Tomasz Trejderowski
Angel Salto
Pochodzi z portalu trejderowski.qs.pl :)

       La Gran Sabana. Właśnie w tej części Ameryki Południowej, niedaleko granicy z Gujaną, w południowo wschodniej Wenezueli, znajduje się Parque Nacaima Canaima - Park Narodowy Canaima. Główną atrakcją tego parku jest rzeka Caroní, której jeden z dopływów, spływa z Auyán Tepuy, wysokiego na dwa i pół tysiąca metrów, niemalże płaskiego masywu górskiego. Jednakże wbrew pozorom Caroni nie spływa długim pokręconym korytem, tak jak większość górskich rzek, ale spadając z wysokości dziewięciuset siedemdziesięciu dziewięciu metrów, tworzy najwyższy wodospad świata - Angel Salto. Katarakta ta, nazwana przez rdzennych mieszkańców tych terenów, Churún-Merú jest otoczona bardzo gęstą dżunglą parku narodowy Canaima.


       - Zabij mnie glino! - wrzasnął zorientowawszy się, że wbiegł do ślepej uliczki. Odwrócił się w stronę swego przeciwnika. Twarz jak i całe ciało wyrażało bezgraniczne przerażenie połączone z bezsilnością. Jeszcze większe wrażenie robiło umęczenie i wycieńczenie jakie emanowało z tego wraka ludzkiego. On sam nie miał wątpliwości co do swojego stanu:
       - Zabij mnie glino! Słyszysz ?!? Jestem nikim, dnem, śmieciem. Do niczego się nie nadaję! Potrafię tylko ćpać i zrobię wszystko, by zdobyć nową działkę. Lepiej oczyścić świat z takiego ścierwa...
       - Naprawdę tak uważasz? - odrzekł policjant bardzo spokojnym głosem.
       Ćpun miał jeszcze coś wywrzeszczeć, ale spokój jaki emanował ze ścigającego, a także to, że nie wyczuł w głosie pogardy ani obrzydzenia, wyraźnie ocuciły jego zapał.
       - Dla mnie nie jesteś śmieciem! Jesteś człowiekiem... - powiedział tak powoli jakby zależało mu na zaakcentowaniu każdego wyrazu. - Masz... - dodał i powoli zbliżając się do ćpuna. W drżące ręce wsunął mu coś, co wyglądało na wizytówkę. - Mój brat prowadzi dom dla takich jak ty... Dla ludzi...


       - Co ja tutaj robię? - znowu niepewność w głosie.
       - Sam fakt, że zdecydowałeś się tu przyjść, świadczy o Twojej chęci walki.
       - Jakiej walki ?!? Człowieku czy ty nic nie rozumiesz ??? Ja już się taki urodziłem. Spłodzony ze splugawionego związku. Naznaczony. Po prostu tak było mi zaplanowane, że przez całe swe krótkie i cuchnące życie będę należał do "grupy specjalnej" - dialog przerodził się w monolog. Ćpun nie zwracał uwagi na to czy ktokolwiek go słucha. A potem jakby w uniesieniu, w amoku zaczął wykrzykiwać hasła - oderwane od kontekstu slogany: - Ja żyję, tylko po to by brać! Jestem ich potomkiem i kontynuatorem. Dzieci - kwiaty. O dzięki wam za wasz pokarm. Za mannę, która nas trzyma przy życiu! W tej brudnej egzystencji...
       - Prochy to nie wytwór dzieci - kwiatów.
       Przerwał mu delikatnie aczkolwiek stanowczo. Wrażenie jakie sprawiło to spokojne zdanie wtrącone w jego potok słów, można by przyrównać jedynie do dźwięku dzwonu rozbrzmiewającego w kompletnej ciszy.
       - Co ??? - i znowu to samo zawodzące drżenie głosu.
       - Ćpali wszyscy, od robotników wznoszących Amerykę, po biznesmenów obracających grubymi plikami zielonych papierków. Może nie dawali w żyłę, tak jak ty, ale lubili sobie czasem ostro przypalić, na wiele lat przed tym jak pierwszy facet zapuścił długie włosy i nazwał siebie hippisem. A wszystko zaczęło się od pewnego lekarza, który będąc przekonanym, że wymyślił lekarstwo przeciwko grypie, opracował wzór chemiczny LSD...
       - Mówisz tak przekonywująco, że gotów jestem uwierzyć, iż to prawda. Znasz jeszcze jakieś ciekawe historyjki, które mogłyby zainteresować takiego zdychającego śmiecia jak ja?
       - Już ci mówiłem! Nie jesteś śmieciem!
       - Jasne... No więc?
       - Znam jedną taką. Chcesz posłuchać?


