Szachownica

AUTOR : Sebastian R. Chosiński
HTML : ARGAIL

 

 

SEBASTIAN R. CHOSIŃSKI
Szachownica

Część 1. - Jakes

I.
Nieprzyjaciel nie niepokoił nas już od tygodnia. W ciągu dnia przemierzaliśmy więc olbrzymie połacie pustyni, stając się coraz mniej uważni. Nikt nie uznawał już za stosowne wysyłać przodem, na przeszpiegi, zwiadowców. Zresztą, w promieniu kilkunastu mil wszystko było doskonale widoczne. Nikt nie zdołałby się ukryć przed sokolim wzrokiem naszego dowódcy, majora Jeffersa.
Słońce dawało nam się mocno we znaki. Z godziny na godzinę topniały zapasy słodkiej wody. Major wyznaczył zatem dwóch żołnierzy odpowiedzialnych za napoje. Mimo sprzeciwu reszty oddziału, zebrali oni od wszystkich skórzane bukłaki - cokolwiek w nich było: woda, resztki piwa czy wódki - i od tej pory nieśli je, niezadowoleni, w swoich plecakach. Trzy razy w ciągu dnia, na wyraźny rozkaz dowódcy, zatrzymywaliśmy się, a szeregowcy - zlani potem i nierzadko znajdujący się na skraju wytrzymałości - zrzucali na piasek swoje toboły, do których majestatycznym krokiem podchodził Jeffers. Jedynie on miał prawo wyciągać bukłaki, które - z odpowiednią adnotacją słowną: "Tylko trzy łyki" - podawał kolejno żołnierzom. Gdy któryś starał się z rozpędu wypić więcej, niż miał do tego prawo, narażał się na stek wyzwisk, a bywało nawet nie raz, że padał zemdlony pod ciosami majora, wymierzanymi przezeń kolbą karabinu maszynowego. - Psiakrew! - syczał wtedy Jeffers, odganiając wszystkich, którzy chcieli pomóc nieprzytomnemu. - Dojdzie do siebie, to będzie mądrzejszy. Nie dojdzie, to nie będziemy mieć z nim więcej żadnych problemów...
Jeffers nie był, wbrew pozorom, złym człowiekiem. To wojna uczyniła go potworem. Nigdy nie chciał być żołnierzem. Kiedyś, jeszcze nim posłano nas na pustynię, siedzieliśmy w gronie oficerów w garnizonowej kantynie i popijaliśmy koniak. Tematy rozmów krążyły wokół starych, dobrych, przedwojennych czasów. - Specjalnie poszedłem na studia, aby uciec przed wojskiem - poinformował oficerskie grono Jeffers, czym wszystkich wprawił w zdumienie. Żołnierzem został z przypadku, w drugim roku wojny. Zamknięto większość wyższych uczelni, poza wojskowymi, a on chciał kształcić się dalej. Nie miał więc wyboru - złożył podanie o przeniesienie do Akademii Wojskowej. Rozpatrzono je w możliwie najkrótszym czasie, albowiem uczelniany psycholog dopatrzył się w Jeffersie materiału na doskonałego dowódcę. W trakcie kolejnych dwóch lat studiów Jeffers potwierdził swoje predyspozycje. Szybko awansowano go więc na podporucznika i wysłano na front - na razie jednak tylko na tyły. Pół roku później, jako kapitan, trafił do grupy szturmowej, a kiedy w trakcie jednego z wypadów poległ jej dowódca, właśnie Jeffersa mianowano jego następcą (nie zapominając oczywiście o kolejnym awansie).
Major Jeffers gardził władzą, chociaż korzystał z niej bez uprzedzeń. Od razu po objęciu dowództwa wprowadził kilka nowych praw. Dotyczyły one głównie personelu pomocniczego podległej mu grupy, a mówiąc jeszcze dokładniej - sanitariuszek.
- To niedorzeczne, by moi żołnierze opuszczali nocami potajemnie obóz i jechali kilkanaście mil do miasta, chcąc skorzystać z płatnych usług prostytutek, kiedy na miejscu jest tyle młodych dziewcząt - przekonywał pułkownika ze Sztabu Okręgu, który przybył do obozu, gdy tylko dotarły doń, niesprawdzone jeszcze, pogłoski o nowych zasadach postępowania ustanowionych przez Jeffersa. Pułkownik wytrzeszczał oczy ze zdziwienia, ale jeszcze tego samego dnia opuścił obóz, nie składając na majora swoim przełożonym żadnej skargi. Adiutant Jeffersa rozpuszczał później plotki, że to z tego powodu, iż major przystawił mu lufę rewolweru do skroni, stwierdzając swoim niezwykle przymilnym tonem głosu: - Chciałbym jeszcze kiedyś doczekać pańskiego awansu na generała. - Sanitariuszki były najmniej zadowolone z takiego obrotu sprawy, ale szybko przywykły do spełniania dodatkowych obowiązków. Pomóc wydatnie miał im w tym obozowy lekarz, kapitan Hargraves, którego Jeffers, wkrótce po wprowadzeniu swego niepisanego rozporządzenia, poinformował: - Pana czynię odpowiedzialnym za przyrost naturalny w naszym obozie. Ma on wynosić nie mniej, nie więcej, ale dokładnie: zero! Zrozumiano? - Lekarz musiał zrozumieć, bowiem - jak twierdził adiutant - kiedy opuszczał namiot dowódcy był bledszy od białej ściany pobielonej wapnem.
Autorytet dowódcy urósł wśród szeregowych żołnierzy do niebotycznych rozmiarów. Nie dość, że wszystkie swoje zachcianki spełniali odtąd na miejscu, nie narażając się na przywleczenie do obozu niepożądanych chorób (o co dbał Hargraves), to na dodatek znaczną część żołdu mogli od teraz przeznaczać już tylko i wyłącznie na alkohol.
Dowództwo Okręgu przestało interesować się naszym obozem. To znaczy docierały do nas rozkazy generała, docierały zapasy żywności i amunicji, ale przestano przysyłać kontrole. Zresztą, nie było po co, zgodnie bowiem z oficjalnymi dokumentami, życie w obozie toczyło się dokładnie tak, jak powinno. Wieczorami Jeffers zbierał w swoim namiocie kadrę oficerską i zarządzał grę w pokera. Kiedy przegrywał, o dziwo, nie awanturował się, nie wygrażał nikomu, czego pierwotnie po nim się spodziewano, ale potulnie kładł pieniądze na stół. Mówił niewiele, jeśli zadawał pytania, to tylko Hargravesowi.
- I co u naszych pań? Pierwsze oznaki niezadowolenia minęły?
- Zdaje pan sobie sprawę, majorze, jaki to może mieć wpływ na ich psychikę?
- Niech pan mi tu nie wyskakuje z psychoanalizą. Jesteśmy na wojnie, którą prowadzi się rękoma żołnierzy. Czy słyszał pan kiedyś o tym, by wojnę wygrywali żołnierze niezadowoleni ze swoich dowódców?
- Słyszałem jedynie o dowódcach niezadowolonych ze swoich żołnierzy - odparł potulnie Hargraves, wykładając na stół trzy damy. Jeffers zaklął pod nosem, ponieważ miał "tylko" trójkę waletów.
- Nie jest pan łatwym przeciwnikiem, Hargraves. Dlatego cieszę się, że to ja jestem majorem, pan zaś tylko kapitanem, i że, chcąc nie chcąc, musi pan wykonywać moje rozkazy.
Hargraves był przywódcą nieformalnej opozycji wobec Jeffersa, w czym major doskonale się orientował. Czuł jednak pewną słabość do lekarza i dlatego, nie dość, że nie odsyłał go na tyły, to w dodatku niekiedy nawet kokietował, dopuszczając do tajemnic obozowych, których nie zdradzał swoim zastępcom. Hargraves wiedział, że w ten sposób major czynił go współodpowiedzialnym za to, co dzieje się w obozie, i - choć niechętnie - brał to brzemię na swoje barki.
Adiutant Jeffersa, sierżant Sahib, mający za zadanie śledzić wszystkie poczynania lekarza, wiedział, jak wielką nienawiścią Hargraves darzy swego przełożonego, ale również - jak wielce mu on imponuje. Spotykali się czasami w lazarecie, po wieczornej odprawie, by napić się wódki.
- Jeszcze nigdy jako lekarz nie miałem tyle roboty co tutaj - stwierdził pewnej nocy kapitan. Sahib zrobił zdziwioną minę, nie miał bowiem pojęcia, o czym lekarz mówi. - Pan się nie domyśla? Nie szkodzi, powiem panu, a pan niech doniesie o tym majorowi. Dobrze, by się orientował, co dzieje się w jego obozie. - Sahib nadal wpatrywał się weń obojętnie, nie rozumiejąc coraz mniej już subtelnych aluzji Hargravesa. - Zdaje pan sobie sprawę, że nasz przemysł nastawiony jest przede wszystkim na produkcję wojenną... - Sahib niedbale przytaknął. - Że wszelka inna produkcja zeszła na dalszy plan? Żeby pan wiedział, jak fatalnej jakości wytwarza się teraz prezerwatywy. Dziewczyny skarżą się, że co druga, co trzecia pęka w trakcie stosunku. I jaki tego skutek? W ciągu ostatnich czterech miesięcy musiałem zrobić sześć skrobanek! Niekiedy w nocy, nie mogąc zasnąć, zastanawiam się nawet nad tym, czy nie prościej byłoby wysterylizować je wszystkie... - Znużony, sięgnął po szklankę i jednym haustem wlał w siebie sto gram białej z nazwy, ale bardzo mętnej z wyglądu, wódki.
- Mówił pan o tym majorowi? - zainteresował się Sahib.
- Raz próbowałem, ale to nie ma sensu.
- I ja mu nie powiem... - stwierdził po dłuższej chwili milczenia adiutant.

II.
Najświeższe informacje z frontu docierały do nas niezwykle rzadko. Major najprawdopodobniej o wszystkim, co się działo, informowany był na bieżąco, ale widocznie nie uważał za stosowne przekazywać tych wiadomości dalej - nawet oficerom. Żyliśmy więc w wojskowym obozie, ale jakby w zupełnie innym świecie. Gdzieś niedaleko nas, byli nawet tacy, którzy twierdzili, że w promieniu pięćdziesięciu mil, toczą się zażarte boje, nasi chłopcy wykrwawiają się na śmierć - my zaś nic o tym nie wiedzieliśmy. Wojna trwała, lecz nas w żadnym przypadku nie dotyczyła. Od czasu, kiedy major zamienił lazaret w burdel i chłopcy nie musieli już biegać do miasta, przestały docierać nawet plotki o sytuacji na froncie, które roznosiły miejscowe kurwy. A bywało, że posiadały informacje z "pierwszej ręki". - Jeffers wiedział, co robi - stwierdził kiedyś porucznik Bishop, odpowiedzialny w obozie za propagandę. - Żyjemy tu jak w jakiejś pierwotnej komunie. Wszystko jest wspólne, nawet baby! - I ryknął śmiechem, który natychmiast podchwycili pozostali oficerowie. - A może wojna się już skończyła? - zasugerował jego najbliższy przyjaciel, także porucznik, kwatermistrz Douglas. - My zaś o niczym nie wiemy... - To stwierdzenie, nie wiedzieć czemu, wywołało jeszcze większą eksplozję radości, która jednak szybko utopiona została w morzu wódki.
Nie chcąc ich słuchać ani na nich patrzeć, wyszedłem z namiotu, by przespacerować się wzdłuż posterunków strażniczych. Przy jednym z nich zaczepił mnie żołnierz, pełniący tej nocy służbę.
- Panie kapitanie, ma pan papierosa? - Podałem mu wymiętoszoną podróbkę oryginalnego kubańskiego cygara. Długo mu się przypatrywał z niedowierzaniem, nim wziął i wsadził sobie między wargi. Żuł je, ale go nie zapalał. Podałem mu zapalniczkę. Trzymał ją w dłoni, ale nie odpalał cygara. - Może powinieneś pójść do doktora Hargravesa... - zaproponowałem i bez słowa oddaliłem się w głąb obozu.
Jeffers musiał mnie obserwować, bo gdy tylko zniknąłem z pola widzenia strażnika, wyszedł naprzeciw mnie, nie udając wcale, że "wpadł na mnie zupełnie przypadkowo".
O czym mówił ci ten żołnierz? - Z podległymi sobie, nawet oficerami, major nigdy nie bawił się w kurtuazyjne tytułowanie: "panie poruczniku" czy też "panie kapitanie"; nie zwracał też większej uwagi na to, w jaki sposób żołnierze zwracali się do niego; mało kto jednak chciał sprawdzać, jak zareaguje w przypadku, gdyby zwrócić się doń "per ty" bądź "per Jeffers", z pominięciem "majora".
- Właściwie... nic.
- Nic?
- Poprosił jedynie o papierosa.
- I dałeś mu?
- A dlaczegóż miałbym nie dać, panie majorze?
- No tak... - dlaczegóż?
Szedł wolno przodem, a jak podświadomie ruszyłem za nim, choć wcale mnie o to nie poprosił. Widziałem jego plecy i pochyloną głową, jakby wpatrywał się w ziemię, po której stąpa. Mruczał coś pod nosem, ale nie byłem w stanie zrozumieć, czy są to jakieś artykułowane dźwięki. Nagle zatrzymał się, odwrócił i - ni stąd, ni zowąd - zapytał: - A co byś powiedział, gdybyśmy dostali rozkaz wymarszu na front?
- Byłbym... byłbym zadowolony - odparłem, chcąc jak najusilniej ukryć swoje podniecenie. Front? No tak, przecież wszyscy jesteśmy żołnierzami, to jest obóz wojskowy, a gdzieś tam toczy się wojna, od losów której zależy przyszłość naszej Ojczyzny. Tak przynajmniej informowały oficjalne komunikaty. Czy obecnie nadal formułowane są w podobnym tonie, nie byłem w stanie stwierdzić. Ale dlaczego cokolwiek miałoby się w ciągu ostatnich miesięcy zmienić?
- A więc byłbyś zadowolony? - spytał major tonem głosu, który zdradzał, że myślami jest gdzieś daleko, bardzo daleko stąd. - Ciekawe czy twoje zadowolenie poparliby ci wszyscy panowie... - nie powiedział, o kogo chodzi, ale wymownie spojrzał w stronę namiotu, z którego docierały podniesione, pełne pijackiego uniesienia odgłosy zabawy oficerów.
Dwa dni później o świcie Jeffers zarządził apel. Żołnierze niechętnie zrywali się z łóżek, biegając jak oszaleli w poszukiwaniu porzucanych dzień wcześniej w nieładzie mundurów. Oficerowie potajemnie stukali się w głowę, równie chętnie sięgając po ustawione na ladzie kantyny szklanki z wodą mineralną. Dręczył ich jeszcze wczorajszy kac.
- To wreszcie musiało się stać - stwierdził autorytatywnie Bishop.
- Co? - spytał Douglas, który był jego nieodłącznym cieniem.
- Stary zwariował. Przyznaj, że już od dawna sprawiał wrażenie... - przerwał, by poszukać właściwego słowa - człowieka niespełna rozumu.
- Znacznie częściej miałem wrażenie, że jego postępowanie wynika z żelaznej, choć dla wielu niezrozumiałej, logiki, jaką sobie narzucił - wtrącił kapitan Hargraves, który właśnie wszedł do namiotu w poszukiwaniu pozostałych towarzyszy ubiegłonocnej popijawy, mając nadzieję, że od nich dowie się coś więcej. Ale oni nie wiedzieli nic.
- Chodźmy zatem, panowie - rzucił Bishop. Douglas natychmiast pobiegł za nim, zaś Hargraves ruszył dopiero pół minuty później, kiedy wreszcie ugasił pragnienie.
Major usiadł sobie wygodnie na wyściełanym skórą dębowym fotelu, który był najwartościowszym meblem zdobiącym wnętrze jego namiotu. Że też miał głowę, by rozkazać tachać ważący kilkadziesiąt kilogramów mebel na plac apelowy, przebiegło mi niechcący prze myśl. Pięć metrów przed nim, wyprężeni jak struny, stali żołnierze czwartej grupy szturmowej. Po lewej stronie Jeffersa zebrali się oficerowie; naradzali się po cichu, co zrobić, bowiem żaden z nich nie miał odwagi podejść do majora. Odetchnęli z ulgą dopiero, kiedy Jeffers wezwał do siebie Sahiba.
- Odczytaj - polecił mu. Sahib odebrał z rąk majora zwinięty w rulon kawałek papieru, stanął przed równym szpalerem żołnierzy i zaczął głośno czytać. Już pierwsze zdanie wywołało szum niezadowolenia.
- Wojna wkroczyła w decydującą fazę. Chcąc odnieść ostateczny sukces, nie możemy cofnąć się przed największym poświęceniem. Jeśli zajdzie taka potrzeba, każdy z was powinien złożyć na ołtarzu Ojczyzny swoje życie. - Zaniepokojeni wydawali się także oficerowie.
- Co o tym myślisz? - spytał szeptem, szturchając mnie w ramię, Hargraves.
- Że diabeł sobie o nas przypomniał...
- A jak mu na imię, temu diabłu?
- Jakie to ma znaczenie, panie kapitanie? - odparłem, pełen szacunku dla jego przenikliwości.
Sahib skończył czytać rozkaz, po czym kartkę zwinął ponownie w rulonik i odniósł majorowi. Ten podniósł się bez słowa z fotela i ruszył w stronę swego namiotu, zrobiwszy uprzednio ręką ruch wzywający za sobą oficerów.
- Mam nadzieję, że teraz dowiemy się wszystkiego - powiedziałem na ucho lekarzowi.
- Ja już wiem wszystko i nie ukrywam, że nawet trochę się z tego cieszę - odparł Hargraves.
- A to dlaczego? - spytałem ze zdziwieniem.
- Niech pan pomyśli, jak musi się czuć wielki pisarz, którego na czas wojny zatrudnia się w najwyższym dowództwie i zmusza do tworzenia propagandowych odezw do społeczeństwa... I jak musi się czuć szanowany chirurg, którego sprowadza się do roli burdelowego ginekologa...
Jeffers na wstępie dał do zrozumienia, że nie ma zamiaru wdawać się w dysputy. Że wszystko, co miał do przekazania, zarówno szeregowym żołnierzom, jak i kadrze oficerskiej, przekazał w rozkazie odczytanym przez Sahiba.
Jeśli ktoś z was nie słuchał uważnie, może przeczytać go sobie jeszcze raz. - Rzucił kartkę na stół, ale nikt po nią nie sięgnął. - Macie dzień na przygotowania. Wymarsz nastąpi jutro o świcie. Jakieś pytania?
Po trwającej niemal minutę ciszy odezwał się kapitan Youthness: - Rozkaz jest bardzo... enigmatyczny - powiedział cicho, delikatnie, chcąc w ten sposób złagodzić wymowę słów, które miał zapewne zamiar jeszcze użyć. - Prawdę mówiąc, niewiele z niego wynika...
Major obdarował go pewnym siebie spojrzeniem. Spojrzeniem, w którym kryły się z jednej strony szacunek dla jedynego oficera, który miał odwagę - chociażby w mocno zakamuflowany sposób - wyrazić swoje niezadowolenie, z drugiej natomiast - nienawiść, że mimo wszystko się na to ośmielił.
- To tajny rozkaz. W tej chwili nawet wam nie mogę powiedzieć, o co chodzi - stwierdził od niechcenia Jeffers. - Kiedy przyjdzie odpowiedni moment, dowiecie się wszystkiego!
- Nie wątpimy, panie majorze, ale...
- Ale co? - Tym jednym stwierdzeniem zamknął usta Youthnessowi na dobre. Wyszliśmy z namiotu dowódcy całą grupą; nie został nawet Sahib, który doskonale nauczył się już rozpoznawać zachcianki majora. Wiedział, kiedy ten chce z nim jeszcze porozmawiać (choć były to bardzo rzadkie chwile), wiedział też doskonale, kiedy należy jak najszybciej usuwać się z pola widzenia Jeffersa.
Odszedłszy kilkanaście metrów od namiotu, adiutant dowódcy zapalił papierosa. Podszedł do niego Bishop, za plecami któremu majaczyła nieodłączna postać Douglasa.
- Kiedy szef dostał ten rozkaz?
- Nie wiem - odparł, zgodnie z prawdą, Sahib.
- Może pan to sprawdzić w zeszycie rozkazów? - Teoretycznie adiutant mógł to uczynić. Czuł jednak podświadomie, iż gdyby nakryłby go na tej czynności major, mogłoby mu się przydarzyć coś bardzo niemiłego.
- Proszę, panowie - wyszeptał tylko - nie wplątujcie mnie w wasze sprawy... - i poszedł chwiejnym ze zdenerwowania krokiem do lazaretu, by poprosić doktora Hargravesa o środki uspokajające.

