Tomasz Trejderowski
W imię boga Mamony
Pochodzi z portalu trejderowski.qs.pl :)

       Zapadał zmrok. Za oknem było tak szaro i brzydko Na dodatek siąpił paskudnie mokry i przejmująco zimny deszcz. Jesień w pełni.
       Nie zwracałem na to uwagi. Wracałem po służbie, zmęczony do tego stopnia, że nie docierały do mnie nawet strzępki prowadzonych rozmów i skrzypienie rozlatującego się autobusu.
       Radio faceta siedzącego najbliżej mnie zagrało głośniej. Widocznie minęła właśnie osiemnasta i znany sygnał wiadomości wyrwał mnie z letargu w jakim trwałem od dłuższego czasu.
       "Kolejne akty przemocy islamskich separatystów, w większych miastach Polskich. Po trzeciej wojnie czeczeńskiej, która zakończyła się dwa miesiące temu, Polacy zostali posądzeni o poparcie strony rosyjskiej - zwycięskiej w tym konflikcie. Przywódca czeczeńskich islamistów zapowiedział zamachy terrorystyczne we wszystkich krajach popierających rosyjską agresję na jego kraj..."
       Dalszy potok słów zagłuszył nieprzyjemny jazgot otwieranych drzwi. Kolejny przystanek. Do autobusu wtoczył się gruby jegomość. Sapiąc i stękając wniósł karton opatrzony napisami stwierdzającymi, że w środku znajduje się nowoczesny telewizor plazmowy. Gość postawił karton koło brudnych, powiązanych sznurkiem, toreb jakiegoś brudasa.
       Do dziś nie wiem czy to fakt, że zostałem rozbudzony przez wiadomości radiowe, czy też to moje długoletnie doświadczenie i intuicja, spowodowały, że zwróciłem uwagę na faceta stojącego blisko mnie, pod oknem, prawie ocierającego się o te brudne torby podróżne.
       Był azjatą, a przynajmniej miał tą typową azjatycką karnację twarzy oraz skośne oczy. Cały czas sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego. Rozglądał się nerwowo, na nikim ani na niczym nie zatrzymując na dłużej wzroku. Przestępował z nogi na nogę. Był chyba jedynym człowiekiem tak ożywionym - reszta współpasażerów, podobnie jak ja, siedziała spokojnie przygnębiona późną porą i paskudną pogodą panującą na zewnątrz.
       Autobus podjechał do wysepki na następnym przystanku. Drzwi po raz kolejny otwarły się z jazgotem, a do wnętrza wtargnął nieprzyjemny chłód.
       I wtedy stało się to.
       Nadal byłem przygnębiony i zmęczony, ale nie przestałem obserwować cudzoziemca. Nikt nie wsiadał i nie wysiadał na tym przystanku, gdyż była to bardzo odludna okolica. Kierowca poczekał regulaminowe dziesięć sekund i kiedy zadzwonił ostrzegawczo przed zamknięciem drzwi, azjata nagle wyskoczył, zostawiając swoje pakunki i puścił się pędem przed siebie. Nie wiem czy naprawdę powiedział to ten żółtek, czy może mój anioł stróż, ale ja wyraźnie usłyszałem słowa "W imię Allacha", wypowiedziane łamaną polszczyzną.
       Zacząłem działać jak w amoku. Zwróciłem się do faceta głośno słuchającego radia:
       - To pana ??? - zapytałem, wskazując na stojące w kącie brudne torby.
       - A gdzie tam panie! Ja bym takiego świństwa do rąk nie wziął, panie ja jestem czyścioch...
       Nie słuchałem dalej tego buczenia.
       - Kierowca! Zatrzymać autobus! - wrzasnąłem przepychając się w kierunku kabiny prowadzącego pojazd.
       Rozpychałem się brutalnie łokciami, jednocześnie nerwowo szukając swojej legitymacji. Swoim zachowaniem wzbudziłem zdziwienie pasażerów, połączone ze wzburzeniem. Ale nie zastanawiałem się nad tym. Liczyła się każda sekunda. A tej cholernej legitymacji jak zwykle nie umiałem znaleźć.
