Tomasz Trejderowski
Melaxirium
Pochodzi z portalu trejderowski.qs.pl :)

       Ognisko dogasało. Krąg światła powoli lecz nieubłaganie zacieśniał się. Małą polankę w środku lasu powoli zalewał mrok. A wraz z nim nadchodził chłód.
       Młoda kobieta zadrżała, nie wiesz czy to z wszechogarniającego zimna czy też z powodu koszmarów jakie nawiedzały ją podczas każdego snu. Snu, który od dawna był synonimem bólu i strachu, ale mimo to przynosił ulgę dla zmęczonego ciała i umysłu.
       Chłód był coraz trudniejszy do opanowania, więc dziewczyna chcąc, nie chcąc obudziła się. Usiadła, przeciągnęła się i energicznie przetarła oczy. Już czas - pomyślała, kiedy niebo na horyzoncie zaczęło przybierać lekko różową barwę.


       Nazywam się Kalmira i jestem czarownicą. A raczej adeptką sztuki magicznej. Tak zawsze mawiała moja nauczycielka Krisz ilekroć próbowałam spłycać nazwę zawodu w którym przyszło mi u niej terminować. Jestem, a raczej byłam członkinią plemienia Gondów - szczepu ludzkiego o migracyjnym charakterze. Moja matka zmarła w trakcie mojego porodu, a ojciec zginął przy którejś z rzędu próbie obrony naszego obozu przed atakiem wrogiego plemienia. Zostałam przeznaczona na kolejną żonę syna wodza naszego plemienia, na kolejną reproduktorkę populacji. Uciekłam. W lesie przez który się przedzierałam zostałam napadnięta przez bandę zbójców i zgwałcona. Właśnie tam znalazła mnie Krisz i uratowała mnie przed upodleniem i niechybną śmiercią.
       Krisz jest już stara i bardzo schorowana. Pilnie potrzebowała następcy, kontynuatora jej spuścizny. Wybrała mnie, bo jak się okazało posiadam największy znany jej potencjał magiczny. Widać bogini Tetra nie poszczęściwszy mi w urodzeniu i bogactwie, zrewanżowała mi się obdarzając mocą magiczną - najbardziej niezwykłą cechą jaką znam w życiu.
       Krisz bardzo zależy na czasie. Pozwoliła mi wypoczywać i odreagowywać po przeżytym szoku zaledwie tydzień. Później ostro wzięła się za mnie, spędzając całe dnie na uczeniu mnie. Najpierw poznałam podstawy czyli czytanie i pisanie, jakby na to nie spojrzeć element niezbędny do poznania tajemnic ukrytych w magicznych księgach mojej mentorki. Później zaczęłam poznawać podstawy teorii czarowania i język magiczny. Kiedy i to opanowałam Krisz niespodziewanie zajęła się uczeniem mnie bardziej przyziemnych cech, jak fechtunek, jazda konna, powożenie wozów. Szkolenie cech magicznych pozostawiła mnie samej, zmuszając mnie do wielogodzinnego wertowania opasłych tomisk w jej ogromnej bibliotece.
       To wspaniała kobieta i najlepsza przyjaciółka jaką mogłam kiedykolwiek spotkać. Mimo, że czasem zrzędzi niemiłosiernie, z trwogą wypatruję dnia, kiedy odejdzie ode mnie na zawsze...



       Widzieli ich poprzez zarośla. Karawana kupców, wielka jakiej dawno nie spotkali. Mimo, że ukryli się niemalże przy samym trakcie, ich zdolności do podchodzenia i maskowania się sprawiały, że wśród kupców nikt nie zauważył nic niepokojącego.
       - Obłowimy się jak diabli Gorbash - syknął jeden z nich. - Bogini Tetra nam dziś błogosławi. Budź wodza!