III.
Minął tydzień - tydzień beznadziejnego i bezcelowego marszu pustynnymi bezdrożami, tydzień wyrzeczeń, cierpień i przekleństw potajemnie rzucanych pod adresem majora przez jego podwładnych - nim wreszcie Jeffers zdecydował się na, jak sam to określił, przeprowadzenie "narady wojennej". Decyzja ta zdumiała wszystkich.
- Po co narada, przecież w promieniu stu mil nie ma ani jednego nieprzyjaciela... - mamrotał pod nosem wycieńczony do granic Bishop. - Ten człowiek postradał zmysły, a my dajemy mu się bezmyślnie prowadzić jak bydło na rzeź.
- Zamknij się! - krzyknął na tyle głośno, na ile było go stać Hargraves. - Żołnierze słuchają - dodał już nieco spokojniejszym tonem.
- Obojętnie co o nim myślimy, powinniśmy zostawić to dla siebie - stwierdził Youthness, który nie mógł zapomnieć Jeffersowi zniewagi, choć wciąż bał się go jak nad wyraz srogiego ojca.
- Aż wszystkich nas wykończy?... - spytał Douglas, którego skrzekliwa barwa głosu zabrzmiała w uszach pozostałych wyjątkowo nieprzyjemnie.
- Nie zamierzam wdawać się z panami w bezsensowne dyskusje - stwierdził doktor i odszedł w stronę leżących na piasku żołnierzy. Bishop i Douglas spoglądali na niego z niechęcią. Nie powiedzieli jednak ani słowa: albo woleli przemilczeć, albo nie mieli po prostu sił na dalsze prowadzenie sporu. Odezwał się za to Youthness, stając na wprost Bishopa tak blisko, że porucznik mógłby potraktować to za prowokację.
- Niech pan nie zapomina, Bishop, że mamy wojnę. I wojenne prawo. Jeffers jest naszym dowódcą i może być pan pewien, że jeśli przyjdzie nam powołać sąd wojenny, on właśnie stanie na jego czele. Wydaje się panu, że ktoś z pozostałych członków tego gremium będzie miał odwagę zaprotestować przeciwko decyzji, jaką podejmie major?
Porucznik natychmiast spokorniał.
"Narada" odbyła się o zmroku, kiedy upał zelżał. Jeffers założył swój galowy mundur. Kiedy tak stał wyprostowany, otoczony wianuszkiem oficerów, przypominał najwybitniejszych dowódców z czasów II wojny światowej. Widziałem wiele filmów i wiele zdjęć z tamtych czasów; zastanawiałem się nawet, czy i Jeffers je widział i doszedłem do wniosku, że musiał - studiował przecież w Akademii Wojskowej, gdzie dbano o wszechstronne wykształcenie kadetów. Zebrali się około stu jardów od obozu, by dyskusji ich nie mogli, nawet przypadkiem, przysłuchiwać się szeregowi żołnierze.
- Nie powiem wam, jakie jest nasze położenie w chwili obecnej - zaczął major. - Nie powiem nie dlatego, że nie chcę, ale dlatego, że nie wiem. - Z zadowoleniem przyglądał się zaskoczonym twarzom podwładnych. Nie takich słów od niego oczekiwali i nie potrafili teraz ukryć swego rozgoryczenia. - Idziemy przed siebie i nie mam większego pojęcia, dokąd nas droga ta doprowadzi - podjął ponownie Jeffers.
- To obłęd! - wyszeptał Bishop, ale jego szept w tej chwili, chwili absolutnej ciszy, wydał się krzykiem.
- Powiedziałeś "obłęd"? - spytał major. Porucznik zbladł śmiertelnie, czekając na kolejne słowa majora - słowa, które mogły oznaczać dla niego nawet wyrok śmierci. Ale major otarł tylko pot z czoła i, pewien jestem, że się nie mylę, uśmiechnął się przelotnie pod nosem, a uśmiech ten trwał tak krótko, że zapewne poza mną nikt inny go nie dostrzegł. - Chcę was zapewnić, że daleki jestem od obłędu, a na pewno dalszy niż wielu z was - mówiąc to spoglądał, jak zwykle bardzo pewnym siebie wzrokiem, na Bishopa i Douglasa. - Nie wiem i nikt z was nie wie, dokąd idziemy, ale ta sytuacja działa na naszą korzyść...
Przyznam, że sam nic a nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. Może Jeffers rzeczywiście oszalał, stracił kontakt z rzeczywistością i teraz jego chora jaźń pcha nas w szpony samego diabła? Może wiedzie nas wszystkich na zatracenie, straciwszy wiarę w jedynego Boga? Ton majora zdawał się jednak zaprzeczać moim domysłom, był spokojny i opanowany. To był głos człowieka, który doskonale wie, co robi i na dodatek w stu procentach przekonany jest o słuszności podjętych decyzji.
- Główkujecie zapewne, dlaczego wydałem przed tygodniem rozkaz wymarszu. I słusznie, przez siedem dni przyszło wam do głów wiele hipotez. Ciekaw jestem tylko, czy któraś z nich okaże się choć odrobinę bliska prawdy. - Palec wskazujący prawej dłoni wbił w pierś Bishopa. - Mów!
- Nie mam nic do powiedzenia, panie majorze - odparł porucznik.
- Jesteś głupcem. I ty też, pewnie nawet dużo większym - zwrócił się do Douglasa. - Kto jeszcze z was nie ma mi nic do powiedzenia? - Zapadła cisza; cisza, która była wyrazem triumfu Jeffersa. - Żal mi was - odezwał się w końcu major. - Żal mi, że takich właśnie ludzi chronić muszę od niechybnej śmierci...
Odwrócił się i chciał odejść, ale w tym samym momencie odezwał się Hargraves: - Tu nie ma się co obrażać, majorze. Może i Najwyższy nie obdarzył naszych umysłów taką przenikliwością, jak pański, ale tym większa odpowiedzialność spada na pana barki.
Jeffers podjął wyzwanie. Kiedy podszedł do nas ponownie, jego twarz promieniała. Nie było widać na niej, zarośniętej tygodniową szczeciną, nawet odrobiny zmęczenia czy zniechęcenia. Ten człowiek znał cel i chciał do niego dotrzeć, choćby po trupach.
Bishop schował się za plecami Youthnessa; nie chciał drażnić majora swoim widokiem, nie chciał też zostać ponownie przezeń ośmieszonym.
- To, co powiem, może was wyprowadzić z równowagi, może was wprawić w zdumienie. Zaznaczam jednak od razu, że powodu do radości nie ma żadnego. - I znów zapadło milczenie, które było dla nas największą torturą; jednakże nikt nie miał odwagi popędzać Jeffersa. Major schował dłonie w kieszeniach spodni i, jakby od niechcenia, powiedział: - Nie ma już wojny. Wojna się skończyła. Problem w tym, że przegraliśmy ją! - Cisza, która zapadła teraz, zdawała się być cięższa od brzemienia, które musiał dźwigać na swoich barkach starożytny Atlas. - Przegraliśmy tę pieprzoną wojnę! Nasze dowództwo podpisało akt kapitulacji i rozesłało go do wszystkich jednostek liniowych. Otrzymałem rozkaz rozbrojenia naszej grupy i poprowadzenia jej do obozu jenieckiego w Goramie w ciągu dwudziestu czterech godzin. - Jego twarz jaśniała. Daję głowę, że był to moment jego największego triumfu.
- Dlaczego pan tego nie zrobił? - spytał, zszokowany nie mniej od pozostałych, Hargraves.
- Jesteśmy żołnierzami - odpowiedział major. - Żołnierzami, rozumiesz, kapitanie, a nie jakimś materiałem na pierdolonych jeńców.
Oficerowie zaczęli szeptać między sobą. W końcu Youthness głośno powiedział to, o czym między sobą dyskutowali: - Pan złamał rozkaz Naczelnego Dowództwa!
- A ty zamierzasz mnie teraz za to sądzić?! - Youthness spuścił wzrok; nie to miał na myśli i Jeffers doskonale o tym wiedział. - W przypadku niesubordynacji, obóz miał zostać spacyfikowany przez jednostki nieprzyjaciela. Nie mieliśmy szans na podjęcie walki. Jesteśmy tylko grupą szturmową, nie dywizją, a właśnie całą dywizję wysłano by przeciwko nam. Złamaliśmy rozkaz przełożonych, ale jesteśmy wolni i żyjemy - zakończył swoją przemowę.
- Jesteśmy wolni, to prawda - zauważył Sahib - ale jak długo będziemy jeszcze żyć? W ciągu dwóch, trzech dni skończą się nam zapasy wody, a my nawet nie wiemy, gdzie jesteśmy.
- Ta niewiedza działa też jednak na naszą korzyść. Jeśli my nie wiemy, nie wiedzą tego również nasi wrogowie, którzy - jestem o tym przekonany - starają się teraz za wszelką cenę dostać nas w swoje łapy.
Jeśli to nie jest obłęd, ten człowiek jest geniuszem, pomyślałem, przyglądając się sylwetce majora, który teraz, na tle zachodzącego za pustynny horyzont słońca, przypominał mi postać niemieckiego generała Rommla, zwanego przez nieprzyjaciół "lisem pustyni".
Rozchodziliśmy się w milczeniu. Z dala przyglądali się nam żołnierze, mając zapewne nadzieję, że w końcu dowiedzą się, dokąd i po co idziemy. Major tymczasem zabronił informowania ich o czymkolwiek. - Wiadomość o przegranej wojnie może wpłynąć na ich morale, wielu może się załamać, a nam tu samobójstw nie potrzeba - wyjaśnił i wszyscy zgodzili się z jego słowami.
Chciałem zostać sam, ale nie było mi to dane. Dogonił mnie Hargraves.
- Bardziej pan go kocha, kapitanie, czy nienawidzi? Bo ja, nie ukrywam, pielęgnuję w sobie oba te uczucia.
- Widocznie ma pan ku temu powody.
- Pan nie?
- Przekonał mnie!
- Przekonał pana, przekonał Youthnessa, nawet te dwie papużki nierozłączki, Bishopa i Douglasa, mnie, po części, też...
- Więc o co chodzi? - spytałem, dosyć mając już na dzień dzisiejszy zagadek.
- W pewnym sensie uratował nas, prawda?
- Prawda! - odparłem.
- Mieliśmy zginąć, ale żyjemy?
- Żyjemy - powtórzyłem jak echo.
A pomyślał pan o tym, co stało się z tymi biednymi dziewczynami, które zostały w obozie. Myśli pan, że po wkroczeniu oddziałów nieprzyjaciela będą miały tyle samo szczęścia, co my?
Nie musiałem długo szukać w myślach odpowiedzi na zarzut Hargravesa: - Myślę, że major skazał je już wtedy, gdy, miast sanitariuszek, zrobił z nich kurwy.
- Ale te kurwy, jak pan się raczył wyrazić, były takimi samymi żołnierzami, jak ci chłopcy, których wleczemy za sobą.
- Chciał pan chyba powiedzieć: których prowadzimy do wolności.
- Proszę mnie nie rozśmieszać, kapitanie. Wolność, w ujęciu majora Jeffersa, za bardzo zaczyna przypominać mi piekło Dantego...
Spojrzałem w niebo. Zaledwie w ciągu dwóch kwadransów nad pustynią zapadła bezgwiezdna noc.
- Zobaczy pan, nawet jeśli teraz nas ocali, to w przyszłości i tak zawiśnie na szubienicy - powiedział, stojący tuż obok mnie, niewidoczny już jednak w absolutnych ciemnościach, Hargraves.
- Niech pan raczej uważa, kapitanie, by nie stał się pan żerem dla szakali - rzuciłem w ciemność, wiedząc że słowa te trafią lekarza w najczulszy punkt. - Nasz major ma wyjątkową fantazję.
Hargraves nie zareagował jednak oburzeniem, jak uczynić powinien to każdy oficer na jego miejscu; gdy się odezwał, wydał mi się głęboko zamyślony: - Niepodważalna prawda jest taka, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Jeśli o mnie chodzi, szakale mogą jeszcze poczekać... - Na tak sformułowane słowa obrony musiałem zareagować wybuchem śmiechu. Po chwili zawtórował mi lekarz.

IV.
Widok, który ukazał się naszym oczom po kolejnych trzech dniach wędrówki, odebrał nam do końca pewność siebie - jeśli jeszcze w ogóle ktoś mógł się nią poszczycić. Kiedy wszyscy unosili w ogromnym zdumieniu głowy ku górze, chcąc objąć wzrokiem rozciągającą się przed nami monumentalną budowlę, ja przyglądałem się majorowi. Jego twarz nie zdradzała absolutnie żadnego uczucia: ani strachu, ani niezrozumienia; nie dostrzegłem na niej choćby odrobiny zdziwienia. Cóż to za człowiek? - pomyślałem. Twardy jak skała i nieczuły jak skończony szubrawiec! Otarł jedynie pot z czoła i postąpił dwa kroki naprzód. Podczas gdy wszyscy pozostali tkwili w miejscu jak zamurowani.
- Co z wami jest!? - ryknął Jeffers. - Mowę wam odjęło?
Pierwszy ruszył Sahib; przebiegł kilka metrów, by znaleźć się jak najbliżej majora.
- Co to jest, panie majorze? - spytał przerażonym głosem adiutant i było to właśnie to pytanie, które chcieliby dokładnie w tej samej chwili zadać dowódcy wszyscy pozostali żołnierze. I zadaliby je niechybnie, gdyby starczyło im na to odwagi.
- A skąd ja mam to wiedzieć, do jasnej cholery! - odparł Jeffers.
- Tego nie było na żadnej ze znanych mi map - przerwał milczenie Youthness.
- Brawo - stwierdził major. - Nie pozostaje nam więc nic innego, jak sprawdzić samemu... - I znów zrobił kilka kroków, i zatrzymał się, zdawszy sobie sprawę, że za jego plecami wszyscy nadal stoją w miejscu. Jeden z szeregowców padł nawet na kolana i przeżegnał się, po czym zaczął szeptać słowa modlitwy. To samo zrobiło kilku następnych.
- Czyście powariowali?! - krzyknął major. - Baczność! - Kiedy rozkaz nie przyniósł efektu, podszedł do pierwszego z brzegu klęczącego żołnierza i uderzył go kolbą karabinu w ramię. Ten przewrócił się na piasek i, nie przestając mruczeć pod nosem, patrzył z przerażeniem w oczach na dowódcę. - Co wam się stało? - spytał, znacznie już łagodniejszym tonem, Jeffers.
- Panie majorze, to... - inny z żołnierzy wskazał dłonią wielką budowlę przed nami - to jest dzieło... szatana.
Jeśli w tym momencie major przeżył chwilę zwątpienia, nie dał tego po sobie poznać. Odwrócił się jednak plecami do przestraszonego żołnierza i przez kilka następnych minut niemo wpatrywał się w mury przedziwnej budowli. Z tyłu otoczyli go oficerowie.
- To nie ma prawa istnieć. Nie w tym miejscu - stwierdził doktor Hargraves.
- Może to nam się śni? - spytał Bishop, a Douglas bezwiednie uszczypnął go w rękę.
- Pokażcie mapy! - rozkazał Jeffers. Youthness ruchem dłoni wezwał do siebie sierżanta Williamsona. Ten wyjął z torby plik map. Jedną z nich rozłożył na piasku i ruchem palca wskazywał drogę naszego marszu, czy też raczej ucieczki. - Gdzie teraz jesteśmy?
Williamson zastanawiał się kilka sekund, po czym zakreślił wskazującym palcem niewielki okręg na mapie. - Gdzieś tutaj, panie majorze! - odparł.
- Gdzieś! Ale gdzie? Dokładnie! Tu nic nie ma, nie widzę w tym miejscu na mapie nic poza piaskiem... A wystarczy spojrzeć przed siebie, by stwierdzić, że coś tu jest. Jest! - powtórzył.
- Nie wiem, skąd to się wzięło, panie majorze - wyszeptał, przerażony już nie tylko pojawieniem się na naszej drodze tajemniczej budowli, ale również niechybnie nadciągającym gniewem Jeffersa, żołnierz.
- A panowie? - major odezwał się do reszty oficerów. Wszyscy, poza mną, byli tak zafrasowani, że żaden nie zwrócił uwagi na to, iż Jeffers po raz pierwszy od czasu, kiedy objął dowództwo naszej grupy, powiedział do nich "per panowie".
W odległości około pięciu mil od nas, niemal jak mityczna wieża Babel, od pustynnych piasków aż po samo niebo, wznosił się potężny kamienny zamek - czy też co to tam innego było.
- Nie jest to, do kurwy nędzy, fatamorgana! - stwierdził major i splunął na rozłożoną na ziemi mapę.
Budowla była, zaiste, potężna. Nigdy wcześniej takiej nie widziałem, choć przed laty, w czasie studiów uniwersyteckich, wiele podróżowałem po całym świecie, zwiedzając największe pałace, zamki i kościoły. Widziałem monumentalne świątynie i drapacze chmur, podziwiałem chiński mur i wieżę Eiffla, ale żadna - powtarzam: żadna - z tych budowli nie dorównywała tej swą potęgą. Z trudem przełykałem ślinę, czując jak uginają się pode mną nogi. Nie będąc w stanie utrzymać się w pozycji horyzontalnej, usiadłem na piasku po turecku. Do mego serca zakradł się strach.
- Jeśli budowli tej nie ma w żadnym znanym mi katalogu starożytnych zabytków, to może znaczyć, iż ludzie nie mają pojęcia o jej istnieniu. Jeśli o niej nie wiedzą...
- To może znaczyć, że nie jest ona dziełem ludzkich rąk - dokończył Hargraves, który znalazł się tuż za moimi plecami, tak blisko, że usłyszał moje głośno wyrażone przed chwilą myśli. Spojrzałem nań, a w moich oczach malowało się zapewne bezkresne zdumienie. Taki wyraz twarzy muszą mieć dzieci, które pierwszy raz w życiu są świadkami zdarzenia, którego nie rozumieją i którego się boją.
Lekarz za wszelką cenę starał się nadać swemu głosowi ton normalności.
- I pomyśleć, że zaledwie kilka dni temu wszyscy byliśmy skłonni posądzać majora o szaleństwo. Dziś każdy z nas bić się powinien w piersi, bo jeśli on jest obłąkany, nas spotkało dokładnie to samo... - stwierdził, nie mogąc oderwać wzroku od budowli.
- Uważa pan, że wszyscy, jak jeden mąż, ulegliśmy zbiorowej halucynacji?
- Z medycznego punktu widzenia nie można tego wykluczyć, ale - szczerze mówiąc - nie wydaje mi się, żeby tak właśnie się stało - odparł Hargraves.
- Więc to, cokolwiek to jest, istnieje naprawdę? - spytałem, starając się stłumić w sobie strach. - Nie jest li tylko wytworem naszej wyobraźni? Naszych, zlasowanych upałem i kurzem, umysłów?...
- Tak właśnie uważam!
Chwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą. Stanęliśmy obok majora, który gorączkowo nad czymś myślał. Mógł się spodziewać wszystkiego, ale nie tego.
- Nie możemy tu stać w nieskończoność - powiedział Hargraves do mnie, ale na tyle głośno, by mógł go usłyszeć także Jeffers i pozostali oficerowie. - Aby przekonać się, co to jest, musimy w końcu wstać i przejść, jeszcze nim zapadnie zmierzch, te kilka mil. Za mniej więcej dwie do trzech godzin dotkniemy ścian tej niewyobrażalnej budowli, która - o ile mnie wzrok z tej odległości nie myli - wzniesiona została z piaskowca. Z piaskowca pozyskanego stąd!
- Stąd?!
- Chciałem powiedzieć, że budulec, z którego wykonano to architektoniczne arcydzieło, jest pochodzenia ziemskiego - poprawił się lekarz.
- Ale przecież...
- Z tego, co sam pan kiedyś opowiadał, wywnioskowałem, że miał pan już okazję podziwiać egipskie piramidy...
- Owszem, ale największa z nich sprawiałaby wrażenie dziecinnej zabawki przy... przy tym.
- Więc może jednak oszaleliśmy?... - Hargraves obrócił się na pięcie, by spojrzeć na stojących z tyłu. - Hej, Bishop, Douglas! - zawołał, stojących od kilku minut bez ruchu, poruczników. Ci, niechętnie, ale podeszli do niego. - Pan kapitan - powiedział lekarz, wskazując na mnie - wprawdzie nie bezpośrednio, ale wydał mi rozkaz przebadania panów...
- Przebadania? - mruknął Bishop, nie do końca rozumiejąc, o co chodzi Hargravesowi.
- To żart - wtrąciłem się. - Doktor w ten sposób odreagowuje stres.
- Racja - stwierdził lekarz, tracąc nagle cały impet. - Jestem chirurgiem, a nie psychiatrą. Nawet nie psychologiem. Wyniki moich badań psy by się na budę zdały.
W odległości kilkunastu metrów od nas leżeli na piasku żołnierze. Sprawiali wrażenie obojętnych na wszystko, pogodzonych z losem, choćby pogodzenie to miało oznaczać dla nich najgorsze. Czy rzeczywiście warto było nadstawiać karku, by ich ratować? - pomyślałem, przyglądając się zafrasowanej sylwetce Jeffersa. Kiedy już z tego wyjdziemy, choć raczej powinienem stwierdzić: Jeśli już z tego wyjdziemy - nikt nie okaże mu wdzięczności... Wręcz przeciwnie, rzucą się na niego jak hieny. Rozdrapią. Zdradzą. Nawet Sahib, którego Jeffers - opowiadał o tym przy wódce sam adiutant majora - wyciągnął kiedyś z algierskiej spelunki, gdzie zarabiał na życie oszukując gości podczas gry w pokera, po czym siłą niemal zaciągnął do obozu i uczynił zeń żołnierza. Nawet Sahib - pomyślałem i miałem dziwną świadomość tego, że moje najgorsze przeczucia się spełnią.
Major, ocknąwszy się z zamyślenia, żwawym krokiem przeszedł obok oficerów i stanął przed odpoczywającymi na piasku żołnierzami. Ci powoli i z trudem podnosili się z pozycji leżącej.
- Czy nam się to podoba, czy też nie, musimy tam pójść - stwierdził Jeffers. - Kończą nam się zapasy żywności i wody pitnej. Dalszy marsz, bez ich uzupełnienia, oznaczałby samobójstwo.
Stojący obok mnie i Hargravesa Bishop mruknął coś do swego nieodłącznego przyjaciela porucznika Douglasa. Usłyszałem tylko ostatnie zdanie, które brzmiało: - Mam wrażenie, że przekroczenie progu tego zamczyska będzie miało dla nas skutek bardzo podobny...
Żołnierze w międzyczasie stanęli na baczność w szeregu. Major defiladowym krokiem przemaszerował przed nim. Przez moment poczułem się jak w obozie. Tyle że obóz opuściliśmy dziesięć dni temu. Od tamtej pory tłukliśmy się pieszo przez nieprzyjazną pustynię, wodę wykorzystując jedynie do gaszenia pragnienia. Śmierdziało od nas chyba na sto metrów. Pewnie dlatego, błąkające się po pustyni szakale - nocami słychać było niekiedy ich złowrogie nawoływania - dawały nam święty spokój.
- Zdaję sobie sprawę, że sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, jest niecodzienna - kontynuował Jeffers swoje przemówienie do żołnierzy. - Wiem, że - choć tego nie okazujecie - boicie się. I nie mam najmniejszego prawa was za to potępiać. Nie chcę was też zmuszać do pójścia ze mną. Ale jest to, moim zdaniem, jedyne wyjście...
Wyglądali żałośnie. I to ma być wojsko? - pomyślałem. Banda rozwydrzonych dzieciaków na podwórku by się ich nie przestraszyła. Z trudem powstrzymywałem się przed wybuchem śmiechu.
- Panie majorze - poderwał się ze swego miejsca Youthness. Stanął przed Jeffersem w postawie zasadniczej i zameldował: - Możemy się przecież rozdzielić. Część grupy pozostanie na zewnątrz, druga część natomiast, złożona z ochotników (Dobrze, że to zaznaczył, bo w przeciwnym wypadku major gotowy byłby wydać mu rozkaz, od którego biedak nie miałby już odwołania!), może udać się do zamczyska... - Major milczał, czekając na ciąg dalszy. - Jeśli znajdą wodę i żywność, zabiorą tyle, ile zdołają unieść, po czym - nie zwlekając ani chwili - ruszymy w dalszą w drogę.
Jeffers podszedł do kapitana i poklepał go po ramieniu. Doprawdy nie wiem, co gest ten miał oznaczać. Głośno zaś powiedział: - Ze względów bezpieczeństwa tak właśnie powinniśmy uczynić. - Youthness stanął na spocznij, choć nie otrzymał takiego rozkazu. Triumfował.
- A jeśli ci, którzy pójdą do środka, nie wrócą? - wtrącił Bishop.
- Wtedy ci, którzy zostaną na zewnątrz, pójdą dalej, tyle że już bez nich... - odparł major.
- Jest jeszcze jedno wyjście - usłyszałem za swoimi plecami głos, który wydał mi się obcy. Dopiero obróciwszy się skonstatowałem, że należy on do Douglasa. Major spojrzał nań zdziwiony. W gorącym powietrzu zawisło ciężkie milczenie. - Możemy zawrócić - dodał, już znacznie mniej pewnym tonem, porucznik.
Twarz Jeffersa pobladła, by po chwili przybrać czerwony, a następnie purpurowy kolor. Wyprężył się jak gepard gotowy do skoku na zwierzynę i po chwili był już przy nieszczęsnym oficerze. Bił go pięściami po całym ciele, a kiedy padł na rozgrzany piasek, kopał buciorami gdzie popadnie. Choć widok był wyjątkowo nieprzyjemny, nikt nie ruszył się z miejsca, wszyscy stali jak skamieniali. Nawet Bishop, którego górna warga drgała spazmatycznie, nie zdobył się na słowo protestu. Po dwóch minutach Jeffers, z trudem łapiący powietrze, odszedł od skatowanego Douglasa. Ten żył jeszcze, bo wił się z bólu i jęczał, błagając o litość.
- Porucznik Douglas przyznał się, że jest szpiegiem nieprzyjaciela - powiedział głośno łamiącym się głosem major, kierując swe słowa do stojących w absolutnym milczeniu żołnierzy. - Pozostawimy go tutaj na pastwę słońca i szakali. Taka kara spotka każdego zdrajcę!
Twarz porucznika przypominała krwawą miazgę. Jeśli nawet spoglądał na nas, oddalających się, z błaganiem w oczach, nie mogliśmy tego widzieć.
Hargraves szedł obok mnie.
- Wierzy pan w Boga? - zapytał.
Po chwili zastanowienia odpowiedziałem: - Wierzę.
- Ale tak naprawdę, głęboko, nie tylko od święta, albo wtedy, gdy wymagają tego od pana przełożeni?...
- Tak!
- Niech więc modli się pan także za mnie - poprosił i, choć w pierwszej chwili wziąłem jego słowa za niezbyt wybredny żart, wyraz jego twarzy przekonywał, że mówi jak najbardziej serio. - Ty, który przekraczasz ten próg, porzuć wszelką nadzieję... - wyszeptał.
- Jeśli to sen, kiedyś się skończy - powiedziałem, chcąc dodać mu otuchy.
Hargraves zamyślił się i odpowiedział nie mniej tajemniczo i niezrozumiale: - Nikt z nas nie ma jednak pewności, że jawa okaże się bardziej przyjazna...
- Gdybym pana nie znał, doktorze, mógłbym pomyśleć, że strach odebrał panu rozum.
- Bardzo często szaleństwo jest najlepszym środkiem znieczulającym - mówiąc to spojrzał na Jeffersa, który - wyprzedzając nas o kilkanaście metrów - prowadził tę kawalkadę straceńców ku pewnej, zdawałoby się, zgubie.