       James "Jimmy" Angel swe niezbyt amerykańskie nazwisko zawdzięczał swej matce.
       Lusinda Angel była kelnerką w jednym z obskurnych barów stanowiących stały element amerykańskich autostrad. Tam też poznała swego "męża". Był całkiem w porządku, ale niestety odjechał swą wielką ciężarówką rano, kiedy tylko wytrzeźwiał. Lusinda postanowiła więc dać swojemu synowi swe panieńskie nazwisko.
       Jimmy, w przeciwieństwie do swego ojca, wyrósł na bardzo przystojnego i dobrze zbudowanego mężczyznę. W wieku dwudziestu dwóch lat postanowił opuścić "rodzinne gniazdko" jakim była przyczepa stojąca niedaleko baru. Za namową swojego przyjaciela zaciągnął się do wojska, do Amerykańskich Sił Powietrznych.
       Był dobrym pilotem, jednym z najlepszych. Kiedy latał, zdawał się stanowić jeden organizm ze swoim samolotem. Dokonywał pełnego zespolenia, a dzięki swoim umiejętnościom i zdolności do nieustannego podnoszenia swych kwalifikacji, udawało mu się dokonywać rzeczy nieosiągalnych dla innych pilotów tego okresu.
       Do jego największych zalet należała sumienność w wykonywaniu zleconego zadania oraz upór z jakim dążył do osiągnięcia raz założonego celu.
       To był dobry okres jego życia. Dzięki wojsku mógł odreagować trochę od brutalnej rzeczywistości. Pochłonęło go całkowicie. Wszystkie problemy z jakimi borykał się w latach wcześniejszych przestały się liczyć. Zapomniał nawet o narkotykach, które zdominowały jego młodzieńcze życie i stanowiły jedyną ciemną plamę na jego zdawałoby się nieskazitelnym życiorysie.
       Podczas dwóch miesięcy wiosny roku 1933, kiedy stacjonował jeszcze w Bostonie, poznał Marie. Dzięki niej zrozumiał, że istnieje miłość jedna, jedyna na całe życie. Zrozumiał, że można kochać kogoś tak bardzo, iż ani odległość ani próba czasu nie są w stanie pozostawić najmniejszego uszczerbku na takim uczuciu.
       Potem przyszedł trudny okres. Przełożeni zorientowali się w jego niespotykanym talencie i zdolnościach młodego kadeta. Szybko zapadła decyzja o oddelegowaniu go w miejsce, gdzie jego umiejętności byłyby należycie wykorzystane.
       Wyżyna La Gran Sabana, oraz znajdujący się na niej masyw Auyán Tepuy, to jedno z niewielu miejsc, które jeszcze w latach trzydziestych dwudziestego wieku stanowiły białą plamę na mapach świata. Z małego, prowizorycznego lotniska wojskowego, zbudowanego w okolicach wioski Caruana de Montata, organizowane były codzienne loty maszyn zwiadowczych, wyposażonych w aparaty fotograficzne i inne urządzenia kartograficzne. Zebrane dane były sumiennie analizowane przez sztab kartografów, a ostatecznie nanoszone na nowopowstające mapy Ameryki Południowej.
       Rozłąka jaka była związana z przydzieleniem nowego miejsca stacjonowania, była bardzo bolesna, ale dla zawodowego żołnierza rozkaz jest ważniejszy niż świętość. Po prostu musiał i wyjechał, zostawiając Marie samą.
       Pisali do siebie długie listy. Długie i częste. Ona opisywała mu w najdrobniejszych szczegółach zmiany jakie zachodziły w Bostonie, a on chwalił się kolejnymi osiągnięciami. Niestety listy te nie były w stanie wypełnić pustki jaka pozostała w sercu młodego żołnierza. Nie pomogła również obecność przyjaciela - równego stopniem żołnierza, służącego w oddziale naziemnym. Jimmy w pewnym momencie zaczął zatracać się w sobie. Ponownie sięgnął po alkohol i narkotyki.


