Tomasz Trejderowski
Mors mortis mortifer*
Pochodzi z portalu trejderowski.qs.pl :)

       Michael uciekał. Jak zawsze. Był wykończony, ale musiał biec, jeżeli chciał przeżyć. Kolejny pojedynek z Dragersami - konkurującym gangiem handlarzy narkotyków zakończył się sukcesem. Chociaż odpowiedniejsze byłoby w tym miejscu stwierdzenie, że szala zwycięstwa została chwilowo przechylona na stronę gangu Michaela. Chwilowo, bo starcie się jeszcze nie zakończyło. Nie można mówić o ostatecznym wyniku, jeżeli za każdym z mijanych rogów mogła czaić się jedna z tych łajz.
       Trzech stracili, pięciu wykończyli, a towar wart trzy miliony dolarów nie przepadł - jak na razie dobrze. Dobrze dla gangu, lecz Michael jako jednostka był w tej chwili wykończony. Po prostu miał dość, tylko jedno mogło mu pomóc...
       Oparł się plecami o ścianę, próbując uspokoić skołatane serce. Rozsunął poły swego skórzanego, nabijanego ćwiekami płaszcza. Drżącymi rękami wyciągnął z wewnętrznej kieszeni mały pojemniczek z prawie niewidoczną, zagiętą pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, igiełką umieszczoną na jednym z końców. To była amfetamina. Ale nie taka zwyczajna. Twardziele tacy jak Michael dla zwiększenia siły działania narkotyku i podkreślenia, że są twardzielami, nie bawili się w strzykawki, wąchanie czy świństwa podjęzykowe. Narkotyk wtłaczało się pod ciśnieniem bezpośrednio w aortę prowadzącą do mózgu. To podniecało jak rosyjska ruletka. Efekt był natychmiastowy, ale jeżeli delikwent z wrażenia trafił w znajdujący się dwa centymetry obok rdzeń kręgowy, odchodził z tego plugawego świata zanim zorientował się, że coś pochrzanił...
       Palcem wyczuł miejsce w okolicach środka szyi, trochę po lewej stronie, pełne zakrzepłych strupów po kolejnych ukłuciach. Nie zastanawiając się wiele wbił igłę.
       Usłyszał syk opróżnianego pod ciśnieniem pojemnika i poczuł krótkotrwały ostry ból ukłucia, a po nim rozlewające się po całej szyi ciepło. Pociemniało mu przed oczami i stracił na chwilę ostrość widzenia, gdy narkotyk, niesiony z krwią, z impetem wtłoczył się do mózgu. Przez chwilę drżał na całym ciele.
       Obraz przed oczami jeszcze nie do końca nabrał ostrości, gdy zobaczył cień. Zarys sylwetki przebiegającego człowieka. Zarys postaci, która na lewym przedramieniu miała białą opaskę ozdobioną krwistoczerwoną trupią czaszką i strzykawką...
       - To jedno z tych gówien chodnikowych - przeleciało mu przez myśl - Pieprzony Dragers.
       Wyjął pistolet, który odbezpieczony cały czas spoczywał w kaburze przytroczonej do jego pasa.
       Wymierzył i pociągnął za spust.
       Na ułamek sekundy przed tym jak spłonka uderzyła w przysadkę prochową, wywołując reakcję chemiczną i wystrzeliwując pocisk, Michaelowi zadrżała ręka. Chybił...
       Przeciwnik zorientował się w sytuacji i odwrócił się w stronę swojego napastnika. Michael ujrzał przerażenie w jego oczach. Dragers był bez broni...
       To była tylko chwila wahania. Zrozumiawszy prawdziwą grozę sytuacji, młody chłopak zaczął błyskawicznie uciekać, ale następny, tym razem celny strzał trafił go w głowę. Upadł na chodnik w pobliżu krawężnika, a krew z roztrzaskanej czaszki rozlała się dużą kałużą, mieszając się niedaleko najbliższej studzienki ściekowej z resztkami błota.
       Michael uśmiechnął się do siebie.
       Chował właśnie pistolet do kabury, gdy usłyszał za sobą cichy, metaliczny dźwięk odbezpieczanej broni.
       - Strzelasz bezbronnemu w plecy ?!!? Ty kurewska gnido !!!
       Odwrócił się niemal instynktownie, ale nie zdążył ponownie unieść pistoletu do pozycji strzału.
       Usłyszał głośny huk towarzyszący wystrzałowi, a zaraz potem poczuł rozrywający ból, który eksplodował w jego klatce piersiowej. Miał wrażenie, że krew gotuje mu się w żyłach. Czuł, że za chwilę rozerwie mu płuca. Zaczął haustami łapać powietrze. W ustach pojawił się słonawy smak - lepka ciecz, której ciągle przybywało. Krew! Wszystko to trwało ułamki sekund, ale w jego umyśle rozciągnęło się w nieskończoność.
       W pewnym momencie zupełnie zabrakło mu tchu. Oczy, w akcie przerażenia, wyszły mu z orbit. Złapał się obiema rękami za gardło. Próbował coś krzyknąć, lecz wydał z siebie tylko kilka nieartykułowanych dźwięków. Stracił siły w nogach. Mięśnie zwiotczały. Waląc się na ziemię usłyszał, jakby przez mgłę, przeraźliwy rechot Dragersa i złowieszcze słowa - Zdychaj świnio!
       Nie po raz pierwszy tego dnia, obraz przed jego oczami rozmył się.