V.
Powietrze drgało od upału. Droga, choć widzieliśmy cel - wypełniający już niemal cały horyzont potężny zamek - dłużyła się w nieskończoność. Miast przewidywanych dwóch godzin, szliśmy już prawie cztery od miejsca, w którym na łaskę, czy też raczej niełaskę, niebios, pozostawiliśmy dogorywającego Douglasa. Cel zaś wcale nie wydawał nam się bliższy. Major wciąż szedł na przedzie. Choć także ledwo już powłóczył nogami, nie zatrzymał się ani razu, nawet na chwilę, co zdarzało się wszystkim pozostałym. Doganiali potem, ostatkiem sił, pochód, który zamykał porucznik Bishop.
Dlaczego nie został? Dlaczego nie podjął najmniejszej próby ratowania swego przyjaciela? - zastanawiałem się, chociaż doskonale znałem odpowiedź na to pytanie. Podobnie jak Jeffers, przed Bogiem także on winien będzie jego śmierci. Duch Douglasa nie raz odwiedzi go w snach, domagając się zemsty.
Specjalnie zwolniłem z krok, by Bishop mógł mnie dogonić. Spojrzał na mnie nienawistnym wzrokiem i nie powiedział ani słowa. Szliśmy obok siebie w milczeniu może ze dwa kwadranse, nim wreszcie przełamał się i ni to stwierdził, ni spytał: - Nie mogliśmy mu pomóc?
Cóż miałem mu odpowiedzieć?
- Nie mogliśmy - powtórzył, a w jego oczach dostrzegłem... nie, nawet nie nienawiść, co wydawałoby się w takiej sytuacji całkiem na miejscu, ale - rezygnację. Ten człowiek się poddał. Poddał się całkowicie woli Jeffersa. Był bezbronny jak dziecko, które bezpowrotnie straciło ulubioną zabawkę.
- Nie zamierzam się usprawiedliwiać - powiedziałem tylko.
- Bóg wszystko widzi - odparł, mierzwiąc sobie włosy na głowie. Był młodszy ode mnie o kilka lat. Nie nosił na dłoni obrączki, a ja miałem nawet wątpliwości co do tego, czy był już kiedyś w łóżku z dziewczyną. Ta jego przyjaźń z Douglasem wiele dawała do myślenia.
- Nie myśl o tym wcale - stwierdziłem, charcząc już niemal. Całkowicie zaschło mi w gardle i nie byłem w stanie wydobyć zeń głosu. - Takich jak Jeffers nie stawia się przed sądami.
- Jeszcze gorsze jest czynić z takich bohaterów.
- Na wojnie... na takiej wojnie - poprawiłem się - by zostać bohaterem, trzeba być potworem!
- Pan, panie kapitanie, czasem mówi tak, jakby wszystko rozumiał, ale ja zastanawiam się często, czy pan rozumie cokolwiek - odpowiedział, drapiąc się teraz po zarośniętych policzkach.
- A, niech cię! - zakląłem pod nosem i przyspieszyłem kroku, by zostawić go za plecami. Cholerny Bishop. Cholerny Douglas! Zachował się jak gówniarz, który narobił w gacie, widząc po raz pierwszy w życiu nieprzyjacielski czołg. Miast rzucić weń granatem, przerażony uciekł, chowając się w najbliższych krzakach. Skąd ja znałem ten opis? Bo przecież nie mogłem widzieć tego na własne oczy. Czołgi nie znajdowały się na wyposażeniu żadnej armii od blisko pięćdziesięciu lat. Czołgi Rommla, przemierzające pustynię, mknące po kilkadziesiąt kilometrów dziennie na wprost wojsk angielskich. Przydałby nam się teraz taki przestarzały, zardzewiały niemiecki czołg, pomyślałem grzęznąc po kostki w skwierczącym jak tłuszcz na patelni piasku.
Zdążyliśmy przed zmierzchem...
Budowla, z daleka robiąca już ogromne wrażenie, z bliska wydawała się jeszcze bardziej nierzeczywista, przytłaczająca. Coś takiego nie ma prawa istnieć - po raz kolejny podobna myśl przebiegła mi przez głowę i rozpierzchła się ze strachu. Nagle, ni stąd, ni zowąd, na środku pustyni, wznosił się potężny zamek. Prowadziły doń solidne, wysokie na kilka metrów, okute żelazem, wrota. W ścianach nie było okien, nikt więc z wewnątrz nie mógł dostrzec naszego nadejścia; chyba że zwiadowcy kryli się w innych, niedostępnych naszym oczom, miejscach.
- Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, podzielimy się na dwie grupy - oznajmił Jeffers, zwoławszy wszystkich na improwizowaną odprawę, do której po raz pierwszy, prócz oficerów, dopuszczeni zostali także szeregowi żołnierze. - Chciałbym, by zgłosiło się dziewięć osób. Na ochotnika. Kto pójdzie ze mną?
W ciszy słyszałem nierównomierne bicie swego serca. Czyżbym się bał? Ja - nieustraszony ochotnik wszystkich wojen i politycznych awantur? Teraz miałbym stchórzyć, cofnąć się przed przeżyciem, być może, największej przygody swego życia.
- Ja idę - powiedziałem nienaturalnie głośno, jakby chcąc zagłuszyć własny strach, i postąpiłem krok do przodu.
Major przyjrzał mi się uważnie, a na jego twarzy zagościły, znów tylko na ułamek sekundy, ulga i wdzięczność.
- Kto jeszcze? - spytał, wodząc wzrokiem wzdłuż szeregu.
Zgłosiło się pięciu szeregowców i jeden kapral. Ze mną i majorem było więc już ośmiu ochotników.
- Nikt więcej? - dopytywał major.
Krok do przodu zrobił Youthness, ale nim się odezwał, Jeffers wyrecytował: - Wybaczy mi pan, panie kapitanie - znów użył, nietypowej dlań, formuły; tym razem, by dodać swoim słowom wagi. - Wolałbym, aby to pan objął dowództwo na wypadek, gdybyśmy mieli stamtąd nie wrócić.
- W takim razie ja pójdę... - odezwał się Hargraves. - Lekarz może być wam potrzebny.
- Potrzebny może być także tym, co zostaną - odparł Jeffers, jednakże po chwili namysłu dodał: - Mimo wszystko, zgadzam się. Nie wiem, ile czasu tam spędzimy. Ale gdyby miało to trwać nieco dłużej, przyznam, że brakowałoby mi pańskiego towarzystwa.
Hargraves nie wydawał się tym oświadczeniem specjalnie ucieszony, ale wyraz jego twarzy daleki był także od zmartwienia. Spojrzał tylko w moim kierunku i posłał mi uśmiech, którego celu zrozumieć nie potrafiłem.
- Sprawdzić broń i amunicję! - zakomenderował major, po czym gestem dłoni przywołał do siebie Youthnessa. Odeszli na bok i rozmawiali szeptem przez kilka następnych minut. Jeffers zapewne wydawał mu polecenia, na wypadek gdyby... Gdyby co? - pomyślałem i zarazem odgoniłem tę myśl od siebie, jak się przepędza namolną muchę albo komara.
W skupieniu przeszliśmy ostatnie, dzielące nas od monumentalnych wrót, kilkadziesiąt metrów. Szedłem obok majora, starając się jednak nie wyprzedzić go ani krokiem. Za nami szli szeregowcy; krótki pochód zamykali Hargraves z Sahibem, który zgłosił się chwilę przed wymarszem.
Drewniane wrota zdobione były u góry płaskorzeźbami przewyższającymi swą wielkością wysokiego człowieka; trudno było się w nich jednak doszukać portretów ludzi. Przypominały raczej jakieś mityczne morskie stworzenia, które - jeśli w ogóle istniały - to na pewno nie na tym świecie. Ręka boska ich bowiem na pewno nie stworzyła. Przyglądałem im się z przerażeniem, grozą i niesmakiem, wymieszanymi jednak z fascynacją. Jakże często fascynuje nas to, czego się boimy - pomyślałem, wpatrując się, jak oniemiały, w pozwijany na wzór żmii, ciało nieistniejącego zwierzęcia.
- Pan, historyk sztuki, obieżyświat i awanturnik, powinien wiedzieć o tym cokolwiek - major dłonią wskazał na spoglądające na nas z góry potwory. - Nie powiem, by i u mnie nie powodowały zwątpienia.
- Takie też na pewno jest ich zadanie - stwierdziłem tylko, bo nic więcej nie byłem w stanie powiedzieć.
Stanęliśmy w odległości kilku metrów od wrót. Zbliżył się doń tylko major. Zdjął z ramienia karabin i kolbą uderzył w drzwi. Odpowiedziało mu głuche echo. Uderzał tak jeszcze wiele razy. Ja zaś każdy brak oznak życia z drugiej strony poczytywałem sobie za dobrą monetę. Jeszcze możemy odejść stąd, ominąć zamczysko i ruszyć w dalszą drogę - powtarzałem sobie w duchu. I zaraz przychodziło otrzeźwienie: zaszliśmy zbyt daleko - zbyt daleko, by przeżyć, obojętnie czy poszliśmy dalej przed siebie, czy też, poddając się nieprzyjacielowi, wrócili do punktu wyjścia. Ten zamek, czymkolwiek jest, został nam przeznaczony.
Major, w oczach którego błyskały ogniki rosnącego rozdrażnienia, cofnął się o kilka metrów i odbezpieczył broń. Po chwili rozległa się kanonada. Kilkadziesiąt wystrzelonych przezeń pocisków odbiło się od wrót, nie czyniąc im najmniejszej szkody. Jakby odbijały się nie od drewna, ale najtwardszego stopu metali. Przerażeni padliśmy twarzami ku ziemi; tylko major, zdrętwiały, stał w miejscu z lufą karabinu wycelowaną w budzące grozę płaskorzeźby. Dałbym sobie głowę uciąć, że jeden z wyrzeźbionych na drzwiach potworów przybrał teraz ludzką twarz i spoglądał na nas nienawistnym wzrokiem. W myśli, by nie przestraszyć pozostałych, szeptać zacząłem słowa modlitwy. Miej nas, Panie, w opiece...
Jeffers, zrezygnowany, opuścił broń i odwrócił się do nas, kiedy zza jego pleców dobiegł głuchy dźwięk. Potężne wrota uchyliły się na metr, może półtora, odsłaniając mroczne wnętrze. Tak mroczne, że nie można było nic dojrzeć. Major, ostrożnie, jakby obawiał się, że za jego plecami czai się tygrys gotowy w każdej chwili zaatakować, przeniósł ciężar ciała na lewą nogę, by następnie stanąć bokiem do rozwierających się coraz szerzej wrót.
W promieniach zachodzącego słońca dostrzegliśmy wreszcie zamazany kontur postaci.
- Duch to, czy człowiek? - wymamrotał Hargraves.
- Człowiek - odparłem. - Człowiek. Któż inny zdołałby uchylić takie wrota...
Postać, wysoka na dwa metry, ubrana była w długi do samej ziemi czarny habit; jej głowę zdobił zaś tego samego koloru kaptur, szczelnie odgradzający ludzkie spojrzenia od twarzy... mnicha.
- To zakonnik? - spytał zdziwiony lekarz. - Więc to jest kościół...
- Raczej klasztor - poprawiłem go.
- Klasztor na środku pustyni? Jakiemu bóstwu oddają tu cześć?
- Bóg jest jeden - stwierdziłem i odszedłem odeń, by podejść do majora.
Jeffers bez słowa wpatrywał się w postać, która - stojąc nadal za progiem - sprawiała raczej wrażenie ducha aniżeli żywego człowieka.
- Przepraszam, że ośmielamy się zakłócać was spokój - wydukał w końcu major - ale zabłądziliśmy na pustyni. Maszerujemy już od dziesięciu dni. Wykorzystaliśmy niemal wszystkie zapasy wody i żywności. Jeśli nam nie pomożecie, niechybnie zginiemy...
Człowiek w habicie albo nie rozumiał naszego języka, albo był głuchy, nie zareagował bowiem w żaden sposób. Nie wiem nawet, czy spojrzał na nas, bowiem spod kaptura nie widać było jego twarzy ni oczu.
- Chcielibyśmy skorzystać z waszej gościny - oznajmił major.
- Niech pan mu powie, że jesteśmy wycieńczeni, że są wśród nas ludzie, którzy mogą nie przeżyć tej nocy - podpowiadałem Jeffersowi, co mi ślina na język przynosiła. Człowiek w habicie nie drgnął nawet. Jego nieprzejednana postawa wzbudziła we mnie agresję. Resztką sił zrobiłem kilka kroków naprzód, po czym wyrzuciłem z siebie potok słów: - Co mam ci jeszcze powiedzieć?! Że jeśli nie wpuścisz nas do środka, będzie miał na sumieniu nie tylko nas, ale i tych wszystkich, którzy zostali w obozie? Że Bóg, któremu służysz, skaże cię za to na wieczne potępienie. Jeśliś już nie jest duszą potępioną...
Nie wiem, jak długo jeszcze czyniłbym mu wyrzuty, gdybym nagle nie osłabł. Przed moimi oczyma, jak całun, rozsnuła się ciemność.
Świat, który ukazał się moim oczom, był nie z tego... świata.

Część 2. - Jeffers

VI.
Przez uchylone do połowy wrota, bacznie obserwowani przez mnicha, weszliśmy do wnętrza zamczyska. Oczom naszym ukazał się długi, mroczny korytarz, wyłożony kamienną posadzką. Rozstawione co kilkanaście metrów pochodnie dawały nikłe światło. Nigdzie nie było okien. Mnich zamknął za nami drzwi, po czym - wciąż bez słowa - przeszedł obok i poprowadził w głąb korytarza. Dwóch żołnierzy niosło bezwładne ciało Jakesa. Hargraves szedł obok, sprawdzając co chwila puls nieprzytomnego.
Za najbliższym zakrętem w prawo korytarz rozwidlał się w dwie strony. Mnich poprowadził nas prosto. Od ścian bił przyjemny chłód. Przyłożyłem doń głowę, by nieco ochłonąć. Po ścianach spływały strużki wody. Była słona; wodą taką nie sposób więc było zaspokoić pragnienie. Odgłos kroków odbijał się od ścian, wyprzedzał nas, by po chwili powrócić zwielokrotniony echem. Tysiące myśli błądziło po mej głowie. Żadna nie dawała odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Na dodatek gospodarze zamku - czułem to doskonale, choć przecież do tej pory spotkałem tylko jednego z nich - również nie sprawiali wrażenia osób, które chciałyby z postronnymi dzielić się swoją tajemnicą.
Nogi powoli odmawiały mi posłuszeństwa. Z każdym kolejnym krokiem byłem coraz bardziej ociężały. Wiedziałem, że jeśli za chwilę nie dotrzemy na miejsce, padnę na podłogę i będę musiał się czołgać. Jakes powoli odzyskiwał przytomność i mruczał coś pod nosem; na pozór były to dźwięki artykułowane, ale nikt nie mógł zrozumieć, co mówi. Nawet Hargraves, który pochylał się nad nim i przystawiał ucho wprost do jego ust. Niosący go żołnierze klęli pod nosem, co rusz potykając się o nierówno ułożone kamienie na posadzce. Mnich prowadził nas bez słowa. Nie odwrócił się ani razu, nie miałem więc okazji przyjrzeć się jego twarzy. Twarzy - pomyślałem. - Jeśli w ogóle ją ma...
Kluczyliśmy prawie kwadrans, a może jeszcze dłużej; odcięty od świata i światła, zupełnie straciłem rachubę czasu. Dość powiedzieć, iż już po kilku minutach nie miałem pojęcia, gdzie się znajdujemy. To pułapka - przyszło mi na myśl. Gdyby nas teraz zostawił, nie bylibyśmy w stanie znaleźć drogi powrotnej. Zdechlibyśmy tutaj z głodu i pragnienia, wcześniej być może jeszcze oślepłszy. Widocznie jednak nie o to chodziło tajemniczemu mnichowi, bowiem ostatecznie doprowadził nas do celu - celem tym zaś okazała się przestronna marmurowa sala, z potężnym zwisającym z sufitu żyrandolem.
- Więc mają tu nawet prąd - usłyszałem za plecami szept Hargravesa. - Dziwne miejsce - dodał lekarz, który gestem nakazał żołnierzom, by położyli Jakesa na kamiennej płycie. Ten zaś zdawał się powoli dochodzić do siebie.
Po przeciwległej stronie sali otwarły się niewielkie drzwi, którymi wszedł kolejny mnich, również odziany w długi do kostek czarny habit, z kapturem narzuconym na głowę. Zobaczywszy go, nasz dotychczasowy przewodnik wycofał się w głąb korytarza, z którego przed chwilą wyszliśmy. Tamten musiał być zatem dużo ważniejszy od tego, który nas do zamku wpuścił i przyprowadził do tej sali. Zbliżał się powoli, a z daleka można było odnieść wrażenie, że jak duch unosi się nad marmurową posadzką. Zatrzymał się w odległości kilkunastu metrów i lekko uniósł głowę do góry. Kaptur nadal jednak zasłaniał jego twarz. Z oddali trudno byłoby mi nawet ocenić, czy był Europejczykiem, Murzynem czy Latynosem.
Odniosłem wrażenie, bo widzieć tego nie mogłem, że lustruje nas swoim przenikliwym wzrokiem - wzrokiem, przed którym nic nie mogło się ukryć. Wreszcie spod kaptura dobył się głośny, choć lekko stłumiony głos. Barwę miał chropawą, nieprzyjemną.
- Kim jesteście?
- Wędrowcami, którzy zbłądzili - odparłem.
- Dlaczego macie przy sobie broń?
- Jesteśmy żołnierzami.
- Powiedziałeś, że wędrowcami...
- Na zewnątrz toczy się wojna...
- Wiemy o tym - przerwał mi bez pardonu.
- Uciekliśmy przed wojskami nieprzyjaciela na pustynię. Błąkamy się już od dziesięciu dni. Kończą nam się zapasy słodkiej wody i żywności. Wielu z nas jest wycieńczonych, bliskich śmierci bądź załamania nerwowego - wyjaśniłem.
Nie robił wrażenia człowieka, którym ta apokaliptyczna wizja by wstrząsnęła.
- Dlaczego przyszliście do nas?
- Nie przyszliśmy. Trafiliśmy tu przypadkiem.
- W świecie, którym kieruje Bóg, nie ma przypadków.
- Może więc On skierował nas w to miejsce?
- Nic o tym nie wiem - odparł po dłuższej chwili zastanowienia.
Zachowując bezpieczną dlań odległość, obszedł nas dokoła. Przyglądał się dokładnie naszym twarzom, obszarpanym strojom, naszym karabinom przewieszonym przez ramiona.
- Czy ten człowiek umarł? - spytał, wskazując dłonią Jakesa.
- Nie - odpowiedział Hargraves. - Jest tylko skrajnie wycieńczony.
Mnich nerwowo odwrócił się w jego stronę, jakby niezadowolony z faktu, że ktoś inny zabrał głos.
- Nie chcemy się wam narzucać - powiedziałem. - Pozwólcie nam zostać dzień albo dwa. Uzupełnijcie nasze zapasy, a potem pójdziemy dalej.
Przez moment wydawało mi się, że nieznajomy uśmiechnął się. Było to jednak tak nieprawdopodobne, że natychmiast oddaliłem tę myśl od siebie. Jeśli postać w habicie była człowiekiem, nie zdradzała, przynajmniej do tej pory, żadnych ludzkich uczuć.
- Zapłacimy - dodałem, mając nadzieję, że jeśli nie trafię do jego sumienia, to chociażby do rozumu.
- Pieniądze! - krzyknął i roześmiał się; śmiech jego odbijał się od ścian i napełniał pomieszczenie jeszcze większą grozą. - Pieniądze! - powtórzył. - Jesteście żałośni - powiedział znacznie już łagodniejszym tonem. - Powinienem kazać wam się wynosić, skazać was na pewną śmierć. Świat nic by nie stracił. Powinienem, ale...
To "ale" mogło nam wszystkim uratować życie.
- Złóżcie broń na podłodze! - rozkazał. Ton jego głosu przekonał mnie, iż od tej pory to on, nie ja, decydować będzie o dalszych losach naszej grupy. Żołnierze, jeszcze o tym nie wiedząc, oczekiwali ode mnie potwierdzenia rozkazu.
- Zróbcie, co każe - powiedziałem.
Kolejno kładli karabiny, pistolety i co tam jeszcze mieli, noże, a nawet scyzoryki, na posadzce. Na koniec na całkiem już pokaźny stos ja rzuciłem swój karabin.
Drogo nas może kosztować wasza pomoc - pomyślałem i w duchu przeżegnałem się.
Z korytarza za nami, tego samego, którym przyszliśmy, bezszelestnie wyszło czterech mnichów. Pozbierali broń i bez słowa odeszli w tym samym kierunku. Idiota ze mnie - wyrzucałem sobie w myślach. - Pozwoliłem rozbroić oddział. Teraz mogą już zrobić z nami, co zechcą.
- Pójdziecie ze mną - zakomenderował nieznajomy. - Swego chorego towarzysza zostawicie tutaj, nasi bracia się nim zaopiekują.
- To niemożliwe - zaprotestowałem. - On pójdzie z nami.
- Owszem - odparł mnich. - Jeśli będzie w stanie iść o własnych siłach. Jeśli nie, zostanie tutaj.
Hargraves pochylił się nad Jakesem i zaczął mu coś szeptać do ucha, potem podniósł się i powiedział: - Nic z tego, panie majorze. Znów stracił przytomność.
Mnich bez słowa ruszył przed siebie. Jeśli chcieliśmy za nim nadążyć, nie mogliśmy zabrać ze sobą Jakesa.
- Zostawcie go - zdecydowałem.
I znów kluczyliśmy mrocznymi korytarzami, to wznosząc się po schodach, to schodząc w dół. I znów za jedyne światło służyły nam pochodnie. Która to może być godzina? - zastanawiałem się, spojrzawszy na wskazówki zegarka, który jednak najwyraźniej stanął w miejscu.
- Długo jeszcze? - spytałem, idąc ostatkiem sił.
Mnich nie zaszczycił mnie odpowiedzią. Dopiero po przejściu kilkudziesięciu metrów zatrzymał się i powiedział: - To miejsce, w którym nie macie prawa się odzywać. Nikt was zresztą nie będzie prosił o zabranie głosu... - Tuż za nim znajdowały się drzwi będące dokładną kopią, choć w znacznie mniejszej skali, wrót wejściowych do zamku. - Za tymi drzwiami znajduje się świat, który nie jest waszym światem. Świat, do którego wy nie należycie. Jakakolwiek próba waszej ingerencji weń może zakończyć się tragicznie.
Powiedziawszy to, nacisnął klamkę i ciężkie drzwi otwarły się pod naporem jego ciała.