       W zasadzie była gotowa do drogi. Ognisko ugaszone, miejsce obozowania posprzątane i zamaskowane - nikt jej nie śledził, ale takie postępowanie szybciej wejdzie jej w krew i będzie czyniła to automatycznie w czasie, kiedy dobre zamaskowanie miejsca obozowania będzie oznaczało dla niej szansę na dalsze życie.
       Objuczyła konia i zwinnie wskoczyła na jego grzbiet. Przytroczyła miecz i już miała spiąć boki swego wierzchowca ostrogami, dając mu sygnał do galopu, gdy nagle skamieniała na całym ciele.
       Gdzieś w prawo od obranego przez nią kierunku odezwała się trąbka. W pierwszej chwili Kalmira nie była pewna co to oznacza, ale drugi dźwięk pozbył ją złudzeń. Ktoś grał, wzywając pomocy. Dźwięk nagle ucichł jakby czymś niespodziewanie przerwany.


       W mniej więcej pół roku po wydarzeniach, których byłam uczestnikiem, Krisz bardzo zapadła na zdrowiu. Tym razem naprawdę jej dni były policzone. Całe dnie nie wstawała z łóżka. Potrafiła wykrzesać tylko tyle energii by wypowiedzieć prośbę o wodę czy o coś do jedzenia. Poprawiało jej się zazwyczaj pod wieczór. Wtedy mogliśmy przez krótszą chwilę porozmawiać, a i tak wypowiedzenie każdego zdania przychodziło jej z trudem. Później powalczywszy chwilę z jedzeniem, zapadała w ciężki i niespokojny sen.
       Byłam przerażona. Moja mentorka, zbawczyni i przyjaciółka w jednej osobie, po prostu gasła w moich oczach. Zarywałam noce by wertować księgi w poszukiwaniu jakiegoś rozwiązania. Wiedziałam, że nie wygram ze śmiercią ani ze starością, ale pragnęłam choć na jakiś czas przedłużyć jej życie i pozbawić odrobinę bólu. Przecież nie mogła odejść w takim momencie. Nie byłam jeszcze przygotowana ani do życia, ani do bycia czarownicą. Potrzebowałam jej tak bardzo i nic nie mogłam zrobić.



       Karawana stanęła błyskawicznie, gdy trakt zastąpiła jej grupa dziesięciu uzbrojonych mężczyzn. Byli uzbrojeni po zęby, a ich umalowane twarze w bladym blasku pochodni karawany, ubarwione przez świtający dzień, wyglądały złowieszczo. Człowiek na przedzie wysunął się o długość głowy konia i przemówił niskim, niemalże tubalnym głosem:
       - Jestem Arkog. Jestem zbójem i przewodnikiem kompanii, którą widzicie za mną. Wjechaliście na moje tereny, więc was obrabujemy - jego szczerość była niespotykana nawet wśród pełniących podobną mu profesję.
       Z pierwszego wozu, zza pleców woźnicy, wysunął się gruby kupiec. Nie przedstawiając się przeszedł od razu do pertraktacji:
       - Przecież nas jest więcej. Samych wozów jest tyle co Twoich ludzi.
       - Jesteśmy lepiej uzbrojeni, dużo bardziej zwinni i was pozabijamy...
       - Mamy miecze i włócznie, możemy się bronić.
       - Jesteśmy szybsi i was pozabijamy...
       - Mamy ciężkie łuki na wozach.
       - Nie zdążycie ich użyć i was pozabijamy...
       Dalszy opór kupca zagłuszył nieprzyjemny dźwięk. To na drugim wozie jeden z pachołków nie bacząc na rozwój sytuacji, dobył trąbkę i zagrał na trwogę. Nabrał powietrza do płuc i zagrał po raz drugi. Nim dźwięk wybrzmiał do końca jeden ze zbójców, stojący na koniu w pierwszym rzędzie za swoim wodzem, po jego lewej ręce, błyskawicznie naciągnął łuk i wystrzelił. Cięciwa zagrała złowieszczo, a strzała bezbłędnie przeszyła gardło grającego. Osunął się na ziemię, nie zdążywszy nawet jęknąć.


