Rasa I: Ekspedycja


Autor : Michał Kleczyński
Html : Sara


    Młody mężczyzna co sił w nogach biegł zatłoczoną ulicą. Z wrodzoną zwinnością omijał pieszych i pojazdy, które przeplatały się nawzajem. Jego twarz zdradzała oznaki zdenerwowania. Usłyszał kilka niemiłych epitetów od kierowcy wielkiej ciężarówki, pod której koła dosłownie wskoczył. Burknął coś pod nosem w odpowiedzi, po czym jeszcze szybciej ruszył przed siebie. Ulica którą biegł była jedną z główniejszych. Tutaj znajdowała się większość urzędów i centrów handlowych. Dlatego o każdej porze dnia i nocy panował tu ruch.
    W końcu mężczyzna dobiegł do cztero piętrowego budynku, będącego Akademią Nauk. Był to stary budynek zupełnie nie pasujący do otaczających go wysokich szklistych budowli, które były osiągami współczesnej architektury. Może właśnie o to chodziło. Był to w końcu główny wydział archeologii. Mężczyzna zanim znikł za kilku metrowymi drewnianymi drzwiami kątem oka zauważył średniej wielkości szyld z czerwonym napisem: "Żegnamy ostatnią klasę".
    - Slay! - jak tylko przekroczył próg szkoły usłyszał gruby głos - Gdzie do cholery byłeś!?
    Mężczyzna od razu rozpoznał głos. Należał on do jego szkolnego kolegi - niejakiego Patrika.
    - Zaspałem - Slay rzucił jednocześnie poprawiając czarny garnitur, który trochę się pogniótł, gdy przedzierał się przez zatłoczoną ulicę - Ceremonia już się zaczęła?
    Patrik wytrzeszczył oczy. W przeciwieństwie do towarzysza był cały czerwony. Prawdopodobnie ze zdenerwowania.
    - Chyba żartujesz? Wszystko zaczęło się pół godziny temu! Chodź zaraz cię wywołają...
    Slay przeklął pod nosem. Wziął głęboki oddech i ruszył za Patrikiem w kierunku wielkiej sali po brzegi wypełnionej absolwentami.
    - ... jak już mówiłem to wielki dzień dla naszej Akademii - gruby mężczyzna o gęstej siwej brodzie stał na niewielkim podium. Sprawiał wrażenie jak by wszystkie słowa sprawiały mu nie lada wysiłek - Nie co dzień Akademię opuszczają tak wybitne osobistości, jakie gościły między wami. Nadszedł czas aby przedstawić państwu najwybitniejszego studenta, który na trwałe zapisze się w historie naszej szkoły - grubas rozejrzał się po sali, jakby sprawdzając czy owa osoba już jest - Brawa dla Slaya Teya.
    Slay w momencie, gdy sale zalały brawa dopiero do niej wszedł. Patrik widząc zagubienie na twarzy towarzysza z całej siły pchnął go w kierunku podestu dla mówców. Slay rozejrzał się po sali. Piękne żyrandole ozdobione świecącymi klejnotami, i rzeźby będące zarówno kolumnami, podpierającymi pofalowany sufit na którym światło układało się w dziwaczne kompozycje, zapierały dech w piersiach. Dech w piersiach odbierał również widok ponad stu osób siedzących i stojących wokół mównicy. Nic dziwnego że Sley wyglądał po prostu na przestraszonego. Kątem oka zaczął przyglądać się osobom siedzącym w pierwszych rzędach. Bez trudu znalazł ją. Jego nauczycielkę archeologii Doroty Lee. Jego wzrok zatrzymał się na niej chwilę dłużej co sprawiło że kobieta puściła mu oczko. Musiał przyznać że wyglądała oszałamiająco. Jej biała bluzka i krótka czarna spódniczka odkrywały ładnie opalone ciało. Do tego jej piękne rude włosy które z gracją opadały na ramiona. Nie wyglądała jak nauczycielka, raczej jak studentka.
    - Dziękuję wszystkim - Slay nachylił się nad mikrofonem.
    Grubas w międzyczasie przygotował niewielki dyplom i mały posążek, który po chwili wręczył Sleyowi. Ponownie salą wstrząsnęły gromkie brawa. Gdy umilkły Slay wyrecytował swoje przemówienie, które miał zanotowane na pomiętej kartce, którą wygrzebał z kieszeni spodni. Cały czas czuł na sobie wzrok pani profesor. Miał wrażenie że się mu przygląda z wyjątkowym skupieniem. Przypomniały mu się wykłady, kiedy zdawało mu się że mówiła tylko do niego. Nigdy jednak nie zdobył się na odwagę aby podejść do niej i otwarcie przyznać się co do niej czuje. Kolejne brawa zakończyły jego występ. Sley zszedł z podium i stanął obok Patrika.