VII.
Sala była znacznie większa od tej, w której zatrzymaliśmy się poprzednio. Panował w niej też większy mrok, bowiem - w przeciwieństwie do tamtej - nikt nie wpadł na pomysł, by i tutaj zamontować żyrandol. W rogach pomieszczenia umieszczono za to potężne znicze, które dawały płomień o błękitnawym odcieniu. Wzdłuż bocznych ścian ciągnęły się długie kamienne ławy; przeciwległą stronę wypełniał prostokątny, również wykuty w kamieniu, stół. U jego stóp stał szczerozłoty - takie przynajmniej z daleka sprawiał wrażenie - kielich. Do czego jednak mógł służyć?
Mnich poprowadził nas ku niewielkiej, wyrzeźbionej w dębie, ławie, stojącej w rogu po prawej stronie od wejścia. Gestem nakazał, byśmy usiedli, i poszedł dalej. Chwilę później zniknął nam z oczu. W sali, poza nami, nie było teraz nikogo.
Hargraves przysiadł się do mnie i szepnął: - To mi się bardzo nie podoba, panie majorze.
- Mnie też - odparłem. - Ale nie mamy wyboru.
- Kim oni są, do cholery?!
- Zakonnikami - odpowiedział jeden z żołnierzy, kapral Stoke. Natychmiast zgromiłem go wzrokiem. Nie powinien się odzywać bez zezwolenia dowódcy.
Tylko jakiemu bogu służą? - wątpiąco spytał lekarz. Po chwili, jeszcze bardziej zniżając głos, mówiąc już wprost do mego ucha tak, aby nikt inny nie był w stanie nas usłyszeć, zapytał: - Zostawił pan sobie jakąś broń?
- Broń?
- Pistolet?
Kiwnąłęm przecząco głową.
- Miałem nadzieję...
- Mam tylko to - wskazałem na dłonią na schowany w bucie nóż. - Myślisz, że się przyda?
Nie odpowiedział.
- Przepraszam, panie majorze. - Podszedł do nas ten sam żołnierz, który odezwał się przed chwilą.
- Tak?
- Może powinniśmy wysłać kogoś po resztę grupy?
- To nie jest wcale taki głupi pomysł - wtrącił Hargraves.
- Najgłupszy, jaki słyszałem od dawien dawna - odparłem. - Nikt z nas nie zna planu tego zamczyska. - Spojrzałem na kaprala, ale tym razem już nieco łagodniej . - Jesteś pewien, że bez problemu trafiłbyś do wyjścia?
- Nie - odpowiedział po dłuższej chwili wahania, a w tym jednym krótkim słowie kryła się cała jego beznadzieja.
- Musimy trzymać się razem i czekać na ich ruch. Poza tym, nie zapominajcie, że mają zakładnika... - dodałem, myśląc o nieszczęsnym Jakesie.
Nie minęło dziesięć minut, kiedy gdzieś w oddali otwarły się, niewidoczne dla nas, wrota. Skrzypienie potężnych drzwi wypełniło pomieszczenie; potem było już słychać tylko dudnienie kroków. Ilu ich szło? Dziesięciu, dwudziestu?...
W dwóch rzędach przez środek sali przemaszerował około czterdziestu identycznie ubranych mnichów. Jeden nie różnił się od drugiego: wszyscy odziani byli w czarne habity z narzuconymi na głowę kapturami. Wyglądali jak armia cieni. Cieni, które jednak, jeśli tylko zechcą, mogą zabić. Kto wie, może byli najgroźniejszą armią na świecie, jaką miałem okazję oglądać. Bez słowa zajęli miejsca w kamiennych ławach i zaintonowali pieśń. Śpiewali ją w języku, którego nie znałem.
- To na pewno nie jest łacina - stwierdził Hargraves.
- Więc co?
- Diabli ich wiedzą - mruknął pod nosem.
Słowa pieśni, choć nie byliśmy w stanie zrozumieć ani jednego, napełniały nas grozą. Cokolwiek to jest, nie wróży nam nic dobrego - pomyślałem i powiodłem wzrokiem po siedzących obok mnie kompanach. Zgubiłem ich, zgubiłem ich wszystkich. Miast ratować, poprowadziłem na pewną śmierć. Niechże będę przeklęty! - myślałem, starając się uciec jak najdalej od wdzierających się do umysłu niezrozumiałych słów pieśni - modlitwy.
Kiedy ostatnie dźwięki wybrzmiały, za wielkim kamiennym stołem zmaterializował się - miałem wrażenie, że dokładnie to się stało - jeszcze jeden zakonnik. Był wyższy od pozostałych, a może tylko stał na jakimś podwyższeniu. Przyklęknął, by sięgnąć po złoty kielich, który następnie postawił na stole. Unosząc głowę ku górze, wyszeptał coś, czego nie mogliśmy dosłyszeć, a pewnie nawet, dosłyszawszy, nic byśmy z tego nie zrozumieli.
Po chwili zaklaskał w dłonie. W tym momencie, ponad naszymi głowami, rozwarł się sufit. Z góry powoli opadała, podwiązana na czterech linach, metalowa zbroja. Kto jest w środku? - pomyślałem. Zbroję opuszczono mniej więcej na wysokość metra ponad kamiennym stołem. Mnich rozsunął poły habitu i wyciągnął spod niego długi, lśniący w płomieniach zniczy, miecz.
- Co on chce zrobić? - spytał Stoke siedzącego obok niego żołnierza. Ale ten nie odpowiedział. Jak zamurowany gapił się w scenę, jakby żywcem wyjętą ze staromodnej powieści grozy.
Cokolwiek miało się stać, najgorsze musiało spotkać człowieka zakutego w zbroję. Jeśli, oczywiście, ktoś tam był...
Mnich uniósł miecz nad swoją głowę; jego ostrze dosięgło miejsca, gdzie zaczynał się szyszak. I w tym momencie dobiegł nas, stłumiony, jakby z innego świata, znajomy głos: - Nieeee!
Głos ten bezsprzecznie należał do Jakesa.
Poderwałem się z ławy. To samo zrobił Hargraves. Nim jednak zdołaliśmy postąpić choć krok w kierunku stołu, który - jak się okazało - był ołtarzem, przy którym odprawiano dawno zapomniane rytuały, tuż przy nas wyrośli zakonnicy. Było ich czterech; wszyscy trzymali w dłoniach, skierowane w naszą stronę, karabiny maszynowe.
Nie widziałem momentu, kiedy mnich odciął Jakesowi głowę. Usłyszałem tylko spazmatyczny jęk, po którym zaległa cisza. Strumień krwi lał się na kamienny ołtarz, szybko wypełniając po brzegi złoty kielich.
Dwóch żołnierzy zemdlało z wrażenia, Stoke wymiotował, Hargraves odwrócił się plecami i schował głowę w dłoniach; tylko ja stałem wyprostowany i, ponad ramieniem jednego z celujących w nas zakonników, przyglądałem się całej scenie. Mnich, krzycząc coś, uniósł obiema dłońmi napełniony kielich do ust i wziął pierwszy łyk. Potem zszedł z podwyższenia (okazało się, że wcale nie jest taki wysoki, jak wydawało się wcześniej), obszedł ołtarz i zbliżył się do zakonników siedzących po jego prawej ręce. Pierwszemu z brzegu podał kielich; ten, wziąwszy łyk, podał go następnemu.
Kielich wędrował kolejno z rąk do rąk, kiedy nieszczęsny Jakes wciąż jeszcze wisiał nad ołtarzem. Krew, coraz rzadszym strumykiem, spływała na kamienny ołtarz. Zamknąłem oczy, ale świadomość odgrywała pod powiekami zapamiętaną dobrze scenę dekapitacji. Otworzyłem je jednak dopiero, kiedy poczułem mocne uderzenie w bok. To jeden z mnichów lufą karabinu chciał zmusić mnie, bym poszedł wraz z innymi.
Nie wiedziałem, dokąd nas prowadzą. Ale wiedziałem już, jaka nas tutaj czeka przyszłość...

VIII.
Od kilku godzin - każdy z nas dawno już stracił rachubę czasu - siedzieliśmy w ciemnej celi, odgrodzeni od korytarza, którym nas do niej przywiedziono, potężnymi drzwiami, przez które nie przedostawał się, ani na zewnątrz, ani do środka, najcichszy nawet dźwięk. Cela była niezbyt duża, panowała więc w niej ogromna ciasnota. Siedzieliśmy na posadzce, nie mając nawet ochoty ze sobą rozmawiać. Jeden z szeregowców, młody chłopak o prostej, wiejskiej twarzy mamrotał tylko przez cały czas coś niezrozumiałego pod nosem, jakby zdarzenie, którego był świadkiem, wywarło już trwały zmiany w jego psychice.
Nie widzieliśmy swoich twarzy. Pewnie to i lepiej, bo po co oglądać beznadzieję i niewiarę? Tym bardziej na obliczu swego dowódcy. Chociaż milczeli, wiedziałem, że mnie obwiniają o wszystko, co się wydarzyło od chwili, kiedy opuściliśmy obóz. I ja nie byłem teraz do końca przekonany o słuszności podjętych wówczas decyzji. Może wcale by nas nie zabili; może siedzielibyśmy teraz w obozie jenieckim, z nadzieją oczekując końca wojny albo przynajmniej podpisania traktatu pokojowego. A co nas czeka tutaj?
Pozwoliłem rozbroić swój oddział, by wydać ludzi na pewną, zdawałoby się, śmierć. Każdy sąd wojskowy uznałby moją winę. - Ale przecież są jeszcze ci na zewnątrz, jest Youthness - podpowiadał wewnętrzny głos. - Tylko jaką oni mają szansę, by przyjść nam z pomocą? Jeśli tylko podejmą jakiekolwiek działania, skończą tak samo jak my...
- Panie majorze - usłyszałem czyjś głos w ciemności. Nie poznałem go, nie wiedziałem więc, do kogo należał.
- Tak?
- Panie majorze - powtórzył. - Dlaczego oni to zrobili?
- Nie wiem - odparłem zgodnie z prawdą.
- Jeżeli są zakonnikami... jeżeli wierzą w Boga... dlaczego?
- Daj spokój majorowi - skarcił żołnierza Hargraves. - Wie tyle, co i my.
- Tyle, co i my?... - głos nagle stał się oschły, nieprzyjazny. - On nas tu przyprowadził. On jest za nas odpowiedzialny. I za kapitana Jakesa też...
Kilka innych głosów poparło go, zrazu niezbyt odważnie, szeptem, potem głośniej. Widzieć nie mogłem, ale czułem gęstniejącą od wrogości atmosferę w celi. Z pomocą pośpieszył mi Hargraves.
- Powariowaliście wszyscy? - spytał. Podniósł się z posadzki i podszedł do drzwi, oparł się o nie plecami, starając się z ciemności wyłowić zwrócone w jego kierunku twarze. - Nikt nie mógł przypuszczać, co nas tutaj spotka.
- To diabelskie miejsce.
- Ale to nie znaczy wcale, że diabłem jest major Jeffers... - W celi zaległa cisza, którą dopiero po kilkudziesięciu sekundach ponownie przerwał lekarz. - Wszystkich nas czeka to samo, jeśli nie zjednoczymy sił i nie spróbujemy się stąd wyrwać.
- Stąd? - wyrwało mi się, niechcący, z krtani. - To prawie niemożliwe.
- Nie po to nas tu trzymają, żeby zagłodzić na śmierć. Nie będziemy tu siedzieć do marnego końca. Kiedyś nas stąd zabiorą, jednego albo wszystkich. I to będzie nasza szansa...
- W pojedynkę nie damy rady - wtrącił kapral Stoke.
Czułem, jak powoli wraca wiara i nadzieja. Podniosłem się z podłogi i stanąłem obok Hargravesa.
- Jesteśmy żołnierzami. Szkolono nas nie tylko po to, by zabijać, ale również po to, by nie dać się zabić. Teraz przyszła pora, by pokazać, że coś potrafimy. Poza tym... - wypowiedzenie ostatnich słów przyszło mi z największych trudem - nie mamy innego wyjścia. Nie wiem, jak wy, ale ja nie mam zamiaru dać się zarżnąć jak baran.
Odpowiedziało mi przejmujące milczenie. Oczekiwałem słów poparcia, pytań, jakiejkolwiek słownej reakcji, a oni jedynie milczeli.
- My też nie mamy takiego zamiaru - odparł Stoke, a powiedziałem to takim głosem, jakby nie wierzył już w nic.
- Wybiją nas, wybiją nas co do jednego - mamrotał pod nosem szeregowiec, ten o chłopskiej twarzy. - Nigdy już nie wrócę do domu, nigdy nie zobaczę matki ani brata. Ojciec odszedł od nas, kiedy miałem dwanaście lat. Zostało nas troje chłopców z matką...
- Zamknij się! - ryknął na niego Stoke, ale mógłby już tak ryczeć do końca świata, a chłopak by nań nie reagował. On był już gdzie indziej.
- Dajcie mu spokój - poprosił Hargraves. - On zwariował...
- Wszystkich nas to niedługo czeka! - krzyknął Stoke w stronę lekarza.
- Kapralu, zapominacie się! - upomniałem go ostro. Przez chwilę Stoke zastanawiał się, jak zareagować. W końcu jednak zrezygnował z pójścia na otwarty konflikt. - Robię się głodny - mruknął tylko i zamknął się na dłuższy czas.
Usiadłem na podłodze, opierając się plecami o chłodną kamienną ścianę. Obok mnie przysiadł Hargraves. Z racji starszeństwa był teraz moim zastępcą, choć od dłuższego już czasu odnosiłem wrażenie, że to on przejął całkowitą inicjatywę.
- Ma pan jakiś plan? - spytał.
- W chwili obecnej - nie - musiałem przyznać, choć zrobiłem to z ogromną niechęcią. Powiedziałem to zresztą tak cicho, by słowa me nie dotarły do nikogo innego.
- Ja zresztą też - przyznał lekarz.
- Musimy czekać na rozwój sytuacji.
- Tylko jak długo?
- Myślę, że to kwestia kilku najbliższych godzin. Nie będą nas tutaj trzymać w nieskończoność.
- Co mogli zrobić z ciałem Jakesa?
- Jeśli są również kanibalami... - nie dokończył; w ciemności nie mógł też zobaczyć, z jakim trudem powstrzymałem spazm. - Ale każdy ma swoją słabą stronę, swoją piętę Achillesa. Ważne, byśmy zdążyli ją odkryć, nim...
Ale nie słyszałem już dalszych słów. Pogrążyłem się w krótkim, niespokojnym, bowiem pełnym najohydniejszych koszmarów, śnie. Zresztą, czy w takim miejscu można było spodziewać się innego snu?
Sny niemal zawsze miałem nieprzyjazne, ale to chyba typowe dla zawodowych żołnierzy, którym dane już było w życiu z niejednego pieca jeść chleb i na niejednej wojnie stracić złudzenia.
O dziwo jednak, rzadko kiedy śniła mi się sama wojna, a zazwyczaj to, co z niej wynikało: ludzkie tragedie, łzy, represje. Śmierć!

IX.
We śnie przyszedł tym razem do mnie Jakes. A raczej to, co z niego pozostało po tym, jak mnich odrąbał mu mieczem głowę. Stał przede mną zakrwawiony korpus w oficerskim mundurze i prawą dłoń wyciągał ku mnie, jakby na powitanie. Gdy tylko chciałem odwrócić się odeń, przemieszczał się bezgłośnie w przestrzeni, za każdym razem znajdując się tuż przed moimi oczyma. Nie mogłem się od niego uwolnić. Krew zakrzepła mu już na ramionach, przyjmując rdzawy kolor. To tylko sen, pocieszałem się we śnie, ale wcale nie było mi lżej. Kapitan Jakes wlókł się za mną, jak nieodłączny cień - tyle że był to cień pozbawiony głowy...
Obudziło mnie czyjeś szarpnięcie. Otworzyłem oczy, ale nie zobaczyłem przed sobą nikogo.
- Jakes? - wymamrotałem.
- Nie. To ja, panie majorze!
- Kto?
- Hargraves.
- Czego chcesz?
- Ktoś do nas idzie.
- Do nas?
- Słychać czyjeś kroki na korytarzu...
Dopiero teraz oprzytomniałem na tyle, by zdać sobie sprawę, z kim rozmawiam i co ta osoba do mnie mówi.
- Myślisz, że idą po któregoś z nas.
- Nigdy nie wiadomo.
- Może nie jesteśmy jedynymi więźniami, których tu trzymają.
- Jeśli nie jedynymi, to dlaczego w pierwszej kolejności zabili Jakesa?
- Mogli pomyśleć, że i tak długo już nie pożyje.
- Był wycieńczony, ale nic nie zagrażało jego życiu.
- Nieważne - odburknąłem, na czworakach podchodząc do drzwi. Przyłożyłem doń ucho. Rzeczywiście, z oddali słychać było stukot kroków. Obojętnie kto to szedł, miał buty na grubych podeszwach. Było ich dwóch, może nawet trzech. A więc nie idą po wszystkich - pomyślałem. Wezmą jednego albo dwóch. Tylko kogo?
Nie minęło nawet dziesięć sekund, kiedy dębowe drzwi otworzyły się z łoskotem. Było ich dwóch; oboje w czarnych habitach, jeden trzymał w ręku pochodnię, drugi karabin. Znów nie mogłem dostrzec ich twarzy. Czy oni w ogóle mają twarz? - pytałem sam siebie, nie wiem już który raz.
Ten z karabinem wskazał ręką na mnie.
- Ja? - spytałem, czując niemal jak serce podchodzi mi do gardła.
W milczeniu przytaknął ruchem głowy.
Podniosłem się, stając naprzeciw zakonnika z pochodnią. Odsunęli się na bok, by zrobić mi przejście. Wyszedłem na korytarz. Poczułem lufę karabinu przystawioną do kręgosłupa i usłyszałem ciche, ale nie znoszące sprzeciwu: - Idź!
W tej sali jeszcze nikt z nas nie był. Na pewno nikt? - zastanowiłem się po chwili. Może przyprowadzono tu Jakesa, zanim...
Sala, choć sporych rozmiarów, jak chyba wszystkie pomieszczenia w tym zamczysku, urządzona była ascetycznie. Poza drewnianym stołem i dwoma krzesłami, stojącymi naprzeciw siebie po obu jego stronach, był tu jeszcze tylko zatknięty w wyżłobionej w ścianie dziurze, drzewiec pochodni.
Po drugiej stronie stołu siedział zakonnik. Eskortujący mnie mnisi pozostawili mnie z nim samego i odeszli. Usiadłem.
- Jak mam się do pana zwracać? - spytał mężczyzna w kapturze na głowie.
- Mam stopień majora.
- A więc: majorze?
- Jak pan chce... - odparłem. - Dla mnie nie ma to w tej chwili żadnego znaczenia.
- Wszystko ma znaczenie. Nic nie dzieje się bez przyczyny i wszystko ma swój skutek.
- Jaki więc był powód tego rytualnego mordu, popełnionego na jednym z moich oficerów? - spytałem, wznosząc się na wyżyny odwagi. Poczułem jednak w zakonniku, zabrzmieć to może nieco absurdalnie, bratnią duszę. On chciał mnie wysłuchać, obojętnie jaki przyświecał mu cel.
- Bardziej powinno pana interesować, majorze, jaki skutek przyniesie jego śmierć?...
- Mniemam, że i w tej kwestii raczy mnie pan oświecić.
- Oświecić? - powiedział z lekką ironią, po czym dodał: - Wszystko, co dzieje się w murach tego zamczyska, skryte jest w mroku. I takie pozostanie...
- Nie przyszliśmy do was jako wrogowie.
- Ale my nie jesteśmy waszymi przyjaciółmi.
- Nie toczymy z wami wojny.
- Nie obiecaliśmy wam pokoju - odpowiedział, wyraźnie bawiąc się ze mną w kotka i myszkę. Chciał mnie wybadać. Tylko w jakim celu? Jeśli chcieli nas, prędzej czy później, pozabijać, ta rozmowa nie miałaby sensu. A więc mają co do nas inne plany...
Jakie?
- Zastanawia się pan zapewne, kim jesteśmy? - podjął po dłuższej chwili milczenia zakonnik.
- Owszem.
- Nie odpowiem na to pytanie, przynajmniej bezpośrednio. Ile uda się panu wyczytać między wierszami, tyle będzie pan wiedział. Ostrzegam jednak, ta wiedza może być dla was bardzo niebezpieczna...
- Zawsze wydawało mi się, że lepiej jest wiedzieć więcej.
- Dialektyka - odparł mnich. - Kim pan jest z wykształcenia.
- Wojskowym.
- A zainteresowania? Może filozofia, psychologia, teologia?...
- Jedyne, co studiowałem, to historia wojen.
- Historia filozofii też, oczywiście na swój sposób, jest historią wojen. Tyle że w tej wojnie orężem są idee. Nie inaczej rzecz się ma z religią.
- Teologia zawsze preferowała najprostszy podział świata: na czarne i białe.
- My, jak pan widzi... - zakonnik na moment zawiesił głos, by po chwili dokończyć: - służymy raczej siłom ciemności.
- Kim jest wasz bóg?
- Ma pan na myśli konkretnego Boga czy też jednego z wielu bogów, którym oddaje się cześć?
- Sens pytania jest chyba jasny?
- Za grosz nie ma pan poczucia humoru, majorze...
- Trudno je mieć w takim miejscu. Czuję się tutaj jak, jak... - nie mogłem znaleźć odpowiedniego słowa.
- Jak w trumnie, chciał pan powiedzieć - dokończył mnich.
- Myślę, że nawet w trumnie byłoby przyjemniej.
- Nawet jak wojskowego maniery ma pan okropne!
- Co wam zawinił biedny Jakes?
- Jakes?!
- Ten oficer, którego pan...
- Ach, ten! Każde bóstwo żąda od swoich wyznawców ofiar. Każda ofiara zbliża człowieka do boga.
- Kim jest wasz bóg? - powtórzyłem pytanie, które zadałem zaledwie chwilę wcześniej. Zakonnik wziął głęboki oddech, ale - miast odpowiedzieć - zapadł w bardzo długie milczenie.
- Niestety, nie potrafię odpowiedź panu na to pytanie. Chcę jednak... - znów zamilkł, ale tym razem cisza trwała znacznie krócej - prosić pana o pomoc.