        Pamiętam bardzo dobrze swoją radość, gdy natrafiłam w jednej z ksiąg Krisz na opis eliksiru przedłużającego życie i leczącego rany. Melaxirium, bo tak nazywało się owo cudo, w którego istnienie zaczynałam już wątpić, było produkowane tylko przez jednego maga. Okazało się, że mieszkał - o święta Tetro - zaledwie o dzień drogi od naszego zamczyska. Pamiętam też bardzo dobrze przerażenie jakie zagościło na twarzy Krisz, kiedy wymieniłam nazwę tego specyfiku. To ona powiedziała mi gdzie można go znaleźć, poczym dodała, że woli umrzeć jeszcze tej nocy niż zgodzić się bym pojechała po ten eliksir. Nie miała sił oponować, a ja nie dałam jej nawet miarki świecy na zastanowienie. Po prostu spakowałam najważniejsze rzeczy, a koło łóżka mojej mentorki położyłam wystarczające ilości jadła i napoju na tydzień mojej nieobecności - to tak na wszelki wypadek, gdyby moja wyprawa miała się przedłużyć.
       Pamiętam jak na sam koniec przygotowań zbyłam śmiechem przerażenie, które nie opuszczało jej twarzy. Ucałowałam ją w czoło i szepnąwszy "Zamiast krakać, życz mi szczęścia starucho!", wybiegłam na dziedziniec, gdzie czekał już na mnie mój wierzchowiec. Nie zwlekając pomknęłam w kierunku Harnosand.
       Przybyłam do miasta nawet prędzej niż się tego spodziewałam. Odnalazłam ponure zamczysko na wzgórzu, a w nim jeszcze bardziej ponurego właściciela. Otworzył mi stary, zgarbiony dziad, ale na mój widok dziwne iskierki zatańczyły mu w oczach.



