Tomasz Trejderowski
Cena wolności
Pochodzi z portalu trejderowski.qs.pl :)

       Szloch i tak w niczym jej nie pomagał, ale przynajmniej stanowił niewielkie ukojenie rozpaczy trawiącej jej serce. Siedziała więc ukryta wśród kępy traw i krzaków, jakich nie brakowało w wiosce i cichutko popłakiwała. Bezwiednie wodziła wzrokiem po placu i zastanawiała się nad swoją obecną sytuacją.
       Prawo plemienne było nieprzejednane. Kalmira właśnie skończyła 17 lat i musiała wyjść za mąż. W normalnych warunkach wybrankiem jej byłby mężczyzna, którego rodzice zawarli umowę z rodzicami Kalmiry w dowolnym okresie poprzedzającym dzień ukończenia siedemnastych urodzin. Obecna sytuacja była jednak o wiele cięższa. Matka dziewczyny zmarła przy porodzie, a ojciec zginał w czasie obrony obozu nie zdążywszy zawrzeć takowej umowy z żadną z rodzin należących do ich plemienia. W tej sytuacji odwieczne prawo Gondów mówiło, że decyzję taką podjąć ma Rada Starców plemienia.
       I tak też się stało. Kalmira właśnie tego dnia, na miesiąc przed jej siedemnastymi urodzinami, dowiedziała się oficjalnie tego, czego większość członków małego plemienia domyślała się od dłuższego czasu - poślubi syna wodza Gondów - brzydkiego wojownika, który co prawda odznaczał się męstwem i odwagą w walce, ale także słynął z traktowania swoich siedmiu żon gorzej niż służących. W zasadzie odnosiło się wrażenie, że liczą się one dla niego i jego ojca tylko jako reproduktory plemienne, uzupełniające braki w liczebności plemienia.
       W pewnym momencie w polu widzenia Kalmiry znalazł się niski mężczyzna o krępej budowie ciała i władczym spojrzeniu. Przez jej głowę, jak smagnięcia rzemiennego bicza, zaczęły przebiegać kolejne określenia dla tego człowieka, o różnym stopniu zabarwienia emocjonalnego: Zor, Gonda, syn wodza, wojownik, brzydal, maszyna do płodzenia dzieci, brutal, kat... W zasadzie nie wiedziała czy właśnie takie nagromadzenie negatywnych emocji czy może coś innego wpłynęło na jej decyzję. Jednakże nie zastanawiała się więcej. Ucieczka! Pewnie zginie, bo w ogromnym lesie otaczającym ich wioskę trudno jest przetrwać nawet najlepszemu wojownikowi, ale jeżeli jedyną alternatywą jest życie u boku takiego człowieka, to zdecydowanie woli śmierć...


       - Starzeję się! - pomyślała, gdy na szczęście pusty gliniany dzbanek wyleciał jej z rąk i roztrzaskał się na podłodze. - Krisz, cholero, wygląda na to, że zbliża się Twój koniec. Już chyba wystarczający czas by zacząć szukać następcy, który przejąłby Twoją spuściznę, albo cały dorobek Twojego życia szlag trafi.
       Krisz nigdy nie przebierała w słowach. Gdy coś leżało jej na sercu, wywalała to na zewnątrz w postaci potoku słów, często okraszonych przekleństwami.
       Każdego kolejnego dnia z przerażeniem zauważała, że wstaje i porusza się z coraz większą trudnością, że z drżących rąk coraz częściej wszystko jej wypada, że coraz ciężej jej się oddycha, a i z pamięcią nienajlepiej. Trawiła ją straszna choroba, na którą nawet ona nie znała lekarstwa; starość.
       Bała się. Może trudno w to uwierzyć, ale bała się. Nie, nie starości czy nawet samej śmierci. Największy strach w niej budził fakt, że do przejęcia jej ogromnej wiedzy potrzebne jest nie tylko dobre serce i chęć do nauki, ale także pewne wrodzone zdolności, którymi coraz mniej nowonarodzonych mogło się pochwalić. Każdego dnia, gdy nie wykonywała akurat ważniejszej czynności lub nie zanosiła modłów do Tetry, swym Okiem Poszukiwania przemierzała bliższą lub dalszą okolicę w nadziei na znalezienie potencjałów mocy. Każdego też wieczora lub późną nocą kładła się spać z wściekłością - jej dni były policzone, a tu znowu nic.