       - Wieża kontroli lotów, tu Rocky 1 - 5. Proszę o pozwolenie na rozpoczęcie procedury startowej.
       - Hej Jim! - głos w słuchawkach zabrzmiał odrobinę nienaturalnie. - Żyjesz?
       - Wszystko na to wskazuje Sam. Widać jeszcze mnie tam nie chcą...
       - Wczoraj nie wyglądałeś najlepiej - tym razem dało się w głosie wyczuć wyraźną nutę troski.
       - Eee... majorze Samuelu Hubbardzie, o czym major mówi ???
       - Dobrze wiecie majorze Jamesie Angel! O tym świństwie, które wczoraj paliliście z takim zapałem!
       - Zapomnij... Nie teraz. Porozmawiamy o tym później. Mój mały samolocik już się nie może doczekać chwili oderwania się od ziemi. A jego mały pilot nie może doczekać się przeżycia czegoś ciekawego w tej nudnej, zapchlonej dziurze.
       - Dobrze, leć. A wróć w jednym kawałku, bo nie odpuszczę Ci tej rozmowy...


       Mały, jednomiejscowy myśliwiec typu Grumman F2F powoli nabierał szybkości. Kiedy tylko rozpędził się odpowiednio, Jim poderwał go do równego lotu. Zaraz potem wykonał dość skomplikowany manewr lotniczy, który wymierzył w ten sposób, że w chwili przelatywania koło wieży kontroli lotów jego samolot był odwrócony do góry nogami.
       Zasalutował.
       Wariat! - usłyszał w słuchawkach, a chwilę później wypełnił je szczery śmiech przyjaciela.
       Rozpoczął się długi, monotonny lot na południe.
       Teren był raczej pagórkowaty, lecz mimo to całkiem dostępny dla pieszych wypraw badaczy, dlatego też prawie jego sto procent było odkryte, zbadane, nazwane i ostatecznie naniesione na nową mapę. Z tej też przyczyny wszystkie loty Jimmiego i jego kolegów, miały raczej charakter szkoleniowy niż badawczy.
       Także ten lot nie różnił się zbytnio od wielu poprzednich - rozpoznanie, kilka zdjęć zainstalowanym aparatem, na koniec powrót do bazy.
       Znajdował się właśnie w okolicach wysokiego masywu górskiego, nazwanego przez kartografów Auyán Tepuy. Leciał niemalże dokładnie w kierunku północnym. Znaczna wysokość względem powierzchni masywu na jakiej się znajdował oraz dość duża prędkość z jaką leciał, nie pozwalały mu na odróżnienie wielu szczegółów w dole. Ponieważ stan paliwa nieubłaganie świadczył o konieczności powrotu do bazy, wykonał standardowy manewr pozwalający na szybką zmianę kierunku lotu o sto osiemdziesiąt stopni.
       Kiedy już, już miał oderwać wzrok od powierzchni masywu i spojrzeć prosto przed siebie, uwagę jego zaabsorbował refleks światła. Blask słoneczny odbity od czegoś znajdującego się trochę poniżej szczytu. Niemożliwe by był to wytwór rąk ludzkich. A więc co? Jezioro? Może rzeka? Nie był pewien czy mu się nie przywidziało. Chciał i musiał to sprawdzić, ale nie tym razem. Biorąc pod uwagę stan paliwa, tym razem mógł zrobić tylko jedno.
       Lecieć prosto do bazy i modlić się by w ogóle udało mu się tam dolecieć...


       - Moim zdaniem było to przywidzenie - rzekł szef sztabu kartografów podczas popołudniowego spotkania przy herbacie. - Dotąd nie było żadnych informacji o jakimkolwiek jeziorze czy źródle w północnej części Auyán Tepuy, w pobliżu miejsca nad którym przelatywałeś Jimmy.
       - Co w ogóle możesz mi powiedzieć o tej okolicy?
       - Znamy rzekę Caroní, jedną z większych w tej części Ameryki Południowej, mającą swe źródła pod górą Roraima w paśmie górskim Merume, na północny wschód od wyżyny La Gran Sabana. Jednakże Caroní opływa masyw Auyán Tepuy dość wielkim łukiem, a jedyny znany nam dopływ, stanowiący część bardzo rozbudowanego systemu rzecznego Caroní ma swoje źródła w zupełnie innej części masywu, dobre czterdzieści kilometrów na południowy zachód od miejsca w którym prawdopodobnie znajdował się twój samolot w momencie, gdy zauważyłeś ten refleks światła słonecznego.
       - To by potwierdzało moje obawy - odrzekł Jimmy z ledwie słyszalnym zawiedzeniem w głosie. - Nie znalazłem także żadnej wzmianki na ten temat ani na starych, ani na nowo kreślonych mapach okolicy.
       - Tak! Ale musisz wziąć pod uwagę, że rozmawiamy o jednym z najmniej poznanych rejonów i niczego nie można wykluczyć...