X.
Korytarze zamczyska stanowiły swoisty labirynt. W całości nie poznał go nikt. Znajdowało się w nim tyle ślepych dróg, tyle pułapek, że nie sposób było odkryć wszystkich jego tajemnic. Nie poznali ich nawet mnisi, zamieszkujący zamek od wielu setek lat.
Słuchałem jego opowieści ze względnym spokojem. Nie mogłem jednak pozbyć się prześladującego mnie wspomnienia: zakonnika z mieczem uniesionym ku górze, który jednym sprawnym ruchem - znamionującym, iż nie jest to dla niego pierwszyzna - ściął głowę jednemu z moich najlepszych oficerów. Teraz siedział naprzeciwko mnie, choć bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że to ja zasiadłem naprzeciwko niego, i wtajemniczał mnie w plan, który mógłby uratować wszystkim nam życie, a więc i jemu. W tej walce mieliśmy być po jednej stronie barykady, mieliśmy zawrzeć rozejm. Miałem mu wybaczyć...
Minęło już kilka godzin od chwili, kiedy w towarzystwie dwóch mnichów opuściłem celę. Pozostali na pewno nie wiedzieli, co się ze mną dzieje. Zapewne przeczuwali najgorsze.
- Zadał mi pan to pytanie już dwukrotnie: "kim jest nasz Bóg?" - zakonnik spojrzał na mnie przez moment z góry, ale jego wzrok, błądzący po mrocznych ścianach sali, przywodził na myśl człowieka słabego, zniszczonego psychicznie. - Tak naprawdę naszego boga nie ma. Nasz bóg nie istnieje. Ale wie o tym tylko kilka osób.
- Bóg... nie istnieje... i wy o tym wiecie... - powtarzałem bez ładu i składu, pragnąc doszukać się w jego słowach jakiegokolwiek punktu zaczepienia.
- Nasz "Bóg", pozostańmy już bowiem przy tym określeniu, jak i my, należy do rasy humanoidalnej.
- Nadal nic nie rozumiem.
- Jest człowiekiem - powiedział dosadniej.
- Bóg?
Wziął bardzo głęboki oddech i przez dłuższą chwilę trwał w bezruchu i kompletnym milczeniu.
- Najprawdopodobniej pan pod pojęciem "Bóg" rozumie inny byt, aniżeli ja w tej chwili mam na myśli - stwierdził.
- Proszę mówić jaśniej.
- Owszem.
Wstał i obszedł stół dokoła, jakby właśnie chodzenie miało mu pomóc się skupić.
- Słyszał pan pewnie różne teorie o powstaniu piramid w Egipcie.
- Tak.
- A o potężnych rzeźbach wyrytych w kamieniu na jednym z południowoamerykańskich płaskowyżów?
- Również.
- Według Ericha von Dänikena w ich powstaniu maczały palce obce cywilizacje.
- To absurd! - wykrzyknąłem. Słyszałem o tych teoriach, ale były one, moim zdaniem, wyssane z palce. Jak wszystko co głosił ten szalony pseudonaukowiec von Däniken.
- Tak się panu wydaje - ni to spytał, ni stwierdził, z przekąsem, zakonnik.
- Pan uważa inaczej? - zapytałem.
- Taaak - odparł, nienaturalnie przeciągając słowo. - Mam na temat odmienne od pańskiego zdanie.
- W takim przypadku ciekaw jestem, z czego ta odmienność wynika? - Z trudem powstrzymywałem się od okazywania ironii.
- Ponieważ prawdę mówią ci, choćby nie mieli na to przekonywujących dowodów, którzy twierdzą, że obcy ingerują w nasze życie.
- Obcy?
- Widział pan kiedyś obcego?
- Nie, nigdy!
- A panu się wydaje, że jak on powinien wyglądać? Jak pies Baskerville'ów? Czy...
- Nie zastanawiałem się nad tym - przerwałem mu w pół słowa. - Jeśli nie wierzę w czyjeś istnienie, nie będę się zastanawiał, jak mógłby ten ktoś lub to coś wyglądać, gdyby istniał lub gdyby istniało.
- W takim razie nawet pan sobie nie wyobraża, w jakim jest błędzie... - Usiadł ponownie na krześle. Otworzył szufladę stołu i wyciągnął zeń zwinięty w rulon plik papieru. Rzucił go na stół. - Proszę rozwinąć.
Zrobiłem, co kazał. To była mapa. Ale nie mapa geograficzna. Przedstawiała plan zamku. Niemal jego połowa zamalowana była na czarno.
Zakonnik pochylił się nad stołem i wskazał palcem zaznaczony na mapie mały czerwony punkcik.
- Tu się teraz znajdujemy.
Starałem się wzrokiem odszukać wrota wejściowe do zamku i zapamiętać prowadzącą doń drogę. Było to jednak niemożliwe. Z mapą w ręku mielibyśmy problem tam dotrzeć, a co dopiero odtwarzając cały plan z, bardzo przecież zawodnej, ludzkiej pamięci.
- A to miejsce zaznaczone na czarno? - spytałem.
- To także zamek - odparł. - Tyle że nie mamy pojęcia, co się tam mieści. Próbowaliśmy zbadać to skrzydło zamku, ale okazało się to niemożliwe. Wszyscy, którzy wyruszali w ciągu ostatnich czterdziestu lat, nigdy już nie wrócili.
- Przyznam, że niewiele z tego rozumiem - stwierdziłem.
- My także. I co, wydaje się panu, że ten zamek, zbudowany na środku pustyni, mógł powstać bez udziału istot o znacznie wyższym poziomie zaawansowania cywilizacyjnego?
- Chce mi pan wmówić, że tę budowlę wznieśli kosmici?
- Zrobili to oczywiście rękoma ludzi, ale pomysł i plan - były ich.
- Po co mieliby to robić?
- To ich przyczółek, ich baza wypadowa na Ziemi. - Miałem wrażenie, że mówiąc to ściszył głos tak, aby nikt poza mną nie był w stanie go usłyszeć. - Ich lądowisko - dodał po chwili już niemal szeptem.
- Lądowisko? - powtórzyłem z niewiarą.
- Według naszych obliczeń zamek został wzniesiony około pięciu tysięcy lat przed naszą erą. Jak najdalej od ludzkich siedzib.
- A skąd wy się tu wzięliście?
- Jesteśmy ludźmi, choć... - w tym momencie chrząknął znacząco - nieco się od nich, to znaczy od was, różnimy... Stanowimy - znów przerwał na moment, jakby musiał znaleźć odpowiednie słowo - stanowimy swego rodzaju udoskonaloną wersję homo sapiens.
- Udoskonaloną?! - z trudem powstrzymałem śmiech. Jeśli ten człowiek rzeczywiście jest wariatem, wszyscy jesteśmy zgubieni.
- Genetycznie udoskonaleni - dodał.
- Kto was... udoskonalił?
- Naprawdę pan się nie domyśla?
- Przepraszam, ale...
Nie dokończyłem, bowiem zakonnik uchylił lekko kaptur, a moim oczom ukazała się jego twarz. Twarz jak najbardziej ludzka, chociaż zdawała się być mocno zdeformowana. Nie, nawet nie sama twarz, ile cała głowa, czaszka.
- Jesteśmy efektem doświadczeń genetycznych prowadzonych przez przybyszów z kosmosu na ludziach.
- Jesteście mutantami?
To słowo wyraźnie mu się nie spodobało. Ze złością naciągnął kaptur na głowę i jego twarz na nowo skryła się w ciemnościach.
- Taaak - powiedział z wyraźnym trudem. - Ale my nie lubimy tego słowa.
Wyobrażam sobie, pomyślałem, że nie jest ono dla nas zbyt przyjemne, ale co mi tam. To co zrobiliście Jakesowi też nie należało do przyjemności.
- Nasze mózgi są większe od mózgu przeciętnego człowieka. Posiadamy ponadnaturalne zdolności i jesteśmy długowieczni.
- Długowieczni?
- Ja mam już na przykład 142 lata i wcale nie jestem najstarszy...
- A skąd się wzięliście?
- Wszyscy urodziliśmy się jako najzwyklejsi ludzie. Mieliśmy matki, ojców, nierzadko rodzeństwo. Mieszkaliśmy w różnych zakątkach globu.
- Więc - skąd?
- Zostaliśmy uprowadzeni.
- Na inną planetę? - Choć z każdym kolejnym słowem byłem skłonny wierzyć mu coraz bardziej, teraz znów o mało co wybuchnąłem śmiechem.
- Nie - zakonnik odparł spokojnie. - Tutaj.
- Chce pan powiedzieć, że wszelkie eksperymenty genetyczne oni przeprowadzają tutaj?
- Nie mam to dowodów, ale podejrzewam, że odbywa się to w tej części zamku - palcem uderzył w czerń bijącą w oczy z białej kartki papieru.
- Co dzieje się z wami dalej?
- Po modyfikacji umysłu stajemy się osobami pozbawionymi ludzkiej świadomości.
- Pan także.
- Ja... jestem pewnym wyjątkiem. Fuszerką. Błędem w naturze, czy jak to jeszcze inaczej chciałby pan określić. Każdemu może zdarzyć się wpadka. Im także.
- Wszystko, co pan mówi, brzmi tak niewiarygodnie. W świetle tego, co już nam było dane tutaj przeżyć...
- To również ma swoje uzasadnienie. Jeśli zechce pan słuchać dalej, to i do tego dojdziemy.
- Ciekaw jestem niezmiernie, dlaczego musiał zginąć Jakes?
- Nigdy przecież nie jest tak, że ktoś daje ci nieśmiertelność i nie żąda niczego w zamian. Nawet Bóg. Ten najprawdziwszy, ludzki Bóg. Żąda przecież od nas - zwróciło moją uwagę, że przez cały czas zakonnik w odniesieniu do rasy ludzkiej używał zaimka "my" - bezwzględnego posłuszeństwa, w zamian obiecując życie wieczne w raju. Na swój sposób to - dłonią wskazał salę, mając na myśli cały zamek - też jest raj.
- Raj? - nie mogłem powstrzymać się od ironii.
Mnich jednak, jakby wcale tego nie dosłyszał, ciągnął dalej:
- Wszystko ma swoją cenę.
- Jaką więc wy musicie płacić?
- Tą ceną jest życie.
- Ludzkie?!
- Tak!
- Ale dlaczego?
- Obcy już wiele lat temu odkryli przedziwne właściwości ludzkiego białka, ludzkiej skóry, bakterii występujących w naszych żołądkach...
- Jesteśmy więc im potrzebni jako... części zamienne.
- Idealnie pan to ujął.
- I waszym zadaniem jest dostarczanie ich.
- Dokładnie tak.
- Ale po co?
- Uważa pan, że powiedzieli nam wszystko, że zdradzili swoje największe tajemnice?
- Staram się tylko zrozumieć...
- I tak dowiedział się pan ode mnie już znacznie więcej niż powinien.
- Zastanawiam się, dlaczego.
- Bo to jest najzwyklejsza inwazja.
- Obcych?
- Tak. Ale inwazja zakamuflowana, zaplanowana na tysiące lat.
- Czemu pan mi o tym powiedział?
- Bo jestem człowiekiem.
- Nie mutantem?
Zakonnik znów skrzywił się na dźwięk tego słowa, ale nie zaprotestował. Role się odmieniły; teraz ja byłem "na górze".
- Jestem genetycznie udoskonalony, ale wskutek błędu, który niechcący popełnili inżynierowie genetyczni zachowałem swoją ludzką świadomość. Jestem więc człowiekiem i jako człowiek muszę być przeciwko nim - wyjaśnił.
- Dlaczego więc pan im służy?
- Bo nie mam innego wyjścia.
- Jest was więcej?
- Kilkunastu, o których wiem.
- Wszyscy myślą podobnie?...
- Gdyby było inaczej, zostalibyśmy zdradzeni.
- I oczekujecie naszej pomocy?
- Tak naprawdę jesteście naszą jedyną nadzieją.
- Wciąż jednak nie otrzymałem odpowiedzi na pytanie: dlaczego musiał zginąć Jakes?
Mnich z trudem przełknął ślinę. Na pewno wolałby na to pytanie w ogóle nie odpowiadać. Ale jeżeli mamy im pomóc, będę musiał przekonać jakoś moich ludzi. A oni w pierwszej kolejności spytają mnie o Jakesa...
- Nie miałem wyboru. Dowiedzieli się o nim i czekali na niego.
- Tylko po co ten cholerny rytuał?!
- To rodzaj gry, narkotycznego transu, w który nas wciągają, uzależniając od siebie. Nie mogłem im się sprzeciwić, nie zwracając ich uwagi. Musiałem go poświęcić. Czy jest pan mnie w stanie zrozumieć?
Nie odpowiedziałem. Mój punkt widzenia zmienił się jednak dość znacznie. Bo czyż człowiek ten nie był w jakimś sensie podobny do mnie? Czyż ja postąpiłbym na jego miejscu inaczej? Gdyby od tego zależał los ludzkości, też poświęciłbym życie człowieka. Obcego człowieka - a swoje?
Wstałem, aby rozprostować kości. To, co dane mi było usłyszeć, przygnębiło mnie mimo wszystko jeszcze bardziej. O ile bowiem uważałem, że mamy jakieś szanse wyrwać się z niewoli zakonników, o tyle nie widziałem ich wcale w potyczce z bliżej mi nie znaną rasą kosmitów.
- Nad czym pan się zastanawia? - spytał mnich, zapewne z niepokojem obserwując wątpliwości malujące się na mojej twarzy.
- Czy to, o co pan nas prosi, nie jest przypadkiem misją samobójczą?
- Proszę jedynie zwrócić uwagę na to, że... że nie macie innego wyjścia. Jeśli nie staniecie po naszej stronie, nikt ani nic nie będzie w stanie was ocalić. Zginiecie na pewno... - Zamilkł i długo wpatrywał się prosto w moje oczy. Potem po cichu dopowiedział - Już ja bym się o to postarał!

XI.
Postanowiłem naradzić się z Hargravesem, nim podejmę na nowo rozmowy z zakonnikiem. Dla własnego bezpieczeństwa, jak zaznaczył mnich, nie wypuszczono nas na wolność, ale umieszczono w osobnej celi, w której byliśmy tylko we dwójkę. Lekarz, nie skrywający swego zdziwienia, przyglądał mi się z niechęcią, podejrzewając - i to poniekąd słusznie - że poszedłem na ugodę z zakonnikami. Nie odzywał się jednak, czekając cierpliwie na to, co powiem ja.
Usiedliśmy blisko siebie na posadzce, oparłszy się plecami o ścianę celi. Chyba zbliżał się wieczór; nie byłem tego jednak wcale pewien. Zrobiłem się po prostu senny i stąd to przeczucie.
- Z kim pan rozmawiał? - spytał wreszcie Hargraves.
- To na razie nie jest ważne - odparłem niezbyt uprzejmie. - Znacznie ważniejsze jest to, czego się dowiedziałem.
W skrócie zrelacjonowałem mu rozmowę z zakonnikiem. Słuchał w milczeniu, nie zadając żadnych pytań. Czyżby nie uwierzył? Owszem, to wszystko brzmiało wielce nieprawdopodobnie. Ale zdarzyło nam się tutaj już tyle dziwnych rzeczy, że jedna więcej naprawdę nie powinna nikogo zdziwić.
- Pan mu uwierzył? - zapytał, kiedy już skończyłem.
- Przekonał mnie jednym argumentem.
- Jakim?
- Zdjął kaptur.
- I co pan zobaczył?
- Jego twarz, a raczej jego głowę. Ludzką, ale zupełnie od naszych odmienną.
- Mogła ulec deformacji przy porodzie, względnie na skutek jakiejś wady genetycznej - wytłumaczył Hargraves. W końcu był lekarzem; znał się na tym lepiej niż ja. - Chciałbym go zobaczyć, a najlepiej zbadać. Wtedy zyskalibyśmy absolutną pewność.
- Na to drugie raczej bym nie liczył. Jest bardzo wrażliwy, kiedy daje mu się do zrozumienia, że... nie jest już prawdziwym człowiekiem.
- Jeśli prawdą jest to, co panu powiedział, jego kod genetyczny uległ dość znacznym zmianom. To musiało wpłynąć na wygląd zewnętrzny. - Zamyślił się, a ja jedynie mogłem się domyślać, co teraz krąży po jego głowie. - Czy oni wszyscy są tacy?
- Nie wiem, widziałem tylko jego.
- Powinniśmy przyjrzeć się także innym. Ważne jest to, czy wszystkie zmiany, wywołane mutacją, spowodowały tę samą deformację.
- O czym by to świadczyło?
- Że ktoś ma matrycę. Wtedy znacznie łatwiej byłoby mi dać wiarę.
- Więc istnieje możliwość mistyfikacji.
- Na pewno. Ale jaki byłby jej cel?
Na to pytanie odpowiedzi nie znałem. Bolała mnie już głowa od tych rozmów. Obcy, inwazja, mutanci... - ogarniało mnie coraz większe znużenie. Chciałem zasnąć i chyba nawet na moment przysnąłem, bowiem obudziło mnie szturchnięcie w ramię.
- Przyszli.
- Kto?
Otworzyłem oczy. Przed moimi oczyma ukazało się dwóch mnichów. Kim są? Kto ich przysłał? Czy można ich zawierzyć? Dopóki oni się nie odezwą, ja nie powiem ani słowa. Nie mogę zdradzić, że wiem na ich temat coś, czego oni na pewno by sobie nie życzyli.
Ale mnisi wcale nie chcieli z nami rozmawiać. Przynieśli, na dwóch emaliowanych, mało eleganckich talerza, gorące jedzenie. Więc to na pewno jest wieczór. A może już noc... Ciepła strawa dodała mi nie tylko sił, ale również odwagi. Nagle to wszystko, o czym opowiadał mi zakonnik, wydało się zdecydowanie mniej straszne. Czułem, że jesteśmy w stanie wyrwać się stąd, ocalić życie. A jeśli jeszcze przy okazji udałoby się ocalić całą ludzkość... Niech tam!
Hargraves jadł łapczywie. Musiał być jeszcze bardziej głodny ode mnie. Nie odrywał oczu od talerza i był wyjątkowo niezadowolony, kiedy już wyczyścił go do dna. Pusty talerz z trzaskiem rzucił na posadzkę. Co w niego wstąpiło? - pomyślałem, kończąc jedzenie.
- Kapitanie - zwróciłem się do niego szeptem. Nie zareagował. Może nie usłyszał. - Kapitanie - powtórzyłem trochę głośniej.
Śmiał się pod nosem i coś mruczał, ale nie byłem w stanie zrozumieć co.
Czyżby zwariował? Tak na niego podziałało to, co usłyszał? On tymczasem roześmiał mi się prosto w twarz. Poderwałem się z podłogi i krzyknąłem: - Hargraves, co się z tobą, do cholery, dzieje?!
Nie odpowiedział, podszedł tylko do mnie i zamachnął się, chcąc trafić pięścią w moją twarz. Refleks jednak zawsze miałem znakomity i teraz też w idealnym momencie usunąłem się, aby uniknąć v ciosu. Hargarves zachwiał się i ten moment mi wystarczył. Zrobiłem krok do przodu i pchnąłem na ścianę. Stracił na ułamek sekundy równowagę, ale utrzymał się na nogach. Kiedy odwrócił się, aby spojrzeć w moją stronę, dopadłem do niego jeszcze raz; chwyciłem go za głowę i dwa razy uderzyłem nią o ścianę. Z czoła pociekła strużka krwi, a bezwładne ciało lekarza osunęło się na podłogę. Leżał teraz, bezbronny, pokonany, u moich stóp. To na pewno był Hargraves? - zadałem sobie w myśli pytanie.
Spojrzałem za siebie. Drzwi celi otwarły się ze zgrzytem. W progu stanęło dwóch mnichów. Ich wzrok przykuł najpierw leżący na podłodze Hargraves. Nie zadawali jednak zbędnych pytań.
- Niech pan idzie z nami - powiedział jeden z nich.
- Dokąd?
- W bezpieczne miejsce.
- Co się stało?
- Oni już wiedzą.
- Skąd?
- Może ktoś zdradził, a może sami nie zachowaliśmy ostrożności.
Wychodząc z celi, spojrzałem jeszcze na ciało lekarza.
- Czy on żyje?
- To w tej chwili nie ma najmniejszego znaczenia...
- Możliwe, że jest jednym z nich?
- Proszę nie zadawać tylu pytań...
I po raz kolejny przemierzałem korytarze zamczyska. Znów niemal natychmiast straciłem orientację, w którym kierunku idziemy. Znów byłem zdany na swoich przewodników. Czy mogłem im zaufać? Po której stronie stali? Jak odróżnić ludzi od mutantów? Bezsensem było jednak zastanawiać się nad tym wszystkim właśnie teraz. Najważniejsze to ratować skórę. A oni wyraźnie chcieli mego ocalenia. Nie mogli więc być źli.
Po czterech, może pięciu minutach dreptania mrocznymi korytarzami dotarliśmy do stromych, wąskich schodów. Szedłem w środku. To zrozumiałe, chcieli mnie mieć na oku. Mimo wiary, że chcąc mnie ocalić, czułem się jak w pułapce. Było tak wąsko, że miałem praktycznie żadnej możliwości swobodnego ruchu. Musiałem poruszać się w tym samym co oni kierunku. A gdybym chciał uciec, zwęszywszy nagle niebezpieczeństwo zagrażające mi z ich strony? - nie miałbym na to najmniejszych szans.
Wspięliśmy się dwie kondygnacje w górę i wyszliśmy na taki sam, choć może jeszcze bardziej skryty mrokiem, korytarz. Z takiego labiryntu nie wydostałby się najbardziej nawet inteligentny szczur - pomyślałem. Ale oni jednak sobie jakoś radzą. Bez mag, bez tajemnych znaków na ścianach. Niemożliwe, by cały plan zamczyska mieli wykuty w pamięci. Nikt nie byłby w stanie zapamiętać wszystkich zakamarków. Może więc w tym między innymi przejawiały się ich ponadnaturalne zdolności, o których powiedział mi jeden z nich. Może mieli wbudowany w mózg rodzaj radaru, dzięki któremu doskonale orientowali się na terenie zamczyska...
Kilkanaście metrów dalej korytarz uległ zwężeniu, a potem skończył się ślepą ścianą.
- Dokąd idziemy? - spytałem, nie widząc już dalszej drogi.
Nie odpowiedzieli. Jeden z mnichów dotknął ściany w wiadomym sobie miejscu i ta rozwarła się na szerokość pół metra. Wszedł do środka, dając dłonią znak, bym podążył za nim. Weszliśmy do małego pomieszczenia, przypominającego sień, w którym znajdowały się drewniane drzwi. Za tymi drzwiami była już sala znacznie większa i rozświetlona, wypełniona ludźmi. Jakaż była moja radość, kiedy stwierdziłem, że są to żołnierze z mojego oddziału.
I oni poderwali się na mój widok. I obstąpili mnie dokoła.
- Co się z panem działo, majorze? - spytał kapral Stoke.
- Cały pan jest? - dodał ktoś inny, w tym tumulcie nie byłem w stanie zauważyć kto.
- Nie wiemy dlaczego przenieśli nas tutaj...
- Ale dobrze, że i pan do nas trafił! - przekrzykiwali się jeden przez drugiego.
- Tylko Hargravesa zabrali i nie wrócił.
- Nie wie pan przypadkiem, co się z nim stało?
- Z kim? - zapytałem, kiedy nieco ucichli, a ja zacząłem rozumieć, co się dokoła mnie dzieje.
- Nie ma lekarza - odpowiedział Stoke. - Pana zabrali, a teraz przyprowadzili. Jego też zabrali i...
- Może też przyprowadzą... - stwierdziłem bez przekonania. Bo jeśli Hargarves w jakiś sposób przeszedł na drugą stronę, jeśli zdradził, nie pozwolą mu żyć. Nie ma się co łudzić...
Tylko jak to się mogło stać? I kiedy?
Kiedy wreszcie dali mi spokój, usiadłem spokojnie na podstawionym mi przez Stoke'a krześle. Był on teraz najstarszym, poza mną, żołnierzem w grupie. Z racji starszeństwa powinienem więc ogłosić go swoim zastępcą. Już chciałem się podnieść, żeby ogłosić nominację, z której kapral na pewno ucieszyłby się ogromnie, kiedy nogi odmówiłyby mi posłuszeństwa. Byłem jednak zbyt zmęczony, by jeszcze cokolwiek tego dnia zrobić. Poza tym oślepiało mnie światło żarówki; tak nieznośnie drażniło spojówki oczu, że starałem się ich w ogóle nie otwierać. Nawet się nie spostrzegłem, kiedy zapadłem w sen.
Śnili mi się obcy. Ale w niczym nie przypominali ludzi. Byli podobni raczej do wielkich robali - ni to gadów, ni pająków. Ich ciała pokryte były łuskami, a poruszali się na wielkich, pająkowatych nogach. Mieli po kilkanaście metrów wzrostu i bez pardonu pustoszyli ludzkie osiedla. Niszczyli domy, samochody, a ludzi pożerali, uprzednio rozerwawszy ich na strzępy. Był to jeden z tych snów, które nie przynoszą ukojenia ani wypoczynku. Dlatego też kiedy ocknąłem się jakiś czas później - nie byłem w stanie stwierdzić, ile godzin minęło - czułem się jeszcze bardziej zmęczony niż przed zaśnięciem.
Ktoś zgasił światło, mogłem więc bez trudu otworzyć oczy. Wzrok nie musiał przyzwyczajać się do ciemności, które okrywały nas przecież od pierwszego momentu, kiedy przekroczyliśmy progi tego wyjątkowo niegościnnego miejsca. Wszyscy spali. Naliczyłem siedmiu ludzi, ze mną ośmiu - a więc brakowało tylko Hargravesa.
Miałem dziwne wrażenie, że nie zobaczę go już nigdy. A szkoda, bo go lubiłem - i to bardzo! Był nader wdzięcznym rozmówcą i słuchaczem, choć rzadko kiedy miałem okazję przekonać się, co myśli o tym, co mówię. Potrafił trzymać język za zębami. Poza tym był znakomitym fachowcem. Tylu żołnierzy wyleczył z syfilisu...
- Co pan mówi, majorze? - spytał Stoke, który nagle wyrósł tuż obok mnie.
- Ja coś mówiłem?
- Tak. Myślałem, że do mnie...
- Nie, nie do ciebie. Coś sobie tylko mruczałem pod nosem.
- Pod nosem - powtórzył jak echo, z żalem. Miał pewnie nadzieję, że dowie się coś więcej. Coś, czego wcześniej nie chciałem powiedzieć. Dlatego też nie kwapił się z odejściem. Przysiadł obok mnie i czekał. Ale ja wcale nie miałem ochoty mówić. Bo co też miałem mu powiedzieć? Że najpierw straciliśmy Jakesa, a potem jeszcze Hargravesa? Naturalnie na usta cisnęłoby się wtedy pytanie: kto będzie następny.
- Idź spać - poradziłem kapralowi.
- Nie wiem pan, która godzina?
- Tu żaden zegarek nie chodzi. Poza tym i tak nie wiedziałbyś czy to dzień, czy noc.
- Czego oni od nas chcą?
- Chcą, żebyśmy im pomogli - odparłem i natychmiast ugryzłem się w język. Już powiedziałem za dużo. Kiedy Hargravesowi zdałem relację ze stanu rzeczy, o mało co skończyło się to dla mnie tragicznie. Może więc lepiej nie mówić...
Ale Stoke od razu podchwycił temat.
- Pomogli? - spytał, zdziwiony. - I po to zabijali Jakesa? Po to go patroszyli jak świniaka? Nic z tego nie rozumiem.
- Ja też wciąż bardzo niewiele - odpowiedziałem zgodnie z prawdą i poklepałem go po ramieniu. - Ta rozmowa, przynajmniej w tej chwili, nie ma sensu - dodałem. - Prześpij się. Jeżeli wszyscy jesteśmy śpiący, to znaczy, że musi być noc.
Odruchowo spojrzałem na zegarek. Wskazywał drugą. Drugą, nie czternastą. Mniej więcej cztery najbliższe godziny możemy jeszcze przeznaczyć na sen.
Na próbę snu.