       Dotarłem na przód autobusu i krzyknąłem przez szybę:
       - Zatrzymaj się pan!
       - Panie! Coś pan, pijany czy co? - odwarknął zirytowany kierowca.
       Wreszcie znalazłem legitymację w wewnętrznej kieszeni. Wyrwałem ją stamtąd z takim impetem, że rozerwałem całą kieszeń. Z głośnym plasknięciem przyłożyłem ją do szyby i zdenerwowany, ale opanowany wysyczałem:
       - Człowieku! Zatrzymaj ten cholerny autobus i otwórz wszystkie drzwi, jeżeli Ci życie miłe.
       Widząc legitymację policyjną, kierowca wyraźnie zmiękł. Posłusznie zjechał na pobocze i otworzył wszystkie drzwi. Chłód z tych najbliższych uderzył mnie w twarz, ale to tylko jeszcze bardziej mnie ocuciło.
       - A teraz uciekaj pan stąd! - warknąłem i nie patrząc na jego reakcję odwróciłem się na pięcie w kierunku pasażerów zgromadzonych w autobusie.
       - Ludzie uciekajcie stąd!
       Ci nie dali się przekonać tak szybko jak kierowca. Najwyraźniej w świecie traktowali mnie jak czuba i spokojnie siedzieli na swoich miejscach. Zaczęło mnie to trochę wkurzać. Chcecie czuba ??? No to macie go - pomyślałem i spod pachy wyciągnąłem swoją broń służbową:
       - No już! Won stąd! Spierdalajcie... - resztę soczystego potoku moich przekleństw zagłuszył łomot kilkunastu pocisków, które wystrzeliłem w sufit.
       Poskutkowało. Ludzie nie wysiedli - oni po prostu wylali się z tego autobusu. W ciąg kilku sekund pojazd był pusty, a ja wypadłem z niego jako ostatni. Zacząłem biec za rozbiegającą się na wszystkie strony grupą ludzi. W kilka sekund dobiegłem do sapiącego, stękającego i oczywiście biegnącego na samym końcu, grubasa, który wsiadł przystanek wcześniej. Chwyciłem go za rękę i pociągnąłem go za sobą, by jak najdalej odbiec od autobusu. Pośród stęknięć grubas wysapał:
       - Panie! A po co my uciekamy ???
       - Tam jest bomba!
       Nagle stało się coś tak niespodziewanego, że aż stanąłem z wrażenia.
       Grubas wyrwał mi się. Zatrzymał się i obrócił w kierunku autobusu.
       - Mój telewizor. To jest nowiutki sprzęt, warty dziesiątki tysięcy. Plazmowa technologia. Sto herców. - bełkotał w kółko, biegnąc w stronę autobusu, z prędkością przewyższającą jego dotychczasowe osiągi.
       Chciałem biec za tym głupcem, ale nie było już po co.
       W pierwszym ułamku sekundy zdążyłem zarejestrować jak tył autobusu otoczył się pomarańczowo - żółtymi językami ognia. Kolejny ułamek sekundy później eksplodował zbiornik na paliwo. Cały pojazd zasłoniła ściana ogniowa. Siła eksplozji lekko uniosła go i podrzuciła do góry jak jakąś zabawkę.
       W pierwszym momencie przyszła fala uderzeniowa. W tej odległości jej siła osłabła na tyle, że powaliła tylko ludzi, nie wyrządzając chyba nikomu większej szkody. Ludzie wrzeszczeli panicznie, gdy owionął ich gorący podmuch wybuchu. Dopiero po sekundzie dał się słyszeć rozsadzający huk. Po nim nastąpił bardzo nieprzyjemny, choć dużo cichszy skowyt giętego metalu.
       Grubas nie miał żadnych szans. W sekundzie eksplozji zdążył podbiec do pojazdu na tyle blisko, że po prostu usmażył się. Jego ciało leżało gdzieś tam, zwęglone, niewidoczne, mimo że otaczający nas mrok wieczoru rozświetlały dogasające płomienie.
       Stał się całopaleniem - kolejną ofiarą spaloną na stosie, na cześć boga Mamony.

Katowice, 18 listopada 2000 roku