       Nie mógł, albo po prostu nie chciał dać za wygraną.
       Rozpatrywał dwa sposoby na przekonanie się czy rzeczywiście było to tylko złudzenie. Piesza wyprawa w ten rejon, założenie tymczasowego obozu i rekonesans albo kilka lotów zwiadowczych w okolicach masywu, plus do tego aparat fotograficzny i odrobina silnej woli.
       Pierwsze rozwiązanie odpadało ze względu na odległość - z bazy lotniczej było po prostu zbyt daleko. Zdecydował się więc na drugą opcję, a silnej woli i samozaparcia przecież mu nie brakowało.
       Pierwszy lot nie przyniósł niczego nowego. Samolot wyposażony w standardową ilość paliwa był w stanie przelecieć maksymalnie sto pięćdziesiąt kilometrów. Ponieważ masyw znajdował się w odległości około siedemdziesięciu kilometrów od lotniska, tym razem Jimmiemu udało się jedynie dolecieć w okolice celu. Mając masyw w zasięgu wzroku, musiał podjąć decyzję o powrocie.
       Niezrażony porażką postanowił wyciągnąć odpowiednie wnioski. Na następną wyprawę poleciał już specjalnie do tego celu przygotowanym samolotem. To specjalne przygotowanie polegało na wyrzuceniu z maszyny wszystkiego co zbyteczne, tak by uczynić ją maksymalnie lekką oraz na wyposażeniu jej w dodatkowy zbiornik paliwa.
       Wystartował o świcie.
       Skierował się na północny wschód. Po przebyciu czterdziestu pięciu kilometrów minął rzekę Caroní. Odbił w kierunku wschodnim i po przebyciu kolejnych trzydziestu kilometrów znalazł się nad dość rozwidlonym prawobrzeżnym dopływem tej rzeki, jedynym znanym w tej okolicy. Następnie zmienił kierunek lotu o prawie dziewięćdziesiąt stopni i poleciał w kierunku północnym z lekkim odchyłem na wschód. Przeleciał około trzydziestu kilometrów i znalazł się w bezpośredniej bliskości dwóch bliźniaczych szczytów górujących nad masywem Auyán Tepuy. Wzgórza te były znane już kartografom, więc zrobił tylko jedno zdjęcie pokładowym aparatem. Nie zmieniając ani o stopień kierunku lotu, przeleciał pomiędzy dwoma szczytami.
       Wleciał w teren o którym mało kto do tej pory wiedział.
       Pamiętał, że ostatnim razem leciał zbyt wysoko by dojrzeć jakieś szczegóły, więc tym razem kiedy tylko wyleciał poza bliźniacze szczyty, zniżył lot i zmniejszył dość poważnie prędkość.
       Wątpliwości, że być może jednak się pomylił, które wcześniej siedziały głęboko w jego umyśle, teraz powróciły. Sam nie wiedział czemu go ta sprawa aż tak bardzo intryguje, ale denerwował się tak bardzo, że aż rozbolał go żołądek. Po prostu bardzo trudno byłoby mu pogodzić się z porażką.
       I nie pomylił się.
       Po przebyciu osiemnastu kilometrów od bliźniaczych szczytów nagle jego oczom ukazała się rzeka. Rzeka, chociaż lepszą nazwą byłaby rzeczka - była tak wąska, że nie mógł jej dojrzeć z wysokości na jakiej znajdował się podczas pierwszego przelotu nad tym terenem.
       Teraz widział ją doskonale. Rzeka płynęła w kierunku północnym, lekko skręcając ku zachodowi. Widział ją w całej okazałości, chociaż wcale nie była taka długa - niecałe trzy kilometry dalej masyw nagle urywał się i rzeka znikała z oczu.
       - Świetnie! - powiedział na głos, a w głosie tym dało się wyczuć wyraźną nutkę zadowolenia. - Nie dość, że odkryłem nową rzekę to jeszcze zaliczą mi na konto jakiś mały wodospadzik.
       Przeleciał wzdłuż rzeki owe niecałe trzy kilometry.