       Powoli dochodził do siebie. Wokół niego panowała ciemność. Nieprzenikniona. Niepojęta. Otworzył oczy - a przynajmniej tam mu się wydawało. Ciemność ani trochę się nie rozjaśniła. Najczarniejsza z możliwych do wyobrażenia sobie. Czuł, że... nic nie czuł. Nie wiedział czy siedzi, czy stoi, leży czy może spada. Nie rozróżniał kształtów. Nie wyczuwał ścian, sufitów, podłóg, ani czegokolwiek co pozwalałoby stwierdzić czy znajduje się w jakimś pomieszczeniu czy też może w otwartym terenie. Nie potrafił określić czy przestrzeń w jakiej się znalazł jest w ogóle w jakikolwiek sposób ograniczona. Nie czuł powiewu wiatru. Do jego uszu nie docierał żaden najcichszy nawet dźwięk. Nie rozróżniał czy jest nagi czy ubrany. Nie był pewien czy w ogóle był. Egzystencja bez egzystencji. Czasoprzestrzeń, której nie ma. Zawieszony w samym środku nicości, pod warunkiem, że nicość ma określony środek i można w niej cokolwiek zawiesić.
       Wtedy zrozumiał, że go nie ma. Że odszedł. Że przeszedł na drugą stronę. Że, kurwa mać, tak po prostu umarł.
       Nie wiedział ile czasu minęło, bo czas tu nie istniał. Lecz mimo to powoli, z wielkim trudem i uporem zaczął odgrzebywać fakty zakopane gdzieś na dnie jego plugawej pamięci. Fakty z czasów kiedy, będąc nastoletnim gnojkiem, interesował się życiem pozagrobowym, reinkarnacją i tego typu bzdurami. Zaczął przypominać sobie relacje ludzi, którzy twierdzili, że powrócili "stamtąd". Różniły się one od siebie, ale miały jeden element wspólny. Każda z relacji zawierała informacje o białym, oślepiającym świetle do którego dążyło się absolutnie wyzbytym obaw. Dążenie to obywało się mimo woli, ale towarzyszyło temu wszechogarniające uczucie, że cokolwiek znajdowało się za światłem, na pewno było to dobre. A później przepiękny, nieskończenie wielki ogród . I ci frajerzy w białych sukniach ze skrzydłami. Jaki ich tam nazywali... Anioły.
       Postanowił więc, że skoro tak było to po prostu zaczeka na to światło.
       - W takiej cholernej pustce na pewno go nie przegapię - powiedział sam do siebie, a może tak pomyślał, bo nawet tego nie rozróżniał.
       Czekał więc...
       I czekał...
       I czekał...
       Aż w końcu w tej bezkresności pojawiło się jedno, proste pytanie. Niby banalne i bezpodstawne, ale doskonale wyrażające fakt, że zrozumiał o co w tym wszystkim naprawdę chodzi.
       Czy tak wygląda piekło ???
       Niestety było to pytanie retoryczne...

Katowice, 7 marca 1999 roku


* Niezbyt gramatyczny łaciński związek wyrazowy, oznaczający dosłownie "śmiercionośna śmierć".