       Wódz dobył miecza i uniósł go nad głowę, dając tym samym swym kompanom znak do ataku. Ruszył na pierwszego kupca. Wybranego delikwenta zamurowało z przerażenia na widok miecza opuszczającego się na jego nieszczęsną głowę. Zmówił pośpieszne modły do Tetry i zamknął oczy oczekując najgorszego. Ale nic się nie wydarzyło. A raczej wydarzyło się i to wiele, ale nie to co miało się wydarzyć. Atakujący stanął jak wryty, wrzasnął z przerażenia i nagle ze wszystkich otworów w jego ciele buchnął czarny dym. W chwilę nic z niego nie zostało. Tak jakby przestał istnieć - szmaty jego ubrania, miecz i hełm opadły na ziemię.
       Oszołomieni kompani zatrzymali się i dopiero teraz usłyszeli tętent kopyt i rżenie konia. Z boku na trakt wjechała młoda dziewczyna:
       - Efektowne, lecz mało skuteczne - żachnęła się Kalmira. - No moi mili, ktoś ma jeszcze ochotę pójść w ślady waszego wodza, czy może grzecznie odjedziecie w przeciwnym kierunku?
       Na jej twarzy wykwitł szczery uśmiech. Jeden z najodważniejszych zbójców wrzasnął:
       - Czary, czarami, ale przecież nie pozwolimy braciszkowie, by głupia baba nami pomiatała! Zabiła nam wodza, trzeba go pomścić! No dalej tchórze! - i wykrzyczawszy to wstał w strzemionach, porwał łuk i dobył strzałę z kołczana przytroczonego do pleców.
       Uśmiech na twarzy Kalmiry błyskawicznie zmienił się w wściekłość:
       - Dość już dziś przeszłam, więc mnie nie drażnij udupieńcu - to było ulubione określenie Krisz i używała go tak często, że Kalmira z czasem sama się tego nauczyła. Nie miała jednak czasu myśleć teraz o tym, gdyż rozochocony wojownik nie zdawał sobie chyba sprawy z groźby i drżącymi z podniecenia rękami właśnie naciągał cięciwę, mierząc w pierś Kalmiry. Ta nie widząc innego wyjścia, wrzasnęła z furią. - Skulle vilja ha brand! - i wskazała prawą ręką na wojownika.
       Zbój wraz z koniem, całym ekwipunkiem i naciągniętym łukiem, stanął w płomieniach. Wrzeszcząc przeraźliwie spalił się na popiół, a gdy tylko magiczny płomień dokonał dzieła zniszczenia, zgasł tak nagle jak się pojawił, nie powodując zapalenia się ani suchych zarośli otaczających trakt ani niczego innego wokół.
       To wystarczyło pozostałej ósemce. Porwali wodze w dłonie i pierzchli w tym samym kierunku z którego nadjechali, a Kalmira przyjęła to z ulgą, gdyż jako adeptka sztuki magicznej, nie miała jeszcze odpowiednio wykształconych mechanizmów kontroli przepływu magicznego potencjału i po rzuceniu dwóch takich czarów, pozbyła się zupełnie swej magicznej mocy na dłuższy czas.
       Po chwilowym wymaganym odpoczynku, Kalmira spojrzała po twarzach otaczających ją ludzi i dojrzała w nich cały wachlarz odczuć od ulgi po bezgraniczną wdzięczność. Zdumiała się bardzo, bo dopiero teraz zrozumiała, że po raz pierwszy w życiu udało jej się uratować komuś życie. W tym momencie podszedł do niej kupiec z pierwszego wozu, którego obrał sobie wódz za ofiarę. Upadł na kolana przed wierzchowcem czarownicy i wyrzekł:
       - Pani! Uratowałaś me życie, należy ono do Ciebie... - wyszeptał.
       - Nie szafuj tak swoim największym skarbem bo mogę go od Ciebie zażądać! - Kalmira uśmiechnęła się do swoich myśli, bo właśnie wtedy przypomniała się jej historia, którą opowiadała jej kiedyś Krisz, a w której padło właśnie takie zdanie. Szybko posmutniała jednak na myśl o swej schorowanej mentorce.
       W tym momencie podszedł do niej inny kupiec, starszy, grubszy, lepiej ubrany, wyraźnie wskazujący na to, że jest właścicielem całej karawany:
       - Pani! Gdyby nie Ty, nie miałbym nic, a tak mam wszystko! Żądaj czego chcesz z towarów przez nas wiezionych albo z naszych dóbr osobistych, a dostaniesz to.
       - Dziękuję ojcze dobrodzieju, ale jednej jedynej rzeczy, której poszukuję na pewno nie posiadacie...


     Wprowadził mnie do sali jadalnej i wysłuchał co mam do powiedzenia. Kiedy skończyłam mówić stało się coś strasznego. Jego sylwetka w moich oczach zmieniła się w młodego mężczyznę. Stanął przede mną nagi i wyskrzeczał:
       - Twoja mentorka nie powiedziała Ci czego żądam za swoje usługi? Ciekawe ile jesteś w stanie zapłacić za życie swej przyjaciółki... - chwilę potem salę zalał jego obrzydliwy śmiech.
       Usunęłam się pod ścianę przerażona. A więc to dlatego Krisz nie chciała zgodzić się na tę podróż. Wiedziała, co przeszłam i czego należy się spodziewać po tym starym zboczeńcu. Moje ciało oblał zimny pot. Czyżby koszmar z przed pół roku miał się powtórzyć?
       Takiej ceny nie mogłam zapłacić i Krisz dobrze wiedziała, że wobec takiego obrotu sprawy, moja wyprawa nie ma najmniejszego sensu. Biedna, stara czarownica nie miała dość sił by powstrzymać taką głupiutką dziewczynę, jak ja, której wydawało się, że potrafi świat zwojować i wszystkiemu dać radę.
       Wybiegłam więc z zamku czarodzieja - zboczeńca, który po użyciu czaru metamorfozy nie miał dość siły by mnie zatrzymać, i ruszyłam w drogę powrotną, ścigana przez wyrzuty sumienia i uczucie, że zawiodłam swoją najlepszą, bo jedyną przyjaciółkę...