       W zasadzie nie można tego nazwać szokiem. Po prostu zdziwił się, gdy minąwszy linię masywu i ujrzał, że różnica wysokości jest aż tak duża.
       Samolot tego typu jakim leciał Jimmy nie umożliwiał pilotowi zobaczenia co znajduje się bezpośrednio za nim. By móc więc obejrzeć sobie odkryty wodospad i ewentualnie go sfotografować, wykonał manewr zmiany kierunku lotu o sto osiemdziesiąt stopni, tak by lecąc zbliżać się do ściany masywu, a nie oddalać się od niej.
       I wtedy przeżył prawdziwy szok.
       Woda spadała z krawędzi masywu na samo dno nieprzerwaną strugą. Strumień wody, tak jak i tworząca go rzeka, był stosunkowo wąski - wodospad powstał w górnym biegu rzeki, kilka kilometrów od jej źródeł, ale mimo to woda rwała w dół z tak olbrzymią siłą, że zdawała się nie spływać po zboczu masywu tylko spadać w kaskadą w dół, w pewnej odległości od skał.
       Widok był szokujący. Jimmy nigdy nie widział największego wodospadu świata - Niagary, ale był pewien, że o to ma przed sobą najwyższy ze znanych ludzkości. Kaskada wody zdawała się mieć kilometr wysokości.
       Właśnie w tym miejscu uświadomił sobie potęgę Boga...
       Do rzeczywistości przywrócił go wskaźnik stanu paliwa. Znowu mu się to zdarzyło - ten masyw miał chyba działanie hipnotyczne, bo jak inaczej wytłumaczyć, że tak wytrawny pilot dwa razy pod rząd zapomniał kontrolować stan swego paliwa. Tym razem znowu musiał udać się najkrótszą drogą do bazy. Mimo, że lecąc wzdłuż linii prostej jego trasa była trochę krótsza niż poranne kluczenie, bo wynosiła około stu dziesięciu kilometrów, jednak i tym razem do bazy do leciał na oparach paliwa. Tylko swym zdolnościom i doświadczeniu zawdzięczał fakt, że nie rozbił się kilka kilometrów przed lotniskiem.
       Początkowo nikt nie chciał dać wiary sensacjom młodego pilota. Jimmy z wrażenia nie zrobił ani jednego zdjęcia swego wodospadu. Ale problem szybko się rozwiązał. Jim aż rwał się do kolejnych wypraw. Efektem następnych lotów były coraz większe ilości zdjęć i osób, które oglądały niezwykłe zjawisko.
       Nie było to odkrycie banalne tak jak większość dokonywanych w tym okresie. Kartograf zabrany jako pasażer i świadek stwierdził, że bardziej przybliżoną wysokość będzie można zmierzyć dopiero na miejscu, ale "na oko" można ocenić, że jest to najwyższy wodospad jaki do tej pory odkrył biały człowiek.
       Jim miał pełne ręce pracy. Trzeba było na bieżąco prowadzić i uaktualniać dokumentację. Do tego dochodził problem segregacji zdjęć - nie wszystkie wyszły najlepiej, część nadawała się tylko dla prasy, a naprawdę nieliczne z nich można było przeznaczyć do albumu jaki przygotowywano równolegle z nową mapą Ameryki Południowej. Nie wolno było zapomnieć o pomiarach geodezyjnych i geograficznych. No i ostatecznie trzeba było pomyśleć o zorganizowaniu pieszej wycieczki w tamtą okolicę. Po mimo, że w linii prostej od bazy do wodospadu było sto dziesięć kilometrów to jednak w prostej linii iść się nie da i z pobieżnych wyliczeń wynikało, że trasa zabierze siedem dni marszu w jedną stronę. Czyli, że zapowiadała się poważna wyprawa, a nie jakaś majówka.
       Nawał pracy, który wzbudzał w nim pozytywną energię i uczucie bycia potrzebnym komuś, spowodował, że młody lotnik praktycznie zupełnie zapomniał o problemie uzależnienia narkotyków i alkoholu. To wszystko co działo się wokół niego miała na niego samego bardzo pozytywnych wpływ.
       Ale szczęście nie trwa długo...