       Od kilku godzin przedzierała się przez krzaki. Przychodziło jej to z coraz większym trudem. W zasadzie nie wiedziała ani czy przeżyje, ani gdzie dotrze jeżeli przeżyje, ani nawet w którym kierunku ucieka. Skorzystała z okazji, że większość mieszkańców udała się do swoich namiotów na obiadową przerwę. Strażnikom przy bramie powiedziała, że za karę nie dostanie dziś obiadu i wybiera się do lasu nazbierać jagód i malin. Przepuścili ją bez problemu, gdyż podobne kary zdarzały się wśród Gondów bardzo często.
       Poranione ręce krwawiły, co powoli lecz nieprzerwanie zmniejszało wytrzymałość jej organizmu. Powoli też zatracała się w przerażeniu, że już długo nie wytrzyma i po prostu się podda.
       Nagle niespodziewanie las zaczął się przerzedzać. Kalmira wyszła na trakt. Nie miała zielonego pojęcia gdzie właściwie się znajduje, ale sam fakt, że pośród tej gęstwiny może spotkać człowieka, odrodził odrobinę jej słabnącą nadzieję. Zaraz po tym odczuła paniczny strach, że może tu ją znaleźć pogoń z obozu Gondów, ale nie miała już siły biec dalej. Zwaliła się bezwładnie na skraju drogi, wyschniętymi ustami szepcząc modlitwę do Tetry i wyczerpana szybko zasnęła.


       Grupa zbójców poruszała się równomiernym krokiem, choć konie były już znużone. Wojownicy w milczeniu przemierzali las. Marzył im się już krótki popas, a może nawet rozbicie obozu na noc, ale nikt nie śmiałby przeciwstawić się zdaniu lub chociażby na chwilę rozproszyć uwagę swego wodza, jadącego na przodzie. Wojownik otwierający pochód dosiadał konia sprawiającego wrażenie silniejszego i zdrowszego, takiego, który podobnie jak jego pan, wiódł prym wśród wszystkich koni należących do wojowników tej watahy. Otwierających pochód niespodziewanie podniósł prawą dłoń i zatrzymał cały pochód. Nie dalej niż dwadzieścia kroków przed nim, na skraju drogi leżało ciało:
       - A jednak człowiek - pomyślał, widząc, że istota ta na dźwięk kopyt końskich przebudziła się i podniosła głowę. Była to młoda dziewczyna. W oczach miała wymalowane znużenie i uczucie niepewności. Podniosła głowę z niejaką nadzieją, ale już po chwili nadzieja ta zmieniła się w strach. Dziewczyna słysząc głos pierwszego wojownika struchlała:
       - Patrzcie kamraci co tu mamy. Piękną i śliczną młódkę. Zabawimy się nieźle wszyscy, a potem złożymy ją w ofierze naszej Bogini Krwi! - na słowa wodza reszta zbójców wyraźnie się ożywiła. Niemalże wszyscy zarechotali sprośnie. Wódz zeskoczył zwinnie z konia i zaczął zbliżać się do Kalmiry.
       Dziewczyna próbowała zerwać się i uciekać, ale umęczone ciało odmówiło posłuszeństwa. Jej mózg eksplodował przerażeniem.