Część 3. - Hargraves

XII.
Całkowity powrót do rzeczywistości był długotrwały i nad wyraz bolesny. Gdy tylko się ocknąłem, poczułem rozdzierający czaszkę ból głowy. Leżałem na zimnej kamiennej posadzce i nie byłem w stanie ruszyć głową ani w prawo, ani w lewo. Bolały mnie ramiona i ręce, ale najbardziej właśnie głowa. Gdy w pierwszej chwili, resztkami sił, starałem się poderwać z podłogi, oczy zaszły mgłą i, chcąc nie chcąc, z powrotem, boleśnie, upadłem na posadzkę.
Może ja już nie żyję - pomyślałem przewrotnie, wiedząc przecież doskonale, że umarli nie odczuwają bólu. A jeśli ja go czuję, to jest to najlepszy dowód na moje istnienie.
Wiedziałem, jak się nazywam, kim jestem, jaki mam stopień wojskowy, ale nie potrafiłem przypomnieć sobie, jak się znalazłem w tym miejscu i co takiego się wydarzyło. Ktoś mnie skatował - nadbiegła myśl, która sprawiła mi wiele bólu, bowiem bolało już samo myślenie. - Ale dlaczego? Co mu zrobiłem? I kto to był?...
Z trudem podniosłem się na łokciach i przewróciłem na plecy, po czym doczłapałem do ściany. Opierając się o nią, mogłem przynajmniej usiąść. Lecz także siedzenie było nader bolesne. Głowa chwiała mi się na boki, miałem ogromny problem ze skupieniem wzroku w jednym miejscu. Obraz pomieszczenia, w którym się znajdowałem, falował jak statek na wzburzonym morzu. Nie byłem w stanie stwierdzić nawet, czy jestem w nim sam, czy przebywa ze mną ktoś jeszcze. O podniesieniu się do pozycji pionowej nie było nawet mowy. Świadomie osunąłem się więc z powrotem na podłogę i zapadłem w letarg, mając nadzieję, że kiedy przebudzę się ponownie świat wokół mnie wyda się bardziej przyjazny.
Jak niemal każda nadzieja, i ta okazała się płonna.
Czas jakby stanął w miejscu. Kiedy po raz wtóry otwarłem oczy - nie wiedziałem nawet, ile minęło czasu od momentu, kiedy poprzednio straciłem przytomność - zobaczyłem ten sam obraz. Z jedną tylko różnicą: teraz był już znacznie ostrzejszy. Dostrzegałem w ciemności zarysy celi i dębowych drzwi, oddzielających mnie od wolności. Od wolności - taka była pierwsza myśl. Ale już po chwili zdałem sobie sprawę, iż to, co czekało mnie za drzwiami, niewiele miało wspólnego z wolnością.
Powoli wracała świadomość i pamięć zdarzeń, których byłem uczestnikiem. Obóz, wymarsz, kilkudniowy exodus przez pustynię, wreszcie cień zamczyska - coraz dłuższy, gdy słońce powoli wędrowało ku zachodowi. Pamiętałem, że podzieliliśmy się na dwie grupy. Ja znalazłem się w tej, która postanowiła, wraz z dowódcą, majorem Jeffersem, udać się do zamku. Otworzył nam mnich w czarnym habicie. Wyglądał jak śmierć na średniowiecznych drzeworytach. Brakowało mu tylko w dłoni nieodłącznego atrybutu kostuchy - kosy. Choć nikt nam tego nie powiedział wprost, zostaliśmy aresztowani i uwięzieni. Oczekując w celi na przesłuchanie, modliłem się w milczeniu. Wraz ze mną modliło się jeszcze dwóch, może trzech szeregowców. Kapral Stoke był na to zbyt pewny siebie i zbyt głupi; brakowało mu wyobraźni, nie przyszło mu więc nawet do głowy, że z całej tej opresji możemy nie wyjść z życiem. Nie widział powodu, by godzić się z Bogiem. A może nie miał takiej potrzeby...
Jeffers sprawiał, jak zawsze, wrażenie kontrolującego sytuację, ale znałem go na tyle dobrze, by wiedzieć, że się boi. Że prawdopodobnie po raz pierwszy w swym dorosłym, wojskowym życiu znalazł się w sytuacji, z której nie widział wyjścia - dobrego wyjścia. Złe wyjście pojawia się bowiem za każdym zakrętem, za każdymi drzwiami, nie trzeba go wybierać. A on siedział, milcząc, oparty o chłodną ścianę celi i rozmyślał. Szukał czegoś gorączkowo w zakamarkach pamięci. A ja dałbym głowę, że stracił już wszelką nadzieję i, gdyby tylko mógł, gdyby się nie wstydził, zacząłby wznosić lament do Boga. Nie zrobił tego jedynie z uwagi na żołnierzy, dla których - z racji starszeństwa i doświadczenia - był jedynym oparciem. Choć pewnie przeklinał swój los jak dziurawy parasol podczas ulewnego deszczu.
Dopiero gdy zabrali Jeffersa na przesłuchanie poczułem się spokojniej. Widok ludzi, którym odebrano nadzieję, których ze szczytu strącono w otchłań niebytu, zawsze pozbawiał mnie inicjatywy. Ten człowiek nie był już zdolny do działania, nie był w stanie wyciągnąć nas z tarapatów, w które - w dużej mierze przez niego samego - popadliśmy. Patrzyłem na jego plecy, gdy w asyście zakonników opuszczał celę. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi na korytarz, podniosłem się z podłogi.
- Stoke - szepnąłem. Kapral podszedł do mnie i wyprężył się na baczność. Poufale klepnąłem go w ramię. - Przestań się wygłupiać. Nie jesteśmy na wojnie i nie tworzymy już armii, ale mały, rozbity oddział zdegenerowanych najemników...
Wyraźnie wydawał się zdziwiony moimi słowami, ale nie powiedział ani słowa.
- Słucham, panie kapitanie.
- Każdy chce żyć, prawda? - stwierdziłem na tyle enigmatycznie, by go zainteresować.
- Wiadomo - odparł.
- Jeffers dawno już stracił kontrolę nad oddziałem. Mogę wam powiedzieć w zaufaniu, że... - zawiesiłem głos, by wzmóc jeszcze jego zaciekawienie.
- Słucham, panie kapitanie.
- Zastanawiam się, czy jesteście człowiekiem godnym zaufania - stwierdziłem, przyglądając mu się z niepewnym wyrazem twarzy.
- Jestem żołnierzem - odparł, jakby to miało znaczyć to samo.
- Dobrze - powiedziałem, przybliżając się doń jeszcze bardziej. - Zresztą poza wami nie miałbym komu zaufać. Otóż dowództwo już od dłuższego czasu myślało o tym, aby Jeffersa odwołać i postawić w stan oskarżenia. Zbierało nawet przeciwko niemu dowody i niechybnie major zostałby aresztowany, gdyby nie rozpoczęły się działania wojenne. Całkiem możliwe, że odpowiedni rozkaz był już w drodze...
Stoke słuchał i milczał. Był cwany; wolał wyczekać do końca to, co ja mam do powiedzenia, a dopiero później podjąć decyzję. On miał jeszcze wybór - miał Jeffersa albo mnie. Major i ja wyboru takiego zostaliśmy już pozbawieni.
- Naszym obowiązkiem jest pozbawić majora dowództwa i przekazać je na ręce najstarszego stopniem oficera. Jeffersa uwięzić i dostarczyć do najbliższego miejsca postoju naszego sztabu, gdzie zostałby oddany pod sąd wojskowy. Sami jesteście świadkiem, że zamordował porucznika Douglasa...
Kapral albo nie rozumiał, co do niego mówię, albo rozumieć nie chciał.
- Stoke, ogłuchliście?
- Nie, panie kapitanie.
- Więc dlaczego milczycie?
- Zastanawiam się nad tym, co usłyszałem.
- A co tu jest do zastanawiania się!?
- Sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, nie sprzyja wewnętrznym sporom. Nie uważa pan, że powinniśmy poczekać, aż wszystko się wyjaśni...
- Czekaliśmy już wystarczająco długo. Gdyby nie Jeffers nigdy byśmy się tutaj nie znaleźli. Chociażby za to powinien odpowiedzieć przed sądem.
- Nie pan go jednak będzie sądził, kapitanie.
Denerwowała mnie ta rozmowa. Nie takiego jej przebiegu się spodziewałem. Stoke okazał się bowiem dużo cwańszy, niż wskazywała na to jego prosta, chłopska twarz.
- Wreszcie, mocno już zeźlony, podsumowałem: - Miejmy nadzieję, że rozmowa dawno już stała się bezprzedmiotowa. Jeffersa nie po to zabrali, by z nim plotkować na temat naszej przyszłości, albo spytać, co sobie życzymy na kolację. A jeśli on zginie, ja tutaj przejmę dowództwo.
- Jest jeszcze kapitan Youthness...
- Tak, ale za murami tego zamczyska. I też wcale nie mamy pewności, czy jeszcze żyje... - Spojrzałem na kaprala, mocno zeń niezadowolony, po czym, szeptem, tak, by tylko on mógł słowa te usłyszeć, dodałem: - Pamiętajcie o tym Stoke, czasami wybór okazuje się trafny tylko dlatego, iż został podjęty w porę.
Nie chcąc dłużej kontynuować rozmowy, odszedłem w kąt celi. Szeregowcy, zaintrygowani przedłużającą się naszą dyskusją, z której docierały doń jedynie strzępy słów, pospuszczali teraz głowy i gapili się w kamienną podłogę, po której, gdy tylko ludzie zapadali w sen bądź odrętwienie, zaczynały maszerować karaluchy.
Skąd się tu brały?
Miałem pełną świadomość tego, że wkroczyłem na bardzo niebezpieczną ścieżkę - ścieżkę obłudy, która w najgorszym wypadku miała mnie doprowadzić do zdrady. A może, podejmując rozmowę ze Stoke'iem, granicę tę już przekroczyłem? Tak na pewno stwierdziłby Jeffers, którego postrzeganie świata było nader proste: wszystko dzieliło się na "tak" i "nie", na "czarne" i "białe". Nie było nic pośrodku. A więc: kto nie był lojalny wobec niego, zdradzał go. A ze zdrajcami, choćby tylko domniemanymi, potrafił rozprawiać się bez pardonu.
Niejako przy okazji przypomniałem sobie Douglasa, którego pozostawiliśmy na pustyni na pewną śmierć. Jeśli jeszcze żyje... Nie, to niemożliwe. Dawno już stracił przytomność, by w końcu umrzeć z pragnienia na prażącym słońcu. Jeffers pozostawiał po sobie krwawy ślad. Następny stanowić będziemy my!
Chodziłem od jednej ściany do drugiej, unikając wzroku Stoke'a, który - czułem to - przyglądał mi się to z zaciekawieniem, to znów z odrazą. Zasiałem w nim ziarno niepewności. Tylko czy grunt okaże się na tyle podatny, by wydało ono plon. Czas działał wprawdzie na moją korzyść, ale miałem go bardzo niewiele. Jeśli Jeffers miał wrócić cały i zdrowy, Stoke w momencie jego powrotu musiałby być już po mojej stronie. W przeciwnym wypadku to ja będę zgubiony.
A może podjąć jeszcze jedną próbę? - pomyślałem. - Opowiedzieć mu o kolejnych postępkach majora, o których być może słyszał, których być może się domyślał, ale pewnym ich prawdziwości być nie mógł... To mogło go przekonać ostatecznie. - Zatrzymałem się pośrodku celi, chcąc przywołać do siebie kaprala, kiedy za moimi plecami zgrzytnęły otwierane drzwi.
Tym razem przyszedł tylko jeden mnich. Palcem wskazał na mnie. Zamarłem na moment, nie wiedząc, co uczynić. W pierwszym odruchu miałem ochotę zerwać się do ucieczki, walnąć go z byka i uciec ciemnym korytarzem - tylko dokąd? Zgubiłbym się po kilkudziesięciu metrach. A zemsta ich mogłaby być nader sroga. Wciąż miałem w pamięci - i mieć będę do końca życia - to, co uczynili z Jakesem.
Twarz mnicha, skryta pod kapturem, przypominała czarną plamę na ciemnym tle. Gdybym choć widział jego oczy - pomyślałem. - Ileż potrafiłbym z nich wyczytać!? Wiedziałbym, po co mnie teraz wzywają i czy grozi mi w związku z tym jakieś niebezpieczeństwo. Może ma to jakiś związek z przesłuchaniem Jeffersa. A może... - nic innego nie przychodziło mi do głowy.
- Dokąd mnie zabieracie? - spytałem, gdy tylko znaleźliśmy się sami na korytarzu.
Nie było odpowiedzi.
Szedłem przodem, mnich trzymał się trzy-cztery kroki za mną. W każdej chwili mógłbym odwrócić się i rzucić na niego. Nim zdałby sobie sprawę z tego, co się dzieje, już leżałby na podłodze, przywalony ciężarem mego ciała. Nie mógłby się ruszyć. Ogłuszyłbym go bez problemu i odebrał mu broń - oczywiście, jeśli ją miał. Na cóż jednak zdałaby mi się broń w tym, nie mającym chyba wyjścia, labiryncie korytarzy? Poza tym jakiś instynkt, wewnętrzny głos, obcy, ale brzmiący przyjaźnie, podpowiadał mi, by przyjąć stanowisko wyczekujące, by poddać się fali, która niosła mnie teraz przez ciemny tunel ku przeznaczeniu. Nie widziałem końca drogi, ale miałem pewność, że jest gdzieś niedaleko i że to, co mnie tam czeka, wcale nie będzie straszniejsze od tego, co pozostawiłem za sobą.