       Major Samuel Hubbard raz jeszcze przebiegł oczami urwaną kartkę papieru, którą trzymał w ręku. Trudno mu było czytać, gdyż najświeższa depesza niejednego ścięłaby z nóg.
       W środę, dwudziestego czwartego maja tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku, Marie Angel została postrzelona. Zdarzenie to miało miejsce podczas napadu na bank, w którym pani Angel przebywała wraz z trzema innymi osobami. Po mimo natychmiastowego odwiezienia do szpitala, pani Angel nie odzyskawszy przytomności zmarła...
       - Dwudziestego czwartego maja... - wyszeptał jakby bojąc się własnego głosu. - Dwa tygodnie. Jezu! Jak ja mu o tym powiem ???


       Dwa dni nie wychodził ze swojego pokoju. Trzeciego dnia rana pojawił się w swoim gabinecie tylko po to, by podrzeć swoje notatki związane z planowaną pieszą wycieczką na Auyán Tepuy. Tego samego dnia, późnym popołudniem Sam znalazł go w kantynie. Siedział samotnie nad szklaneczką Whisky wpatrzony niewidzącym wzrokiem prosto przed siebie.
       Szeroko rozwarte oczy i łezki drżące w ich kącikach doskonale świadczyły o jego stanie.
       - Jim... znowu brałeś? - zapytał bardzo nieśmiało.
       - Odwal się ode mnie! Co miałem robić? Tańczyć? - zaśmiał się szyderczo. A w śmiechu tym aż zbyt wyraźnie dało się odczuć obłąkanie narkotyczne.
       - Wiesz, że to zaprowadzi cię na samo dno! - Samuel Hubbard nie dawał za wygraną.
       - No to co? Już raz tam byłem... Wiesz? Tam jest całkiem ciekawie...
       - To nie ma sensu! Rujnujesz się! Wiem o tym ja i wiesz o tym ty!
       Irytacja w głosie spowodowała, że Jimmy oderwał swój wzrok od bliżej nieokreślonego punktu i spojrzał na swojego przyjaciela.
       - Wiesz co nie ma sensu?! - odwarknął. - Rozmowa z tobą. To nie ma sensu! Jeszcze raz ci powtarzam. Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy! To mój problem i sam sobie z nim poradzę... jakoś.
       Wstał nagle. Przez sekundę sprawiał wrażenie, że sam jest zdziwiony swoim zachowaniem. Jednak widząc, że Sam zamierza coś powiedzieć, momentalnie mu przerwał:
       - Idę polatać sobie na swoim małym samolociku. To dużo ciekawsze niż rozmowa z wami, majorze Samuelu Hubbardzie!
       Wybiegł z kantyny, nie zwracając na nic więcej uwagi. Przy samym wyjściu zatoczył się, ale nie zmienił swego zamiaru.
       Sam zbytnio nie przejął się zachowaniem swego przyjaciela. Już nie raz był celem opryskliwych ataków, kiedy tylko ten zbyt bardzo sobie pozwolił. Nie martwił się też jego wybuchową reakcją. Świeże powietrze dobrze mu zrobi - pomyślał. - A i tak nigdzie nie poleci. Lotnisko jest zamknięte, a poza tym jest rozsądnym człowiekiem - nigdy nie poleciałby po braniu...
       Nigdy ???
       Jezu Chryste! Jim...
       Wyleciał z kantyny jak pocisk armatni. Na zakręcie o mało nie wyrżnął w młodszego stopniem oficera, który odzyskawszy nieco dech, wysapał:
       - Panie majorze! Melduję, że pas jest zamknięty zgodnie z regulaminem, a przed chwilą wystartował z niego samolot majora Jamesa Angela z nim samym na pokładzie.
       - Wiem! Biegnijcie do sztabu i zameldujcie, że przejmuję dowodzenie nad akcją. Potem zbierzcie mi tu cały personel medyczny, bo może być potrzebny.
       - Nad jaką akcją panie majorze?
       - Nad akcją ratunkową...


       Wystartował z pominięciem wszelkich zasad bezpiecznego latania. Liczył się czas.
       Gdzie lecieć? Gdzie on jest?
       Długą chwilę krążył w okolicach lotniska, nie mogąc w promieniach zachodzącego słońca wypatrzyć maszyny swego przyjaciela ani zdecydować się na jakiś konkretny kierunek. Z zadumy wyrwał go głos, który nagle pojawił się w jego słuchawkach.
       - Czego szukasz podniebny podróżniku...
       Głos, w którym można było wyczuć nutę narkomańskiego obłąkania, bólu, żalu i tęsknoty. Głos człowieka wewnętrznie wypalonego i zmęczonego życiem.
       Samolot pojawił się znikąd, jak duch, chociaż Sam wiedział, że jest on jak najbardziej realny.
       - Jimmy jestem z tobą...
       Nastąpiła bardzo długa chwila ciszy. A po niej znów ten obłąkany głos:
       - Leć ptaszyno, leć za mną...
       - Jimmy... dokąd chcesz lecieć?
       Jakby nie dosłyszał tego pytania. A może nie chciał go usłyszeć...
       - Leć ptaszyno, leć za mną...