    - Mam tego wszystkiego dosyć - Sley burknął kładąc posążek i dyplom na stoliku, tuż obok nich - Nie lubię takich gali...
    - Przesadzasz. Jesteś tu teraz popularny. Każdy zna twoje imię - Patrik spojrzał na dwie kobiety, które cały czas się im przyglądały - Nie muszę ci chyba tłumaczyć jakie mogą być z tego korzyści?
    Slay pokiwał głową.
    - Nie musisz. Może po prostu mam dziś zły dzień?
    Patrik uśmiechnął się szeroko.
    - Chyba wiem co możemy na to poradzić - uśmiech nie opuszczał jego twarzy - Co powiesz na dwie buteleczki dobrej starej Whisky. Trzymałem je na specjalną okazję a dziś chyba taka jest...
    - Chyba tak. Pierwsze co muszę zrobić to pozbyć się tego garnituru. To gówno jest niewygodne.
    Po tych słowach obaj mężczyźni cicho opuścili salę. Jedyną pozostałością po nich był dyplom i posążek, który bezpańsko spoczywał na niewielkim stoliku tuż przy wyjściu.

    ***

    Drewniane obicia ścian przestronnego gabinetu, głównego dyrektora Akademii Naukowej sprawiały wrażenie niezwykłej przytulności. Wszystko tu było urządzone z niezwykłym wyczuciem gustu i stylu. Może dla tego Doroty tak lubiła to miejsce. Siedziała w szerokim drewnianym fotelu na przeciw potężnego biurka - stylizowanego na stare. Patrzyła na ściany, które w większości pokryte były trofeami z przeróżnych wypraw archeologicznych. Cieszył ją fakt że niektóre ona sama tu zawiesiła. Były one teraz znakiem przypominającym minione przygody i podróże.
    - Zakończenie roku był chyba udane? - usłyszała męski głos dochodzący od strony wejścia - Jestem tylko lekko rozczarowany zachowaniem Teya...
    Doroty wstała i przywitała się z grubym mężczyzną, który wszedł do gabinetu, poczym usiadł w fotelu za biurkiem.
    - Według mnie Tey był w porządku - delikatnie wyraziła swoje zdanie - Po prostu nie jest typem człowieka, który lubi być w centrum zainteresowania...
    Brodacz lekko się uśmiechnął.
    - Zupełnie tak jak ty Doroty - przyglądał się kobiecie zupełnie jak ojciec - Mówię teraz jako twój przyjaciel. Powiedz mi czemu ty tu pracujesz. Z twoim talentem i sławą archeologa-podróżnika mogłabyś robić naprawdę duże pieniądze w którejś z korporacji odkrywczych.
    - Znasz moje zdanie na ten temat - Doroty lekko posmutniała - Nie będę pracować dla ludzi, którym chodzi tylko o ewentualne zyski a nie o naukę...
    Brodacz przytaknął. Traktował ją dosłownie jak swoją córkę. Martwił się jej losami i przyszłością. Wiedział jednak że Doroty zostając w Akademii Nauk robi mu wielką przysługę. Doroty również o tym wiedziała.
    - W pełni się z tobą zgadzam - mężczyzna wyciągnął cygaro z szuflady biurka - Wiesz jednak po co cię tu dziś zaprosiłem?
    Doroty skinęła głową, otwierając teczkę leżącą na kolanach. Chwilę czegoś szukała po czym podała mężczyźnie srebrny krążek.
    - Tu są wszystkie dane dotyczące mojej nowej ekspedycji. Wiem że Główna Rada Akademii Nauk popiera mój projekt.
    Mężczyzna włożył srebrny krążek do niewielkiej szparki w biurku. Po chwili ekran monitora stojącego obok rozbłysł ukazując przeróżne dane. Brodacz chwile je studiował.
    - Wygląda na to że znowu nas opuścisz - w końcu wymamrotał odrywając wzrok od monitora - Zauważyłem braki w twoim zespole. Chcesz kogoś nowego?
    Doroty jakby czekała na to pytanie.
    - Chce namówić do współpracy Sleya Teya - odparła - Specjalnie zwlekałam z podróżą do końca roku aby Tey ukończył szkołę. Według mnie będzie świetnym członkiem wyprawy...
    Brodacz potwierdził. Tey w końcu był najlepszym studentem roku. Wielokrotnie zaskakiwał ich wszystkich swoją wiedzą i obeznaniem z najróżniejszymi tematami. Był tylko mały problem.