XIII.
Droga prowadziła do wsi. Tak przynajmniej mogło się wydawać, bowiem na linii horyzontu, u kresu wydeptanej przez wieśniaków - i zapewne także przez ich domowe zwierzęta - ścieżki, znajdowało się kilka, dobrze widocznych już z daleka, zabudowań. Sama ścieżka wiodła zaś przez środek wielkiego pola, na którym dopiero co zaczęło kiełkować żyto. Boże, jak dawno nie byłem na wsi - pomyślałem, przypominając sobie dziecięce lata, kiedy niemal każde wakacje spędzałem u rodziny, trudniącej się z dziada pradziada się uprawą zbóż. Wioska, w której mieszkali znajdowała się na północy kraju; w linii prostej od granicy z sąsiednim imperium dzieliło ją zaledwie kilkanaście kilometrów.
Gdy czasy stawały się niespokojne i coraz częściej prasa, radio i telewizja wszczynały dyskusje, czy grozi nam wojna - co działo się średnio raz na pół roku - we wsi pojawiali się żołnierze. Nie były to nigdy liczne oddziały; zazwyczaj oficer i kilkunastu szeregowców. Nosili mundury, których w telewizji uświadczyć nie było sposobu. Jak zwykle, cieszyli się sporym zainteresowaniem mieszkańców, a zwłaszcza dzieciarni. Biegaliśmy za nimi od świtu do zmierzchu, co z początku bardzo im pochlebiało, z czasem jednak zaczęło irytować. Walczyli z nami na różne sposoby: gdy nie pomagało zwykłe przeganianie, używali gróźb, w ostateczności wyłapywali nas i machali nam przed nosami zupełnie nam nieznanym rodzajem broni, okraszając to przy okazji nader żołnierskim komentarzem. Rzadko kiedy takie praktyki mogły nas zrazić. Towarzyszyliśmy żołnierzom dalej - tyle że teraz zachowywaliśmy już większą ostrożność. Często nawet nie wiedzieli, że są przez nas śledzeni.
Dopiero gdy pewnego lata, kiedy sytuacja stała się wyjątkowo napięta i wojna rzeczywiście zawisła na włosku, a na granicy doszło nawet do kilku zbrojnych incydentów, przekonaliśmy się, kim są ci stacjonujący we wsi - mający swą siedzibę w zamkniętej o tej porze roku szkole - żołnierze.
Było to o świcie. Już od godziny docierały do nas echa dalekich wystrzałów. W domu nikt nie spał. Ciotka krzątała się po sypialni, stryj siedział w koszuli nocnej na łóżku, a jego bose stopy dotykały podłogi. Myślał.
- To znad granicy - stwierdziła ciotka, wracając z ganku. - Myślisz, że to już naprawdę wojna.
- Wojna?! - poderwałem się z łóżka, bowiem to magiczne słowo od dawien dawna już elektryzowało moją uwagę. Tyle się o niej mówiło, a ja tak naprawdę nie wiedziałem jeszcze, co ona oznacza.
- Nie śpisz już? - zainteresowała się ciotka. Podeszła do mnie niemal bezszelestnie i szorstką dłonią zmierzwiła mi włosy na głowie.
- A czy to można spać?...
Stryj wstał. Przeciągnął się i ziewnął.
- Głupiec jestem - westchnął i były to pierwsze słowa, które tego ranka wypowiedział.
Ciotka spojrzała na niego ze zdziwieniem; nie takiej deklaracji odeń oczekiwał.
- Głupiec! - powtórzył. - Już dawno powinniśmy się stąd wyprowadzić.
- Teraz nic na to nie poradzisz. Co robimy? Czekamy, aż tu przyjdą?
- Kto miałby do nas przyjść? - spytałem.
- Nasi wrogowie - odpowiedziała ciotka z pobłażaniem.
- Przecież poradzimy sobie ze wszystkimi wrogami. Nikt nam nie straszny - odparowałem, mimowolnie cytując fragmenty wypowiedzi przedstawicieli naszego rządu, których ostatnimi czasy miałem okazję widzieć niemal każdego dnia na ekranie telewizora.
- Co do tego i ja nie mam wątpliwości - odparł stryj. - Ale mieszkamy tak blisko granicy, że dla nas ta wojna może skończyć się znacznie szybciej niż dla innych. I to raz na zawsze - dodał, nagle smutniejąc.
Wyraz jego twarzy był tak żałosny, że poczułem się w obowiązku pocieszyć go za wszelką cenę. Tylko jak?
- Żołnierze na pewno nas obronią - powiedziałem tylko; nic innego, mądrzejszego nie przychodziło mi do głowy.
- Jacy żołnierze? - spytała z ciekawością ciotka.
- Ci ze szkoły! - odparłem szczerze zdziwiony, że nie wiedzą, kogo mam na myśli.
- To nie żołnierze - odpowiedział cicho stryj. - To zwykli rzeźnicy. Jedyne, co potrafią, to zabijać bezbronnych cywili. Raczej się po nich nie spodziewaj, że staną w twojej obronie. Prędzej... - nie dokończył, jakby ugryzł się w język ze strachu, że może powiedzieć zbyt dużo.
Ale ja i tak nie rozumiałem sensu tej wypowiedzi. Jak to - przecież oni są żołnierzami, a żołnierze mają obowiązek bronić - bronić! a nie zabijać! - cywili.
Zupełnie skołowany pobiegłem do łazienki, by znaleźć się tam przed ciotką i stryjem. Chciałem spotkać się jak najszybciej z resztą chłopaków i wymienić poglądy. Kiedy wróciłem do pokoju, ubrany już, zawołała mnie ciotka:
- Chodź na śniadanie.
- Później.
- Musisz coś zjeść!
- Nie jestem głodny.
Stanęła w progu pokoju i obrzuciła mnie niechętnym wzrokiem.
- Jak zgłodnieję, to wrócę.
- A dokąd teraz idziesz?
- Umówiłem się z chłopakami.
- Nie powinieneś teraz wychodzić z domu. Jest zbyt niebezpiecznie...
Ale nic nie mogło mnie powstrzymać. Ostatnich słów ciotki już nie słyszałem. Biegłem przez podwórze, a w moich uszach szumiał letni wietrzyk. Szum był tak głośny, że w ogóle nie słyszałem dobiegających od strony granicy strzałów.
Nie minął nawet kwadrans i cała nasza paczka zebrała się, jak zwykle, pod lasem, skąd do szkoły, przez pole starego Yeatsa, było zaledwie kilkadziesiąt metrów. Schowani pomiędzy drzewami, przez starą lornetkę, należącą do ojca Ricka, który był leśniczym, obserwowaliśmy, co dzieje się na szkolnym dziedzińcu. Ku ogromnemu naszemu zdziwieniu, nie działo się nic. A przynajmniej nic nie mogliśmy dostrzec.
- Może to tylko manewry - stwierdził James, najstarszy z nas wszystkich, ale mało rozgarnięty pryszczaty chłopak, który jeszcze nigdy nie wyściubił nosa poza rodzinną wieś. Co on tam wiedział o świecie. Czasami mówił takie głupoty, że szybko stał się głównym obiektem drwin. Za nim mieliśmy jego wiek.
- Tak blisko granicy? - zaoponował Rick.
- Tam strzelają, a ci co, siedzą w pokojach? Na co czekają? - James nie dawał za wygraną. Jak już się czegoś chwycił, nie puszczał. Miał mentalność psa myśliwskiego. Nie miał tylko jego nosa.
- Na rozkaz! - powiedziałem najgłośniej, jak potrafiłem. Siłą głosu chciałem bowiem skryć swój strach, który nie opuszczał mnie od samego rana, od chwili kiedy po raz pierwszy dziś usłyszałem słowo "wojna". Jeszcze nigdy nie zabrzmiało ono tak złowrogo jak tego ranka.
- Jeśli tam się coś dzieje - James bezwiednie wskazał dłonią na północ - oni też powinni tam być. A są tutaj...
- Widocznie mają inne zadanie do spełnienia - odparłem, zupełnie już zirytowany jego głupotą. Choć nie ukrywam, że i mnie wyjątkowo zastanawiała bierność żołnierzy, którzy, w mniemaniu wszystkich mieszkańców wioski, powinni jak jeden mąż stanąć w ich obronie na wypadek ataku przeciwnika. A atak ten, najprawdopodobniej, nastąpił kilka godzin temu.
- Chodźmy więc zobaczyć - stwierdził James.
- Co chcesz zobaczyć? - spytał Rick, chcąc się upewnić, czy dobrze zrozumiał to, co James chciał nam zakomunikować.
- Co robią! Bo może... - zamyślił się na moment - może ich tam w ogóle nie ma.
To nie było wcale głupie. Cisza panująca w szkole musiała coś oznaczać. Na przykład to, że żołnierzy dawno już tam nie ma. Mogli przecież, gdy tylko rozpoczęła się strzelanina, zostać wezwani na pomoc.
I dopiero teraz wystraszyłem się nie na żarty. Bo jeśli tam nikogo nie ma, kto stanie w naszej obronie, kiedy już do wsi dotrze wróg? Oni byli przecież naszą ostatnią deską ratunku, wszyscy mieszkańcy wioski w nich właśnie pokładali nadzieję.
Tak, to trzeba sprawdzić - stwierdziłem bezwiednie i już chwilę później przestraszyłem się tego, co powiedziałem. Myślałem przecież zupełnie inaczej. Gdybym tylko potrafił, jak kret zakopałbym się teraz pod ziemią i nie wysuwał nosa przez kilka następnych miesięcy. Ale było już za późno.
- Macie rację - przyklepał propozycję Jamesa i moją Rick. Teraz już nie było odwołania.
Stary Yeats nie zdążył jeszcze skosić zboża, mogliśmy więc, niemal do samych opłotków szkoły, dostać się zupełnie niezauważeni. Trzeba się było tylko trochę pochylić. Przodem szedł Rick, za nim James, ja byłem trzeci w tym pochodzie, który zamykali najmłodsi w naszej paczce bracia Giggs i Brill, zawsze milczący, zakompleksieni synowie jednego z najbogatszych gospodarzy we wsi. Byli jednak całkowitym przeciwieństwem swego ojca, potężnego, wzbudzającego i strach, i szacunek, czterdziestoletniego mężczyzny. Tak jak w domu, bez słowa sprzeciwu, wykonywali wszystkie polecenia swojego rodziciela, tak w paczce robili to wszystko, co kazał im Rick. Gdyby powiedział, że mają wejść na sam wierzchołek wierzby i skoczyć stamtąd na główkę, zrobiliby to niechybnie. Na szczęście Rick miał tyle oleju w głowie, że nigdy nie próbował sprawdzać ich posłuszeństwa takimi metodami. Teraz też, choć bali się jeszcze bardziej ode mnie, poszli z nami tylko dlatego, że rozkaz do wymarszu wydał Rick.
Kiedy zbliżaliśmy się już do ścieżki, biegnącej wzdłuż bocznej ściany budynku szkoły, zaalarmował nas hałas dobiegający z drugiej jego strony. Rick dał sygnał do zatrzymania się. Stanęliśmy jak wryci, oczekując rozwiązania zagadki. Kilkanaście sekund później na drodze pojawiło się kilka samochodów dostawczych. Nie mogliśmy zobaczyć, co wieziono, bowiem wnętrze wozów oddzielone było od oczu niepożądanych osób plandekami. Samochody wjechały na dziedziniec szkoły. W tym samym momencie silniki ucichły.
- Więc ktoś tam jednak jest - stwierdziłem.
- Może to nasi żołnierze wrócili z akcji? - spytał James.
- Być może, ale takie samochody widzę tu po raz pierwszy - odparł Rick.
- Co mogło w nich być? - zainteresowałem się, wiedząc doskonale, że w tej właśnie chwili nad problemem tym głowiły się jeszcze cztery osoby.
- Nie dowiemy się, jeśli nie dostaniemy się do szkoły - powiedział Rick.
- Chcesz tam pójść? - W moim głosie można było wyczuć wyraźny protest, ale Rick nie miał zamiaru przejmować się tym, co ja mam do powiedzenia.
- Kto idzie ze mną? - zapytał, a ja wiedziałem, że musimy to być ja i James. Podniosłem oczywiście rękę do góry; James zrobił to samo. Giggs i Brill milczeli, pokornie czekając na rozkaz. Rick spojrzał na nich i wyjaśnił: - Wy musicie zostać i czekać, rozumiecie? - Zrozumieli, co potwierdzili ruchem głów. - Jeżeli nie wrócimy za godzinę, powiecie swojemu ojcu, co się stało. On niech powiadomi pozostałych mieszkańców wioski. Zrozumiano? - Znów odpowiedzią był potakujący ruch głową.
Zostawiając braci ukrytych w zbożu, niepostrzeżenie przebiegliśmy przez ścieżkę i dopadliśmy do ściany szkoły. Prowadził nas James. Uczył się w tej szkole kilka dobrych lat i stary, zbudowany z czerwonej cegły, budynek nie miał przed nim żadnych tajemnic. Szybko odszukał przesłonięte bujnymi chwastami piwniczne okienko, przez które bez większych problemów mogliśmy dostać się do środka.
W piwnicy panowała niemal absolutna ciemność, a my nie mieliśmy ze sobą latarek. Szliśmy więc po omacku, trzymając się za ręce. Pierwszy szedł James, ja zamykałem pochód. Prawym ramieniem ocierając się niemal przez cały czas o ścianę, dotarliśmy do końca korytarza. Za drzwiami było równie pusto, ale już nie tak ciemno. Znaleźliśmy się w niewielkim pomieszczeniu, które oświetlała zwisająca z niskiego sufitu goła żarówka.
- Dokąd teraz? - spytał Rick, wskazując na dwie pary drzwi. - Wiesz w ogóle, gdzie jesteśmy?
- Nie bardzo - przyznał James.
- Więc nie ma większego znaczenia, które drzwi wybierzemy...
Zdecydowaliśmy się na te po lewej i, jak się okazało, był to słuszny wybór. Za drzwiami znajdował się bowiem kolejny korytarz, który - zakończony krętymi schodami - prowadził do głównego holu. W tamtym kierunku jednak nie poszliśmy, gdyż odstraszyły nas dochodzące stamtąd wyjątkowo nieprzyjaźnie brzmiące męskie głosy. Chcieliśmy już zawrócić z powrotem, kiedy James nagle zatrzymał się w pół kroku i przez ponad minutę tępym wzrokiem wpatrywał się w ścianę.
Szturchnąłem lekko Ricka, a ten klepnął Jamesa w ramię.
- Co jest, stary?
- Nie wiem.
- Jak to, nie wiesz.
- Nie wiem - powtórzył jak echo.
- Coś ci nie pasuje?
- No właśnie.
- Ale co?
- Ta ściana - odparł.
- Co z nią jest nie tak? - spytałem, nie mogąc już w żaden sposób ukryć swego poirytowania.
- To niemożliwe.
- Mów wreszcie, o co chodzi! - zdenerwował się Rick.
- Zwróciliście uwagę, że cały budynek zbudowany jest z cegły?...
- Oczywiście.
- Czerwonej cegły.
- No, tak - przytaknąłem. Kto by tego nie wiedział? Przed przybyciem żołnierzy bawiliśmy się przecież codziennie na szkolnym boisku.
- Piwnice także zostały zbudowane z cegły - powiedział James.
- To chyba zrozumiałe - stwierdził Rick.
- A spójrz na to.
Dopiero teraz przyjrzeliśmy się ścianie dokładniej. Ścianie, która połyskiwała wprawdzie czerwienią, tyle że nigdzie nie było widać charakterystycznej sieci cegieł. Przyłożyłem doń dłoń. To był metal, chłodny, kojący metal.
- Chcesz powiedzieć, że tego tu wcześniej nie było? - zapytał Rick.
- Nie było - odparł James.
- I nikt w ostatnich tygodniach nie przeprowadzał w szkole żadnego remontu?
- Nikt!
- O co więc tutaj chodzi?
- Nie wiem.
Z twarzami przy ścianie cofaliśmy się do pomieszczenia, z którego wyszliśmy na korytarz. James czegoś szukał i kazał szukać tego także nam. Nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi, ale pokornie sprawdzaliśmy każdy centymetr kwadratowy ściany, tyle że po drugiej stronie korytarza. W pewnym momencie James cicho zagwizdał.
- Masz coś? - spytałem.
- Może to nic, a może... - odparł.
Podeszliśmy doń oboje. Pryszczaty chłopak, którego do tej pory uważaliśmy w pewnym sensie za wiejskiego półgłówka, dokonał nadzwyczajnego odkrycia. W jednym jedynym miejscu idealnie równa ściana posiadała nieznaczne, dwu-, może trzycentymetrowe zagłębienie. Tworzyło ono ślad dłoni dorosłego człowieka.
- Cholera! - zaklął pod nosem Rick, co zdarzało mu się niezwykle rzadko i najczęściej zdradzało, że się czegoś boi.
- Co to może być? - spytał James.
- Odkryłeś to i nawet nie wiesz, co to jest? - spytał Rick z niedowierzaniem.
- Po prostu... coś mi tu nie pasowało... - wymamrotał lekko speszony chłopak. W jednej chwili z bohatera przeistoczył się z powrotem w cofniętego w rozwoju nastolatka.
- To są drzwi - wyjaśnił Rick.
- To?
- Ta dłoń - wskazał na ślad wyrzeźbiony w metalicznej ścianie. - Przyłóż tu rękę!
James dotknął ściany w miejscu wskazanym przez Ricka. Jego dłoń była znacznie mniejsza od tej w ścianie.
- Nic się nie dzieje - stwierdziłem.
- Nic - potwierdził James.
W tej samej chwili Rick położył swoją dłoń na dłoni Jamesa; przydusił ją najmocniej jak potrafił i... Ich ręce zatopiły się w ścianie. Rick krzyknął coś i próbował wyrwać dłoń, ale nie był w stanie cofnąć się choćby o krok. Ściana pochłonęła ich obu. W jednym momencie znikli z moich oczu.
Poczułem, jak serce podchodzi mi do gardła, jak nogi zmieniają się w ołów, jak umysł przestaje pracować sparaliżowany strachem. Byłem sam w korytarzu; z zewnątrz, z holu dochodziły coraz bardziej złowrogo brzmiące nieznane mi głosy. Czyżby schodzili do piwnicy? Jeśli tak, znajdą mnie tutaj już za chwilę. Nie jestem w stanie się przed nimi skryć. Nie jestem... chyba że...
Bez zastanowienia zanurzyłem dłoń w ścianie.
Nie potrafiłbym wyjaśnić, co stało się ze mną w ciągu tego ułamka sekundy, po upływie którego znalazłem się po drugiej stronie. Miałem wrażenie, jakbym w jednej chwili rozsypał się na miliony drobnych kawałków, by już w następnej zmaterializować się dokładnie w tej samej postaci, ale w zupełnie innym miejscu.
Miejsce, w którym się znalazłem w niczym nie przypominało ciemnego, klaustrofobicznego korytarza w szkolnej piwnicy. Tu wprawdzie także był korytarz, ale długi, przestronny, jasny, sprawiający wrażenie idealnie sterylnego. Po obu jego stronach ciągnął się równy rząd, symetrycznie rozmieszczonych, przeszklonych drzwi. I panowała tu absolutna cisza.
Nie byłem sobie w stanie wyobrazić, gdzie się znalazłem. Zresztą, nawet się nad tym nie zastanawiałem. Najważniejszy był dla mnie fakt, że uciekłem im, być może w ostatniej sekundzie.
Za plecami miałem idealnie prostą białą ścianę. W niej żadnych żłobień, żadnych odcisków dłoni. Jeżeli to były drzwi, prowadziły one tylko w jedną stronę. Nie miałem więc wyboru: chcąc poszukać wyjścia, musiałem iść przed siebie.
Powoli, stąpając na paluszkach, zbliżyłem się do pierwszych przeszklonych drzwi i ostrożnie zajrzałem do środka. Pomieszczenie przypominało salę szpitalną. Na ośmiu łóżkach leżeli ubrani w białe, długie do kostek, koszule ludzie. Żaden z nich się nie ruszał, widocznie byli nieprzytomni. Na głowy pozakładano im coś na wzór kasków motocyklowych, tyle że miały one znacznie bardziej skomplikowaną budowę; dość powiedzieć, że kilkoma kabelkami połączone były ze stojącym obok każdego z łóżek elektronicznym urządzeniem, które zapewne, jak się domyślałem, monitorowało pracę mózgu.
Czyżby wszyscy z nich byli chorzy?
Jeśli to jest szpital, dlaczego uczyniono zeń taką tajemnicę?
Dlaczego wejścia doń musi strzec specjalny oddział wojska?
Nie potrafiłem odpowiedzieć na żadne z tych, ani wielu innych, w jednej chwili przychodzących mi do głowy, mniej lub bardziej skomplikowanych, pytań.
Dopiero po kilku minutach zdałem sobie sprawę, że przecież gdzieś tutaj powinni być Rick i James. Przyspieszyłem kroku, mając nadzieję, że odnajdę ich na końcu korytarza, ponieważ - podobnie jak i ja - powinni byli teraz szukać wyjścia stąd. Ale korytarz ciągnął się i ciągnął, a ja nie znalazłem ani wyjścia, ani swoich przyjaciół. Coraz silniejsze stawało się przekonanie, że trafiłem w pułapkę.
W każdej następnej sali, do których zaglądałem przez szybę w drzwiach, trafiałem na ten sam widok: nieprzytomni ludzie podłączeni do dziwnej, nieznanego mi przeznaczenia, aparatury. Tylko jeden szczegół przykuł mą uwagę. W pomieszczeniach coraz bardziej oddalonych od "drzwi", przez które się tutaj dostałem, znajdowali się pacjenci o coraz mocniej zdeformowanych głowach. Ich czaszki ulegały wydłużeniu, zmieniały się także rysy twarzy. Może to już nie są ludzie? - pomyślałem.
Nagle za swoimi plecami usłyszałem szelest. Jakby ktoś sunął po szpitalnym korytarzu w wełnianych kapciach. Odwróciłem się natychmiast i zobaczyłem kilka metrów przed sobą postać w białym habicie, z nasuniętym na głowę kapturem. Nie mogłem uciec ani się schować.
- Co tutaj robisz? - spytał, a jego głos był nieprzyjemnie chropawy.
- Zgubiłem się - powiedziałem, co mi ślina na język przyniosła.
- Zgubiłeś się - stwierdził mężczyzna z niedowierzaniem. - Tutaj?
- Z której jesteś sali?
- Ja... nie... z żadnej...
Podszedł bliżej.
- Pokaż mi się tylko!
Stanął może metr ode mnie. Gdyby wyciągnął ręce przed siebie, mógłby dotknąć moich ramion.
- Z którym transportem przyjechałeś?
- Ja nie przyjechałem. Ja tu przyszedłem - odparłem.
- Sam? Czy też ktoś tobie towarzyszył?
- Sam - skłamałem. Chyba niezbyt przekonująco, bowiem człowiek w kapturze zaczął rozglądać się na boki. Po chwili ponownie zwrócił całą swoją uwagę na mnie.
- Będziesz musiał pójść ze mną!
- Pokaże mi pan, gdzie jest wyjście?
- Taaak - stwierdził po chwili zastanowienia. - Zaprowadzę cię do wyjścia. - I wyciągnął do mnie rękę. A ja podałem mu swoją.
Szliśmy w milczeniu. Ciszę przerywał jedynie odgłos naszych kroków. Jednostajny, usypiający, wprowadzający w trans. Nie chciałem zadawać już żadnych pytań. Z każdym następnym krokiem czułem się spokojniejszy. I coraz bardziej senny. Zamknąłem oczy, bowiem zaczęła mnie razić biel ścian. Pod powiekami zastygł wiejski krajobraz: wielkie pole zboża, przez środek którego prowadziła wydeptana przez ludzi ścieżka.