       Znał to miejsce.
       Chociaż sto dziesięć kilometrów w linii prostej to dla samolotów jakich używali niemalże chwila, jemu wydawało się, że minęły wieki nim minęli bliźniacze wzgórza na szczycie masywu Auyán Tepuy. Potem była ta nowoodkryta odnoga Caroní i blisko kilometrowy spadek terenu, po którym spływał wodospad Jimmiego.
       Równie długo musiał czekać na ponowny kontakt. Gdy młody pilot odezwał się po raz kolejny, jego głos nie nosił już znamion szaleństwa. Był spokojny, trochę drżący.
       - Sam. Znasz to miejsce?
       - Znam Jim...
       - To mój wodospad. To ja go odkryłem. Pamiętaj o tym! - powiedział to z takim przekonaniem jak gdyby ktokolwiek chciał kwestionować jego odkrycie.
       Zrozumiał dopiero gdy samolot przyjaciela zaczął wykonywać długi łuk mający w efekcie dać zmianę kierunku lotu o sto osiemdziesiąt stopni.
       - Bóg jest wspaniały Sam! Stawia nam na drodze życia przeszkody, tak byśmy pokonując je mogli zasłużyć sobie na zbawienie i jego łaskę. Niestety czasami nie jesteśmy w stanie ich pokonać. A może zbyt zmęczeni walką po prostu nie chcemy ich pokonywać... A więc Sam, pozostaje mi jedynie podziękować Ci za wszystko i powiedzieć "Do widzenia... kiedyś!".
       - Jimmy o czym ty mówisz ???
       I znowu ta paskudna cisza.
       I przerażenie wzmagające się z każdą chwilą.
       I bezsilność.
       I niepewność...
       - Już. Już wiem. Dobrze robię. Chyba... Boże wybacz! Marie. Kochana! Już niedługo...
       - Jim !!!


       Mały, jednomiejscowy myśliwiec typu Grumman F2F płynnym niemalże podręcznikowym lotem zbliżył się do ściany masywu. Eksplozja nie była tak głośna i artystyczna jak te, które można oglądać w kinie - spadająca z ogromną siła woda błyskawicznie ugasiła czerwono-pomarańczową kulę ognia.
       Wrak samolotu lub raczej to co z niego zostało, gnany miażdżącym pędem strugi wodnej roztrzaskał się u podnóża masywu, prawie osiemset metrów poniżej miejsca wybuchu.


       - Śliczna historia, ale nie licz na to, że będę płakał - zaskrzeczał. - Poza tym liczyłem na jakiś morał. Natomiast ty zaserwowałeś mi bzdurną bajeczkę bez pointy. Koleś był ćpunem i skończył jak każdy ćpun. Co za różnica, że my głównie stosujemy Złoty Strzał, a on się artystycznie rozpieprzył o jakąś skałę. Był na dnie i na dnie skończył. Jak my wszyscy...
       - Nie o to chodzi, przecież dobrze o tym wiesz.
       - Wiem ???
       - Tam na górze nie karzą za to, że bierzesz. Każdy z nas jest grzeszny i każdy upada. Tam karzą za brak wiary w to, że może być lepiej.
       - Nie mędrkuj tylko mów co masz na myśli. Ja ze wsi jestem - próbował zażartować, ale mu to nie wyszło.
       - Jimmy przez pewien okres swego życia wierzył w to, że może być kimś. I stał się kimś. Odkrył wielki wodospad i wiele innych miejsc. Miał kobietę, którą kochał. Miał przyjaciela. Był wśród ludzi, którzy liczyli się dla niego i liczyli się z nim. Wiedzieli, że jest ćpunem tak jak ty, a mimo to nie był dla nich odszczepieńcem. Bo uwierzył w to, że może być lepiej. Że może być kimś.
       W ciszy jaka zapanowała było słychać tylko tykanie zegara i dźwięki budzącego się miasta.
       - Czy ty potrafisz w to uwierzyć ???

Katowice, maj 1999 - maj 2001