       Krisz siedziała przy stole w kuchennym pomieszczeniu swojego zamczyska. Łokcie oparła na blacie, a swe poryte bruzdami czoło złożyła w koszyczku splecionych dłoni. Jej zamknięte oczy mogłyby mylnie wskazywać, że śpi, ale ona nie spała. Pogrążona w głębokim transie po raz kolejny Okiem Poszukiwania przeczesywała okolicę. Każdy taki zabieg wysysał z niej niewielką ilość drogocennej energii życiowej, także za każdym razem podchodziło do niego z coraz większą niechęcią.
       Nagle... - O Święta Tetro! - Co to ??? W niezbyt dużej odległości od zamczyska, w okolicach leśnego traktu zauważyła nagły niebieski błysk. W niebo wyrwał się podświadomy krzyk przerażenia, a zaraz za nim Krisz ujrzała otwierające się źródło potencjału magicznego. Największe źródło jakie kiedykolwiek w życiu widziała. Nawet jej własne w latach świetności nie było tak ogromne.
       Błyskawicznie skierowała w to miejsce Oko Widzenia i struchlała z przerażenia na widok dantejskiej sceny jaka tak się rozgrywała.
       - Na Tetrę! Co za cholerna potworność - zaskrzeczała swym starczym głosem. - Mam nadzieję, że mam jeszcze dość sił by otworzyć portal w tamto miejsce. A nawet gdyby miało mnie to zabić, Tetra mi świadkiem - próbowałam. Takiego talentu nie można zmarnować...
       Krisz wstała od stołu. Spojrzała w kierunku nieumeblowanego rogu pokoju i wyciągnęła w górę swe ręce. W wyobraźni przywołała obraz miejsca docelowego, a następnie wypowiedziała kilkanaście słów w tajemniczym języku. Obserwujący z boku dojrzałby zapewne jak z całego jej ciała spłynęła niemalże przeźroczysta mgiełka. Krisz opuściła ręce i wyciągnęła je przed siebie na wysokości pasa. W pomarszczonych dłoniach mgiełka skondensowała się i uformowała się w małą kulę, która oderwawszy się od Krisz przebyła około dwóch metrów i z powrotem rozpłynęła się tworząc elipsę portalu. Owal błyszczał przez chwilę błękitnym światłem. Krisz nie tracąc czasu wzięła stojącą w rogu pomieszczenia laskę i wstąpiła w niego.