     Na te słowa zza postawnego ciała kupca wysunął się młody chłopak, mniej więcej dwudziestoletni, chudy, ale sprawiający wrażenie pewnego siebie i pewnie stąpającego po ziemi. Podszedł do boku konia i podając w ręce zdziwionej dziewczyny zawiniątko rzekł głosem noszącym jeszcze ślady mutacji:
       - Staruch jest zboczony i strasznie łasy na młode, ponętne dziewczyny, ale zupełnie jeszcze nie zbzikował i za chłopców się nie bierze. Dlatego kupiłem to od niego za nędzne dwa dinary, na wypadek ran w drodze powrotnej. Nam to już się nie przyda, bo biedny Sherlack nie żyje, a kogoś kto raz umarł, specyfik ten do życia nie przywróci. Dzięki Tobie o Pani nie ma więcej rannych, więc z radością oddaję Ci to, bo wiem jak bardzo Ci się to przyda.
       Kalmira drżącymi rękami odwinęła zawiniątko i ujrzała ciemną butelczynę, a na niej napis: "Melaxirium - Olivolja kan saret ar det kanner mig". Ze łzami wzruszenia w oczach przetłumaczyła półgłosem ten napis w języku czarodziei i magów: "Melaxirium - Olej na rany i bóle wszelkiego rodzaju"
       - Panie! Daliście mi nagrodę o jakiej nawet nie wolno było mi marzyć. Odbudowaliście moją nadzieję. Teraz zostawiam Was, bo czas mnie nagli bardzo, lecz po drodze będę zanosić modły do Tetry, byście ani teraz ani nigdy więcej nie potrzebowali pomocy tego leku, ani młodych adeptek magii, takich jak ja...
       Spięła konia końcówkami butów i popędziła w kierunku zamczyska Krisz, ile tylko koń miał sił w nogach.


     Kiedy wjechała na dziedziniec padała z nóg, a koń sprawiał wrażenie, że za chwilę wypluje własne serce. Jednak nawet jej młody, niewykształcony jeszcze potencjał magiczny zaalarmowało uczucie, że coś jest nie tak. Coś nie jest na swoim miejscu.
       Wbiegła po schodach na wieżę, zmuszając się jeszcze do ostatniego wysiłku. Z bijącym sercem wpadła do sali, w której zostawiła swoją mentorkę i osunęła się na ziemię.
       Za późno...
       Ujrzała przed sobą łóżko ze skopaną pościelą i zwłoki Krisz leżące w powykręcanej pozycji w centralnej części łoża. Nie miała się co łudzić, cały pokój aż wył od widma śmierci. Jej głowa sprawiała wrażenie, że za chwilę wybuchnie od nagromadzonego żalu i szalejącego potencjału magicznego. Spojrzała na trzymane mocno w dłoni zawiniątko, a w głowie zahuczały jej złowieszcze słowa wypowiedziane nieświadomie przez napotkanego młodzieńca: "Kogoś kto raz umarł, specyfik ten do życia nie przywróci...". Nie wytrzymała i dała upust swojemu żalowi. Cisnęła z całej siły butelkę o ziemię, aż ta roztrzaskała się ze złowieszczym brzęknięciem i rozlała się przeźroczystą substancją po podłodze pomieszczenia. Ukryła twarz w dłoniach i zaniosła się płaczem, który zadudnił w całym zamczysku. Ty głupia, stara wiedźmo! Jak mogłaś mi to zrobić! - klęła na głos, zalewając się łzami. - Całymi dniami gniłaś w tym wyrze nie mogąc zdecydować się czy żyć, czy umrzeć, a teraz nie mogłaś zaczekać jeszcze jeden cholerny dzień!
       Przypadła do lodowatych zwłok i wtuliła się w nie, nie bacząc na chłód śmierci jaki od nich bił:
       - Kochałam Cię cholero jak matkę i przyjaciółkę! To dzięki Tobie odzyskałam wiarę w sens życia. A Ty wypięłaś się na mnie i po prostu sobie umarłaś... - dalsze słowa znikły we wszechogarniającym szlochu i potoku łez. Ciałem Kalmiry wstrząsnęły histeryczne drgawki...