    - Skąd wiesz że Tey się zgodzi dla nas pracować? - brodacz ubrał w słowa obawy Doroty - Z jego intelektem i zdolnościami bez problemu znajdzie sobie pracę w jakiejś korporacji. W końcu jest młody a młodość potrzebuje pieniędzy. My niestety tego mu nie damy.
    - Damy mu za to satysfakcje z robienia czegoś dla ludzkości - Doroty lekko podniosła głos - Poza tym wiem że Teyowi nie zależy na pieniądzach. Wręcz przeciwnie on szuka czegoś innego, nie materialnego...
    Brodacz wykrzywił twarz w geście zdziwienia.
    - Skąd wiesz?
    - Dziwne że go nie sprawdziłeś - Doroty lekko się uśmiechnęła - Nic ci nie mówi nazwisko "Tey"? - grubas pokiwał przecząco głową - Jego ojcem jest Anthony Tey właściciel największej korporacji handlowej i jeden z dziesięciu najbogatszych ludzi na ziemi - grubas zakrztusił się dymem z cygara - Sley Tey nie musiał studiować. Nie musi również mieszkać w tandetnym pokoiku w biednej dzielnicy. A dlaczego to robi? Myślę że chcę coś osiągnąć. Coś czego ludzie nie będą porównywać z jego ojcem i pieniędzmi.
    - A według mnie to kolejny kaprys rozpuszczonego bachora, który z nudów postanowił się pobawić na większą skalę - brodacz trochę ostro określił Slaya - Skoro jednak uważasz że będzie nadawał się do twojego zespołu to proszę bardzo. Jak się zgodzi to wciągnę go na listę płac.
    Doroty uśmiechnęła się i wstała z fotela. Idąc w kierunku drzwi rzuciła przez ramię.
    - Gdy wrócimy przyniesiemy sławę Akademii Nauk. Możesz mi wierzyć.

    ***

    Sley uniósł powieki, które zdawały się ważyć kilka ton. Chwile trwało zanim zdał sobie sprawę gdzie jest. Leżał na plecach na podłodze tuż koło łóżka. Był częściowo rozebrany. Sięgnął myślami do wczorajszej nocy. Skrzywił się zdając sobie sprawę że nic nie pamięta. Dobrze że przynajmniej trafił do domu. Po chwili Sley wgramolił się na łóżko, które wyglądało jakby przeszedł po nim huragan. Wszędzie leżały butelki i puszki po piwie na stoliku obok łóżka stała zapełniona po brzegi popielniczka. Ogólnie mieszkanie wyglądało paskudnie. Okna całkowicie zasłonięte prze długie ciemne żaluzje nie wpuszczały do środka ani krzty światła. Do tego jeszcze ten zapach, będący mieszanką alkoholu i dymu z papierosów. Sley stwierdził że impreza musiała być w jego domu. Ogarnął wzrokiem pokój. Mieszkanie nie było duże. Pokój, łazienka i kuchnia w zupełności wystarczały studentowi Akademii Naukowej. W sumie tylko na tyle mógł sobie pozwolić za skromne stypendium naukowe. Z odłożonych pieniędzy zdołał zakupić komputer, który stał na honorowym miejscu na stole oraz kilka przyrządów do ćwiczeń.
    Pierwszą czynnością jaką wykonał Sley był długi i zimny prysznic. Następnie - czując mdłości - ruszył do kuchni. W kuchni panował bałagan równy reszcie mieszkania. Mała lodówka była całkowicie opróżniona. To utwierdziło go w przekonaniu że na pewno coś wczoraj jedli. Mężczyzna głośno przeklął po czym usiadł bezradnie przy kuchennym stole.
    Z zamyślenia wybił go irytujący pisk dochodzący z okrągłego urządzenia zawieszonego w pobliżu drzwi. Domofon denerwował go od zawsze. Dźwięk który z siebie wydobywał doprowadzał Sleya do furii. To, i ciekawość któż wpadł do niego z wizytą sprawiła że jednym susem doskoczył do urządzenia i dotknięciem ręki je uruchomił.
    - Kto? - Sley zdał sobie sprawę że jego głos przypomina bardziej charkot niż ludzką mowę.
    Z głośnika wydobyły się ciche trzaski i szumy. Po czym ku zaskoczeniu mężczyzny usłyszał ciepły żeński głos, który od razu wydał się znajomy.
    - "Tu Doroty Lee z Akademii Nauk. Chciałabym z panem porozmawiać."