XIV.
Dlaczego jednak te wspomnienia sprzed dwudziestu kilku lat odżyły we mnie właśnie teraz? Był to sen czy też nadzwyczajna projekcja pamięci? Słyszałem, że takie rzeczy się zdarzają, ale sam nigdy wcześniej czegoś podobnego nie przeżyłem. Nie było to bowiem nic w rodzaju deja vu: ja nie odnosiłem wrażenia, że znalazłem się w jakimś miejscu, choć byłem pewien, iż nigdy wcześniej w nim nie przebywałem; ja wróciłem do tego miejsca najzupełniej realnie. Cofnąłem się w czasie o ponad dwadzieścia lat. Stałem się na powrót kilkunastoletnim smarkaczem, któremu przytrafiła się fantastyczna przygoda.
Czy pamiętałem jeszcze, co się wówczas wydarzyło?
Niezbyt, chociaż pozostaje we mnie wciąż przekonanie o pewnej fantastyczności i nierzeczywistości tamtych zdarzeń...
Nigdy więcej nie spotkałem już swoich przyjaciół. Nie dane mi było zobaczyć się ani porozmawiać, telefonicznie choćby, z Rickiem, Jamesem ani też z braćmi Yeats. Jak z nimi obszedł się czas? Czego w swoim życiu dokonali? Dziś byli, jak i ja, dorosłymi ludźmi. Rick powinien być politykiem; zawsze miał charyzmę, mimo że młodszy od samego początku zawiązania się naszej paczki on był przywódcą, on o wszystkim decydował, słuchano go jak oficera w wojsku. Właśnie, może wstąpił do armii. Jak ja...
Szedłem wolno polną ścieżką, po bokach której dopiero co zaczęło kiełkować żyto. W oddali, na linii horyzontu, jaśniały w promieniach słońca strzechy wiejskich chat. Z daleka wyglądały na opuszczone, dopiero gry podszedłem na odległość kilkudziesięciu metrów zauważyłem pasące się na tyłach stodoły bydło. Na wielkim kamieniu siedział chłopiec: niewysoki, piegowaty blondynek; jego bose stopy tonęły w wysokiej trawie. Obserwował mnie, kiedy się zbliżałem; nie wykonał jednak żadnego ruchu. Choć byłem obcy, nie bał się mnie.
- Mieszkasz tu? - spytałem, gdy znalazłem się już tuż obok niego.
Kiwnął głową, że tak.
- To wasze krowy?
- Ojca.
- A gdzie są teraz twoi rodzice?
- W domu?
- Który to budynek?
- Pozna pan po ganku. Drzwi są zawsze otwarte.
Ominąłem stodołę i wszedłem na podwórze. Po lewej i prawej wznosiły się dwa budynki mieszkalne, ale tylko jeden zaczynał się oszklonym gankiem. Zgodnie ze słowami chłopca, prowadzące doń drzwi stały otworem.
Zapukałem, ale z zewnątrz nie dotarła do mnie żadna reakcja. Zapukałem powtórnie, głośniej, energiczniej. Teraz dopiero usłyszałem ciche kroki. Naprzeciw mnie wyszła kobieta w chustce na głowie. Wyglądała na sześćdziesiąt lat, ale sądząc z wieku chłopca, o ile oczywiście była jego matką, powinna mieć nie więcej niż czterdzieści.
- Pan do kogo? - zapytała ochrypłym głosem.
- Ja do pani - odparłem. - A może raczej do pani męża... - poprawiłem się.
Przyjrzała mi się dokładnie, zdradzając przy tym dużą nieufność.
- Nie znam pana.
- A ja znam to miejsce - odpowiedziałem z przekonaniem. - Znam tę wieś.
- Był pan tu już kiedyś?
- Chyba tak. Ale to było bardzo dawno temu...
- Mieszkamy tu od pięćdziesiątego szóstego.
To znaczyło, że sprowadzili się tutaj, gdy ja miałem już dwadzieścia siedem lat. Co wtedy robiłem? Kim byłem? Nie potrafiłem sobie przypomnieć. Czyżbym miał luki w pamięci?
Stałem w progu, irytując się coraz bardziej. Dlaczego nie zaprosi mnie do środka? Albo przynajmniej niech zawoła męża!
Kobieta wciąż przyglądała mi się uważnie, co było tyle bezczelne, co nieprzyjemne dla mnie.
- Czy moja twarz wydaje się pani znajoma? - zapytałem.
- Nie, skądże - odparła z przekonaniem. - Chociaż...
- Taak?
Po długim milczeniu podjęła przerwany wątek:
- Więc był pan tu już kiedyś?
- Tak, to było ponad dwadzieścia lat temu. Jeszcze przed wojną. W zasadzie przyjeżdżałem tu co roku na wakacje do rodziny, do stryja. Ostatni raz byłem w roku, w którym wybuchła wojna...
- Wojna? - spytała, a na jej twarzy odmalowało się zdziwienie.
- Tak. Z Imperium Północnym. Granica przebiegała kilkanaście kilometrów stąd... - ręką wskazałem kierunek, skąd nadszedłem; tam była północ.
- Dobrze pan się czuje? - zapytała tylko, cofnąwszy się dwa kroki w głąb sieni. - Henry, pozwól! - krzyknęła, wołając zapewne swojego męża.
Mężczyzna wyglądający również na sześćdziesięciolatka, ale w pełni sił, wolno przyczłapał z pokoju. Na nogach miał stare, podarte kapcie, a z ust zwisał mu mocno dymiący papieros bez filtra.
Rzucił na mnie obojętne spojrzenie, a potem spytał żonę: - O co chodzi? Kto to w ogóle jest?
- Mówi, że kiedyś już tu był...
Mężczyzna zlustrował mnie dokładnie, a wyraz jego twarzy bezsprzecznie przekonywał, że lustracja wypadła na moją niekorzyść.
- Ja go nie widziałem.
- Przebywałem tu dawno temu - wyjaśniłem. - Jeszcze przed wojną.
- Jaką wojną?
Czyżby współcześni wieśniacy byli aż tak ograniczeni? Nie czytali gazet ani książek, nie oglądali telewizji ani nawet nie słuchali radia, o niczym już nie pamiętają...
- Z Północą!
Mężczyzna postąpił krok naprzód, co wykorzystała kobieta, instynktownie kryjąc się za jego plecami.
- Pan się urwał z jakiegoś szpitala wariatów?! - w jego głosie pobrzmiewać zaczęły nuty wrogości.
- Nie rozumiem sugestii - odparłem.
- Czy pan zwariował?
- Ja... - zacząłem się plątać, nie mogąc poskładać do kupy żadnej rozsądnej myśli. - Ja chciałem spotkać się z ludźmi, którzy tu mieszkają...
- My tu mieszkamy! - stwierdził z naciskiem na "my".
- To znaczy z tymi, którzy mieszkali tu przed państwem - poprawiłem się. - Dwadzieścia lat temu.
- Dawno ich już tu nie ma.
- Wyprowadzili się? - drążyłem temat.
- A skąd my to mamy wiedzieć? Przeczytałem w lokalnej gazecie ogłoszenie o sprzedaży farmy. Cena była atrakcyjna, okolica nader spokojna - (Dlaczego wydawało mi się, że na ostatnią część zdania mężczyzna położył szczególny nacisk?) - nie było się co zastanawiać - wyjaśnił. Z głosu wynikało, że jest coraz bardziej poirytowany moją obecnością. Bezpieczniej było więc zakończyć tę wizytę i pójść dalej. Przed siebie. Ale do kogo?
- Tak, oczywiście - przytaknąłem.
- Sam pan więc rozumie, że nie jesteśmy w stanie panu pomóc - dokończył i zatrzasnął drzwi. Było to niezbyt grzeczne, ale załatwiło problem. Odszedłem.
Postanowiłem odwiedzić kolejnych gospodarzy. Sąsiedni dom stał kilkadziesiąt metrów dalej. Była to zaniedbana, kryta strzechą gliniana chatynka. Kto mógł w niej mieszkać? Jakaś biedna staruszka, samotna, schorowana wdowa?
Ale dom stał pusty. Drzwi wprawdzie stały otworem, lecz wewnątrz nie było nikogo. Kilka szczegółów jednak, jak stojący na glinianej kuchence opróżniony do połowy garnek ziemniaków, czy też brudny od kawy kubek na kredensie, zdradzało niedawną jeszcze obecność lokatora. Może wyszedł tylko na chwilę, pomyślałem i przysiadłem na taborecie. Zmorzył mnie sen.
Obudziło mnie niezbyt przyjemne szturchnięcie. Kiedy otwarłem powieki, w chałupie panował półmrok. Jak długo spałem? - było to pierwsze pytanie, które przyszło mi na myśl. Sądząc po zmroku, który w międzyczasie zapadł, musiało minąć kilka godzin. Dopiero po dłuższej chwili wyczułem czyjąś obecność. Wyczułem i odczułem, bowiem osoba ta, stojąc w odległości półtora metra ode mnie, uderzała mnie w żebro drewnianą laską.
- Jak tu wszedłeś? - głos był tak stary, że trudno było rozpoznać, czy należy do mężczyzny, czy do kobiety.
- Drzwi były otwarte - wyjaśniłem, zrywając się na równe nogi.
- Otwarte!
- Nie włamałem się przecież - odparłem. - Co miałbym stąd ukraść?
- Więc twierdzisz, że nie jesteś złodziejem?
Roześmiałem się w duchu. Złodziej - tutaj?
- Nie jestem.
- To po co przyszedłeś? - kolejnemu pytaniu towarzyszyło kolejne uderzenie laską w żebro.
- Porozmawiać.
- Ze mną?
Już chciałem odpowiedzieć: z panem, ale zreflektowałem się, że równie dobrze może to być kobieta.
- Jeśli nikt inny tu nie mieszka - wybrnąłem z niezręcznej sytuacji.
- Nie mieszka... - zabrzmiało jak echo.
Dla własnego bezpieczeństwa cofnąłem się o krok; na tę odległość laska była już dla mnie niegroźna.
- Czekałem tak długo, aż usnąłem - starałem się usprawiedliwić moją tu obecność.
- Nie było mnie dwa dni. Skąd wiedziałeś, że wrócę dzisiaj?
- Nie wiedziałem.
- Na pewno? - spytał bądź spytała z niedowierzaniem.
- Przyszedłem do wsi dzisiaj.
- Po co?
- Uzyskać odpowiedzi na kilka pytań.
- A co to za pytania?
- Dotyczą przeszłości.
- Przeszłości?!
- Dalekiej przeszłości - uzupełniłem.
- Nic nie pamiętam. Nic a nic. Starość zmąciła mi pamięć. Mieszkam tu już lat... - zamyślił się bądź zamyśliła na dłuższą chwilę, po czym stwierdził(a): - Dasz wiarę, że nie pamiętam?...
- Dwadzieścia? - podpowiedziałem.
- Dwadzieścia? - odpowiedziało echo. - Nie, znacznie więcej.
Więcej? - ucieszyłem się w duchu. Więc musiał(a) tu mieszkać już podczas wojny. Musiał(a) znać mojego stryja. Musiał(a) wiedzieć, co wydarzyło się wtedy w szkole...
Ale, jeśli tak właśnie było, dlaczego ja go (jej) nie pamiętam? - zastanowiłem się. Nie pamiętam tej chaty ani jej właściciela.
Czyż moja pamięć szwankowała aż tak bardzo?
- Coś się zamyślił! - wyrwał mnie z letargu ochrypły głos.
- Szukałem czegoś w pamięci.
- Pamięć jest zawodna.
- I wybiórcza - dodałem.
Staruch(a) jakby nie usłyszał(a) mojej ostatniej uwagi, a może usłyszał(a) i zrozumiał(a) ją zupełnie inaczej, niż ja miałem to w zamyśle. W każdym razie uniósł do góry drżącą ręką laskę i zaczął wymachiwać mi nią przed nosem.
- Kim jesteś, do cholery!?
- Przyszedłem z miasta - wyjaśniłem.
- A gdzie jest to miasto?
- Tam - wskazałem na północ, na kierunek, z którego przyszedłem.
- Tam nie ma żadnego miasta. Kłamiesz! - Zrobił(a) krok do przodu i wbił(a) laskę w mój brzuch. Zabolało tak bardzo, że aż zebrało mi się na wymioty. - Kłamiesz! - powtórzył(a). - Na pewno coś stąd ukradłeś! Pokaż ręce!
Wysunąłem przed siebie ręce i otworzyłem dłonie.
- Schowałeś do kieszeni! Jesteś kłamcą i złodziejem!
Kolejne uderzenie laski trafiła w moje ramię. Jeszcze chwila, a roztrzaska mi głowę - pomyślałem. Nie było sensu dłużej z nim (nią) rozmawiać. On(a) doszedł do identycznego wniosku, bowiem głosem nie znoszącym sprzeciwu zakomenderował(a): - Wynoś się stąd! Wynoś natychmiast! I nie przychodź tu więcej. Nie odpowiem na żadne twoje pytanie. Nikt nie odpowie!
Wybiegłem przed chatę, zatrzaskując przed sobą drzwi. Na szczęście był(a) zbyt stary(a), by wybiec za mną. W przeciwnym wypadku przygoda ta mogłaby się dla mnie mało przyjemnie zakończyć. Tym bardziej że nie miałem przy sobie żadnego przedmiotu, którym od biedy mógłbym się obronić.
Spojrzałem w niebo. Słońce skryło się już za horyzont, co oznaczało bliskie nadejście nocy. Od północy powiał chłodny wiatr. A ja miałem na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem.

XV.
Nocne niebo w niczym nie przypominało tego z obrazu van Gogha. Nie było na nim gwiazd; co więcej: ciemności nie rozświetlał nawet rąbek, skrytego za chmurami, które usadowiły się na wyjątkowo niskim pułapie, Księżyca. Szedłem więc przed siebie, nie bardzo nawet wiedząc, dokąd idę. W oknach domostw nie paliły się bowiem żadne światła; roztaczająca się wokół mnie czerń zdawała się być absolutna. Poczułem się jak doświadczalne zwierzątko umieszczone przez szalonego naukowca w zamkniętym szczelnie pomieszczeniu, do którego nie miał prawa dotrzeć najmniejszy promyk słońca. Tak nierealny był świat wokół mnie. Jakby go wcale nie było - pomyślałem, przystanąwszy w miejscu i wysoko zadarłszy głowę.
Byłem morskim rozbitkiem, który z każdą umykającą w czarną przestrzeń chwilą tracił resztki nadzieję, iż kiedykolwiek dostrzeże w oddali światło latarni. Pozostawiony na szerokim morzu, mile całe od najbliższego brzegu, mogłem się jedynie modlić o ocalenie. Ale modlić się - do kogo?
Bóg mieszka w gwiazdach - kołatała mi w głowie, dawno zasłyszana, choć nie pamiętam gdzie, myśl.
Ale jeśli gwiazd nie ma, a przynajmniej ich nie widać - gdzie Go szukać?
Usiadłem po turecku na wilgotnej, pulchnej, mającej wydać w niedalekiej przyszłości plon ziemi. Zewsząd otaczała mnie cisza. Nie było słychać świerszczy. Ustał nawet wiatr, wcześniej wygrywający złowróżbne staccato w konarach drzew. Ale ta cisza była jeszcze bardziej przejmująca, jeszcze bardziej przerażająca. W dzieciństwie nigdy niczego nie bałem się tak bardzo jak ciszy. Od najmłodszych lat przez całą noc w moim pokoju grało radio, na wypadek gdybym się niespodziewanie przebudził. Teraz nie mogłem liczyć na niczyją pomoc.
We śnie przyfrunął do mnie robaczek świętojański. W pierwszej chwili w ogóle bym go nie dostrzegł. Dopiero gdy przysiadł na moim ramieniu, skupiłem wzrok na delikatnym zielonkawym promyku światła, które wydzielał, przekonując się, że to jednak nie iluzja. Oto moja latarnia! Mój drogowskaz! Podniosłem się z ziemi i poszedłem za nim.
Szliśmy zakolami, myliliśmy drogę, by dopiero po dłuższej chwili odnaleźć prawidłowy kierunek. Brnąłem po kostki w mokrej, gliniastej ziemi, to znów brodziłem przez nad wyraz rozrośnięte o tej porze roku krzewy. Kłuły mnie w twarz kolce, potykałem się o wyrastające z trawy korzenie, przez cały czas wpatrzony w mego drobniutkiego skrzydlatego przewodnika. Były momenty, kiedy zdawało mi się, że już go zgubiłem. Ale on zawsze wracał, odszukiwał mnie w ciemnościach swoim szóstym zmysłem i prowadził dalej.
Ku czemu?
Ku komu?
Sen rozpłynął się tak nagle, jak nagle owładnął mym umysłem. Świtało. Na horyzoncie pojawił się rozgrzany do czerwoności, brunatny niemal grzbiet wschodzącego słońca. I to słońce było jakieś nierealistyczne, nieprawdziwe. Przypominało, wycięty z tektury, teatralny rekwizyt. Rozejrzałem się wokół. W promieniu kilkunastu kilometrów, tak daleko jak sięgał mój wzrok, nie było żadnych zabudowań, choć dałbym sobie głowę uciąć, iż wczorajszej nocy od glinianej chatynki starucha (staruchy) odszedłem co najwyżej kilkaset metrów. Zwodziły mnie własne zmysły - najprawdopodobniej wzrok podsuwał fałszywe obrazy, a pamięć rejestrowała nieprawdziwe wydarzenia. Inaczej nie potrafiłem sobie tego wszystkiego wytłumaczyć.
Ponownie znalazłem się w kropce. Nie tylko nie wiedziałem, gdzie jestem, ale na dodatek nie potrafiłem sam sobie wytłumaczyć, skąd się tutaj wziąłem i w jakim celu? Byłem pionkiem na szachownicy, a wokół mnie toczyła się właśnie, rozgrywana przez nie wiadomo kogo, partia szachów. Z tym jednym wyjątkiem, że szachownic było bez liku. A mnie przestawiano nie z pola na pole, ale z szachownicy na szachownicę. Dokądkolwiek bym więc teraz nie poszedł, nie miało to najmniejszego znaczenia, bowiem i tak nie ruszyłbym się poza wyznaczone mi granice pola gry. Poza tym w każdej chwili mogłem zostać przeniesiony, czy też raczej przestawiony, do innego świata, innej rzeczywistości. Postanowiłem cierpliwie czekać, aż osobie sterującej moim losem znudzi się ta dziecinna zabawa.
Nim minął dzień, którego koniec obwieściło mi zachodzące na powrót słońce, dekoracje wokół mnie zmieniły się pięciokrotnie. Najpierw trafiłem na jedną z najbardziej ruchliwych ulic Nowego Jorku. Stałem ogłupiały na środku jezdni, starając się uciec przed nadciągającymi z obu stron kawalkadami samochodów. W pewnym momencie przewróciłem się tuż przed jadącym zdecydowanie zbyt szybko rolls royce'em i, zamknąwszy oczy, w myślach zdążyłem się już nawet pożegnać z życiem, kiedy - miast silnego uderzenia w bok ciała - poczułem tylko lekki podmuch wiatru. Kiedy odważyłem się odemknąć powieki, royce był już kilkanaście metrów za mną, a dokładnie w tym samym momencie przejechał przeze mnie różowy chevrolet. Mimo to żyłem. Czy potrzebowałem bardziej przekonywującego dowodu na nierealność świata, a nawet światów, w którym się znajdowałem?
Po dwóch godzinach nowojorska ulica zmieniła się w syberyjską tajgę. Choć wszędzie leżał śnieg, a spod białych czap z konarów niektórych drzew zwisały sople lodu, nie odczuwałem zimna, mimo że wciąż miałem na sobie tę samą koszulkę z krótkim rękawem. Nagle zza dorodnego świerku wypadł ogromny niedźwiedź; wolnym, majestatycznym krokiem szedł w moją stronę. Sparaliżowany strachem, zastygłem w bezruchu. Niedźwiedź zatrzymał się tuż obok mnie; czułem niemal jego śmierdzący oddech na plecach. Niespokojnie kręcił się wokół, nerwowo zagarniał łapą powietrze, ale mnie nie widział. Wreszcie dał spokój i ruszył dalej.
Z tajgi przeniosłem się na wypełniony tłumem piłkarski stadion. Znalazłem się na samym środku murawy. Wokół toczyła się gra, a na widowni siedziało co najmniej kilkadziesiąt tysięcy osób. To musiał być ważny mecz, bowiem wrzaski zdawały się sięgać zenitu. Obok mnie przebiegł sędzia, mocno ściskający wargami gwizdek. Próbował nadążyć za akcją, która momentalnie przenosiła spod jednego pola karnego pod drugie. W pewnym momencie zatrzymałem nogą piłkę. Gdy jednak tylko zobaczyłem pędzących w moim kierunku, jak rozjuszone byki, dwóch piłkarzy z przeciwnych drużyn, bezwiednie odskoczyłem w bok. Obaj dokładnie w tej samej chwili dopadli piłki i, jak dłudzy, rozłożyli się na murawie. Arbiter odgwizdał faul.
Nim się zdążyłem zreflektować, trybuny stadionu rozpłynęły się w powietrzu, ustępując miejsca alei wśród drzew, która zaprowadziła mnie do parku. Wraz z upływem czasu park zaczął wypełniać się ludźmi. Wszyscy byli czymś wyraźnie podekscytowani, mocno gestykulowali, głośno ze sobą rozmawiali, niektórzy nawet próbowali się szarpać, ale za każdym razem znajdował się ktoś, kto rozdzielał nieprzyjaciół. Ostatni pojawił się wysoki mężczyzna w beżowym garniturze, któremu towarzyszyło kilku ochroniarzy. Wspiął się na usytuowany w centralnym punkcie parku podest i zaczął przemawiać. Przywitały go z jednej strony burzliwe oklaski, z drugiej - gwizdy i tupanie. Przemawiał długo, a jego słowa witane były to z ogromnym aplauzem, to znów z nieskrywaną niechęcią.
Mówił jeszcze i mówił, gdy rzeczywistość wokół mnie po raz kolejny zaczęła przybierać inną postać. Znalazłem się na pustyni. Moje nogi tonęły w piasku, każdy krok sprawiał ogromną trudność. Przede mną maszerowała niewielka grupa, wycieńczonych do cna, żołnierzy. Starałem się ich dogonić, ale nie byłem w stanie. Dopiero gdy zatrzymali się na dłużej, doszlusowałem do szeregu.
Po raz pierwszy mogłem zrozumieć co do siebie mówili.
- Ja idę - usłyszałem słowa wypowiedziane przez młodego oficera do stojącego nie opodal wysokiego, barczystego mężczyzny, z kilkudniowym zarostem na twarzy. Z dystynkcji na pagonach wynikało, że jest majorem.
Mężczyzna - odczułem wyraźnie, że odetchnął z ulgą - powiódł wzrokiem po pozostałych żołnierzach i spytał:
- Kto jeszcze?
Zgłosiło się sześć osób.
- Nikt więcej? - spytał major, a w jego głosie słychać było zarazem nutę rozczarowania, jak i kpiny.
Z równego szeregu wysunął się jeszcze jeden oficer. Otworzył usta, by się zameldować, ale major przerwał mu natychmiast gestem ręki i nieprzyjaznym, nie znoszącym sprzeciwu, tonem oznajmił:
- Wybaczy mi pan, panie kapitanie - zawiesił głos, po czym po chwili przerwy, zauważalnej być może tylko dla mnie, dokończył: - Wolałbym, aby to pan objął dowództwo na wypadek, gdybyśmy mieli stamtąd nie wrócić.
Stamtąd - powiedział wyraźnie. Ale skąd? Spojrzałem w lewo, w prawo, za siebie, ale nie zauważyłem żadnego TAM; wszędzie rozciągała się pustynia.
Oficer zrobił krok w tył. Major zaś nie kończył swojej lustracji; powoli szedł wzdłuż szeregu i niechybnie zbliżał się do mnie. W jego spojrzeniu było coś magnetycznego, coś co uzależniało, od czego nie można się było w żaden sposób uwolnić.
Nim stanął przede mną, powiedziałem głośno: - W takim razie ja pójdę...
Może mnie nie usłyszał, bo w pierwszej chwili nie zareagował.
- Lekarz może być wam potrzebny - dopowiedziałem i dopiero wtedy, gdy dostrzegłem na jego zmęczonej twarzy ulgę, zyskałem pewność, że mnie słyszy.
- Potrzebny może być także tym, co zostaną... - odparł i odwrócił się na pięcie; po chwili spojrzał jednak na mnie jeszcze raz i stwierdził: - Mimo wszystko, zgadzam się. Nie wiem, ile czasu tam spędzimy. Ale gdyby miało to trwać nieco dłużej, przyznam, że brakowałoby mi pańskiego towarzystwa.
Znów w jego wypowiedzi pojawiło się owo mityczne TAM. Ale tym razem zrozumiałem już, co miał na myśli. W międzyczasie bowiem za moimi plecami zmaterializował się - czy można sobie wyobrazić coś bardziej absurdalnego na samym środku pustyni? - potężny, przywodzący na myśl najwspanialsze gotyckie warownie, zamek.
Co by o nim nie powiedzieć, był to pierwszy tak realistycznie urządzony świat, w którym się dzisiaj znalazłem.

(lipiec - sierpień 2001)

Sebastian R. Chosiński