     Promienie słoneczne zajrzały przez okiennice do sypialni i leniwie liznęły adeptkę sztuki magicznej po twarzy. Przetarła oczy rozbudzona i powoli wstała. Spojrzała w kąt sali i w oczu jej spłynęły dwie łezki, kiedy przekonała się, że koszmar którego była wczoraj świadkiem wydarzył się naprawdę - jej nauczycielka odeszła.
       Zjadła coś, bo jej żołądek nie rozumiał powagi sytuacji i burczał przeraźliwie, przypominając, że ostatni posiłek był dobę temu.
       Po szybkim śniadaniu wyszła na dziedziniec i zajęła się przygotowywaniem ogromnego stosu pogrzebowego. To była pierwsza rzecz, którą wpoiła jej Krisz - ciało czarownicy należy po śmierci spalić.
       Prawie cały dzień spędziła budując imponujących rozmiarów stos z gałęzi i siana. Był tak wysoki, że po polaniu go odpowiednimi specyfikami, o których przeczytała w jednej z ksiąg, ciało swej nauczycielki łatwiej było jej ułożyć przechylając się przez krużganek pierwszego piętra niż z dziedzińca.
       Cały dziedziniec zalewały krwawe płomienie zachodzącego słońca, kiedy zmęczona po całym dniu pracy usiadła w kucki koło stosu pogrzebowego. Chwilę siedziała i szeptała modły za Krisz, następnie drżącą ręką podpaliła stos.
       Dzięki wylanym wonnościom i miksturom całość momentalnie zajęła się i zaczęła palić się ogromnym ogniem, wyrzucając w niebo potężne ilości wonnego dymu.
       - Żegnaj nauczycielko i przyjaciółko. Nigdy Cię nie zapomnę...
       Nagle! W pierwszej chwili miała wrażenie, że jej się tylko wydawało. Ale po chwili wewnątrz swojej głowy usłyszała głos, różniący się wyraźnie od tonu jej myśli, głos, który tak dobrze znała:
       - Powiedziałam, ale ckliwa scena, cholero! I kto to widział, żeby taka duża dziewczynka tak rozpaczała po stracie staruchy - a potem jej głowę wypełnił serdeczny, trochę skrzekliwy śmiech.
       - Krisz! - wrzasnęła Kalmira, a jej oczy wypełniły łzy. - Wróciłaś...
       - A co? Spodziewałaś się latającego smoka ???
       - Nie! Ale... jak to możliwe ???
       - To proste wariatko. Tetra widząc jak bardzo rozpaczasz tam na dole oraz zdając sobie sprawę z faktu, że jednak nie do końca przygotowałam Cię do życia w tym brutalnym świecie, pozwoliła mi zostać na jakiś czas Twoim She-Wu. Wiesz... to całkiem klawa baba ta bogini.
       - She-co ??? - zastanawiała się zdezorientowana Kalmira.
       - She-Wu ignorantko! Nie denerwuj mnie! Nie czytałaś w moich księgach o dobrych duchach - towarzyszach...
       - Tak! Teraz sobie przypominam. Krisz! Wróciłaś! Tak bardzo mi Cię brakowało! Zostaniesz...
       - Tak dziecinko! Przez jakiś czas na pewno Cię nie opuszczę...

Katowice, 24 sierpnia 2000 roku