Brakowało mapy, komunikatora i
broni. Przerażał mnie fakt braku tego pierwszego, ponieważ nie miałem
pojęcia gdzie jestem. Schowałem granaty do kieszeni a nóż ścisnąłem w
ręku. Chciałem już ruszyć korytarzem w przeciwległym kierunku od hali
wypełnionej trupami, gdy właśnie stamtąd dobiegł mnie cichy, ledwo słyszalny,
głos. Z początku głos wydał mi się znajomy. Nie mogłem go tylko
skojarzyć.
- ... pomocy... proszę pomóż mi... dłużej nie wytrzymam...
Niepewnym krokiem ruszyłem w stronę wejścia do hali. Źródło dźwięku
dochodziło spod kilku ciał usypanych w kupę. Z trudem odgarniałem je
powstrzymując się od wymiotów. Cały czas w głowie słyszałem ów głos.
Zdawał się tak znajomy. Powoli dochodziły mnie myśli, które starałem
się trzymać z daleka. Wiedziałem już czyj był ten głos. Nie mogłem w
to uwierzyć.
- Trey!!! - wykrzyknąłem gdy ujrzałem poranione ciało przyjaciela.
- ... to... ty Jey... - z każdym słowem z ust wydobywała mu się strużka
krwi - ... Czemu to... zrobiliście...?
Z oczu pociekły mi łzy. Wiedziałem że umiera. Jego ciało lekko drżało,
jakby w przedśmiertnych konwulsjach. Delikatnie wsunąłem mu rękę pod głowę.
- Co się stało? - wydusiłem łkając.
- ... zabiliście nas... - jego wzrok odpłynął a oczy zasłoniła szara
mgła - ... gołymi rękami...
Przez głowę przebiegły mi tysiące myśli. Nie miałem pojęcia o czym on
mówi. Nic nie pamiętałem.
- Kogo zabiliśmy? - zbliżyłem twarz do jego ust z których wydobyły się
ciche słowa.
- ... byliście... opętani jakąś mocą... - kaszlnął a z ust wyleciało
o wiele więcej krwi - ... tu masz mój dziennik...
Spod kurtki Trey z trudem wydobył lśniący w ciemnej hali krążek. Chwyciłem
go. Miałem jeszcze tyle pytań, jednak mężczyzna głośno sapnął i
odszedł. Nie wiem ile jeszcze siedziałem przy ciele przyjaciela. Wiem że
płakałem.
Zacząłem przeszukiwać ciała w poszukiwaniu mapy lub czegoś na czym mógłbym
odtworzyć dysk Treya. Po pół godzinie babrania się w szczątkach udało
mi się wydobyć czytnik informacji. Urządzenie stworzono do odczytywania
takich właśnie dysków jaki ofiarował mi Trey. W dziwnej malignie ruszyłem
w stronę korytarza gdzie zostawiłem swój sprzęt. Nie zdziwił mnie fakt
że już go tam nie było. W ogóle zacząłem się zastanawiać czy tutaj
byłem. Korytarz różnił się od tamtego i to znacznie. Był o wiele większy
i lepiej oświetlony. W pierwszej chwili musiałem przymrużyć oczy aby
cokolwiek zobaczyć. Gdy przyzwyczaiłem się do nagłej zmiany oświetlenia
zdałem sobie sprawę że jestem na pokładzie "Armagedonu".
A dokładnie
tuż przy wejściu na "mostek". Jak we śnie podbiegłem do najbliższego
komputera i uruchomiłem dysk.
Ekran przy stanowisku pierwszego pilota włączył się ukazując okrągłą
twarz Treya. Mężczyzna wyglądał na zasmuconego. "mostek" wypełnił
jego poważny głos.
- "Dziś Jey postanowił wziąć udział w abordażu okrętu bestii.
Minęła godzina odkąd weszli na pokład. Muszę przyznać że nie znałem
go od tej strony. Nie sądziłem że jest do tego zdolny" - obraz zanikł
aby następnie ukazał się komunikat oznaczający wpis po ośmiu godzinach
- "Mam trochę przerwy więc zdam relację. Mamy niewielkie problemy.
Dziwne zakłócenia uniemożliwiły nam komunikację z oddziałami które
weszły na pokład okrętu bestii. Nigdy dotąd nie spotkałem się z czymś
takim" - kolejny wpis zakończył się.
Przełknąłem ślinę. Nie czułem nawet strachu. Powoli wszystkie obrazy
napłynęły mi do głowy. Wszystko zdawało się jasne. Nacisnąłem
przycisk aby włączył kolejny wpis - tym razem po pięciu godzinach.
- "Cholera nie wiem co się dzieję. Zaginęło dwadzieścia osób złogi.
Coś przedostało się na pokład "Armagedonu". Jesteśmy w pułapce.
Wszystkie komputery odmawiają posłuszeństwa. Wszędzie słychać
krzyki..." - tu na chwilę przerwał jakby rozglądał się dokoła -
"Nie sądzę aby to były bestie" - ponownie ekran zgasł aby po
chwili uruchomić ostatni wpis w dzienniku Treya - "O boże! Kapitan...
i Julia nie żyją... Widziałem naszych. Przynajmniej tak mi się zdawało.
Poruszali się z szybkością wiatru... rozszarpują ciała jak jakieś
zwierzęta. Polują na nas jak na zwierzynę... Została nas już tylko
garstka. Zabarykadowaliśmy się na "mostku". Słyszymy jak
dobijają się do włazu. Drapią i jęczą!!! Jest z nimi Jey... Widziałem
jak zabijał naszych... Gdy zamykam oczy przychodzą do nas we snach. Nie
spałem od dwudziestu godzin... Opanował ich jakiś demon. Jakąś moc która
jest poza naszym pojmowaniem.... Postaram się wysłać tą wiadomość jako
ostrzeżenie, jednak większość systemów "Armagedonu" nie działa.
Był to ostatni wpis. Trey koniec!".
Ekran zgasł wypełniając kabinę "mostka" mrokiem. Dopiero teraz
zauważyłem ślady krwi na wszystkim co mnie otaczało. Dziwne że wcześniej
tego nie zauważyłem. Może po prostu nie chciałem tego pamiętać. Nie
chciałem również pamiętać potwornych rzeczy jakich dokonałem wspólnie
z resztą oddziału, który wszedł na pokład okrętu bestii. Czułem smak
krwi w ustach. Czułem również czyjąś obecność. Raczej nie czyjąś a
czegoś. Podążało to za mną od chwili gdy wszedłem na pokład okrętu
bestii. Obróciłem się i utkwiłem wzrok w czarnej przestrzeni.
- Jesteś teraz mój Jey!!! - w głowie zadudnił mi złowrogi głos -
Zostaniesz ze mną do końca...
Sparaliżowany stałem wpatrując się jak złowrogi cień z końca kabiny
zbliża się w moim kierunku. Niczym gąbka wchłonąłem go do swojego wnętrza.
Poczułem jak przeraźliwy chłód powoli przejmuje nade mną kontrolę. Miała
to być ostatnia rzecz jaką miałem czuć.
Zamknąłem oczy i pogodziłem się ze śmiercią.
W rzeczy samej nie żyłem od dawna.
Koniec