       W miejscu docelowym, jakim była polana nieopodal traktu, portal otworzył się niemal bezszelestnie. Krisz wsparła się na swojej lasce, by odetchnąć chwilę - od pewnego czasu nawet wznoszenie portalu było dla niej męczące. Po chwili zmobilizowała resztki sił drzemiących w jej starczym ciele i dziarsko chwyciwszy laskę wkroczyła na trakt.
       Ujrzała człowieka, którego ubiór wskazywałby na to, że jest wodzem lub przewodnikiem bandy. Pospiesznie wciągał ubranie na siebie. Zobaczyła innych jak brutalnie przytrzymują dziewczynę oraz jeszcze jednego, który półnagi właśnie się nią "zajmował". Struchlała po raz drugi tego dnia, ale szybko opanowała się - nie mogła pozwolić sobie w tym momencie na to by poniosły ją uczucia:
       - Wara udupieńcy - warknęła. - Wara od dziewczyny, albo pozabijam.
       W pierwszej chwili zbójcy osłupieli, ale chwilę później rozległ się obrzydliwy rechot pochodzący z dwunastu gardzieli. Najgłośniej śmiał się ten, któremu Krisz przeszkodziła w "rytuale". Czarownica przymknęła oczy i wyszeptała klika słów, bursztynowa głowica laski zajarzyła się błękitnym światłem. Ten, który gwałcił dziewczynę, wycofał się i z przerażeniem spostrzegł, że jego przyrodzenie pali się. Wrzasnął jak opętany, a jego kompani na widok co się stało zarechotali jeszcze głośniej. Szybko jednak miny im zrzędły, kiedy czarownica warknęła jakieś niezrozumiałe zdanie - "biedny kochaś" jakby zakrztusił się, z dziury w mostku, znajdującej się w okolicach jego plugawego serca wystrzeliła smużka dymu, a on sam osunął się na ziemię nawet niezdąrzywszy jęknąć.
       W gromadzie zawrzało. Ci którzy znajdowali się najbliżej Krisz dobyli mieczy i rzucili się na nią, jednakże życie atakujących ją jak i wszystkich pozostałych było już przesądzone. Czarownica uniosła swą laskę nad głową, chwyciła ją obydwoma dłońmi, a następnie głośno i wyraźnie, niemalże śpiewnym głosem wypowiedziała zdanie w nieznanym języku. Skierowała głowicę laski w kierunku nadchodzących zbójców. Tym razem z jej końca wystrzelił ogromny, oślepiająco jasny promień, który rozdzielił się na jedenaście wiązek trafiających kolejnych nacierających. Każda rozdzielona wiązka błyskawicznie przebiła się przez pancerz, skórę i zwały mięśni, sięgając do serca. Barbarzyńcy zakończyli swe plugawe życie nawet nie zdając sobie do końca z tego faktu sprawy. Wszyscy niemalże jednocześnie padli na plecy. Z dziur w klatkach piersiowych i szeroko otwartych ust zamiast wrzasku dobył się czarny dym. Wraz z ostatnim oddechem wyzionęli ducha.
       Krisz opuściła laskę i szybko znowu się na niej wsparła. Była strasznie zmęczona i wiedziała dlaczego, ale to się w tej chwili dla niej nie liczyło. Przeniknęła myślą ciało dziewczyny i upewniła się, że o to znalazła doskonałą osobę na swojego następcę. Przed nią na ziemi leżał upodlony człowiek, a zarazem największy potencjał magii jaki kiedykolwiek widziała w swoim długim życiu, a może nawet największy jaki kiedykolwiek istniał. Żal jej się zrobiło na myśl co musiało się wydarzyć, by tak cenny potencjał uaktywnił się, ale żal ten mieszał się z uczuciem radości, że jednak znalazła to, czego szukała przez ostatnie miesiące, a może nawet lata.
       Po chwili wytchnienia podeszła do dziewczyny i delikatnie ujęła jej głowę w swoje starcze dłonie. Dziewczyna trwała jakby w letargu lecz nawet laik domyśliłby się, że to efekt przerażenia i niedawnych przejść, których była uczestnikiem. Kalmira drżała na całym ciele, bynajmniej nie z zimna, i nie reagowała na nic co ją otaczało. Krisz, używając Oka Poznania Myśli, wniknęła głęboko w umysł dziewczyny by poznać jej historię i przyczyny dla jakich znalazła się w tym feralnym miejscu. To co zobaczyła skwitowała jedynie ciężkim westchnieniem. Wyszła z transu i szepnęła jakby do samej siebie, chociaż w rzeczywistości słowa były skierowane do Kalmiry:
        Widzisz dziecinko jaką przyszło Ci zapłacić cenę za swą upragnioną wolność...
       Delikatnie ułożyła głowę dziewczyny na trawie rosnącej obok traktu. Odwróciła się w kierunku portalu i wypowiadając kilka słów zamknęła go. Następnie przesłała magiczne wezwanie w stronę swego zamczyska. Na koniec usiadła przy dziewczynie i regenerując swe nadwątlone siły magiczne i fizyczne zajęła się przygotowywaniem jej do drogi.
       Piasek w dużej klepsydrze nie przesypał się trzy razy, gdy na leśnym trakcie pojawił się przepiękny rumak zaprzężony do małego wozu drabiniastego, miękko wymoszczonego sianem. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby całego zaprzęgu nie spowijała magiczna mgiełka oraz fakt, że koń przemierzał drogę sam - nie było woźnicy.
       Krisz ułożyła delikatnie dziewczynę na legowisku z siana, a sama usiadła u jej głowy. "Hokka hai" szepnęła w myślach do swego rumaka.
       Koń ruszył w drogę powrotną do zamku...

Katowice, 12 sierpnia 2000 roku