    Nie można sobie wyobrazić zaskoczenia Sleya. Na chwilę odebrało mu mowę. Sytuacja była spełnieniem jego marzeń. Rozpaczliwie rozejrzał się po mieszkaniu. Nawet jak by chciał nie udałoby mu się uprzątnąć całego tego bałaganu. Ze smutkiem w głosie szepnął w kierunku domofonu.
    - Zaraz zejdę.
    Odpowiedź była natychmiastowa.
    - "Wolała bym wejść" - kobieta zrobiła pauzę - "Moja sprawa jest naprawdę ważna".
    Nie mógł w to uwierzyć. Jego ideał kobiety, obiekt ukrytej miłości zaraz chciał wejść do jego mieszkania. Poczuł coraz szybciej pulsującą krew w żyłach. Ruchem ręki nacisnął przycisk otwierający drzwi na dole.
    - Proszę. Szóste piętro...
    Odpowiedzi już nie usłyszał tylko lekki trzask otwieranych i zamykanych drzwi. W pośpiechu zaczął sprzątać mieszkanie. Wszystkie śmiecie i pozostałości po imprezie wrzucił albo pod łóżko albo do szafy w której leżały pomięte ciuchy. Na oścież rozsunął żaluzje wpuszczając do środka bystre słońce poranka. Z otwarciem okna trochę się namęczył, jednak i ono ustąpiło wpuszczając do pokoju świeże powietrze. W tym samym momencie usłyszał pukanie do drzwi. Spokojnym już krokiem ruszył je otworzyć. Gdy za brudnymi metalowymi drzwiami ukazała się Doroty stojąc na tle ciemnego zapuszczonego korytarza Sley poczuł się lekko zawstydzony. Kobieta wyglądał przepięknie. Ubrana była w ciemne spodnie przywierające do ciała na które luźno narzucona była granatowa bluza. Wyglądała inaczej niż w szkole. Sley zawsze marzył aby się z nią spotkać prywatnie. Teraz jego marzenie się spełniło. Doroty chwilę stała po czym jako pierwsza się odezwała.
    - Dzień dobry - uśmiechnęła się przyjemnie - Mam nadzieję że nie przeszkadzam, jednak moja sprawa jest bardzo pilna.
    Slay chciał powiedzieć że ona by mu nigdy nie przeszkadzała, jednak tylko gestem ręki zaprosił ją do środka.
    - Przepraszam za bałagan ale wczoraj był koniec szkoły i z kolegami... Rozumie pani? - spojrzał na Doroty porozumiewawczo.
    - Możesz mi mówić po imieniu Sley. Przyniosłam ci śniadanie - wyciągnęła rękę z papierową torebką z której unosił się przyjemny zapach mięsa.
    Sley był w siódmym niebie. Nie dojść że w jego mieszkaniu była śliczna kobieta to w dodatku przyniosła mu jedzenie. Szybko pobiegł do kuchni i wrócił z dwoma talerzykami, które szybko umył.
    - Co mogę dla pa... dla ciebie zrobić? - szybko się poprawił.
    Doroty wysypała na oba talerz równe porcje przypieczonych kawałków mięsa wielkości kciuka. Była to miejscowa specjalność.
    - Po pierwsze chciałam pogratulować ci nagrody - usiadła na łóżku na przeciwko Slaya, który usiadł w miękkim fotelu - Możesz być dumny z siebie. Niewielu zdobyło takie odznaczenie - ugryzła kawałek mięsa - Przyszłam do ciebie spytać cię co zamierzasz robić dalej?
    Slay wpatrywał się w jej brązowe oczy. Na jego oko była wieku około trzydziestu lat. Sześć lat różnicy nie było aż tak dużą przeszkodom - pomyślał.
    - Jeszcze nie wiem... - bąknął z pełną buzią kawałków mięsa.
    - Chodzi mi czy poważnie myślisz o karierze naukowca? - Doroty nagle spoważniała. Jej oczy przybrały bardziej surowy wygląd. Taki jaki Slay pamiętał ze szkoły - Czy chcesz powrócić pod bezpieczne skrzydła swojego tatusia?
    Ostatnie zdanie zadziałało na Slaya jak czerwona płachta na byka. Odłożył jedzenie i oparł się wygodniej w fotelu. Nie było tego po nim widać jednak aż się w nim zagotowało. Nie trudno było zgadnąć że jego ojciec nie był jego ulubionym tematem.
    - Wiedziałem że prędzej czy później usłyszę o moim ojcu - mężczyzna powiedział to z lekką goryczą - Jego cień prześladuje mnie od zawsze. Myślałem że wraz z przystąpieniem do Akademii pozbędę się tego piętna...
    Jednocześnie sięgnął po paczkę papierosów leżącą na stole. Szybko zapalił jednego. Unikał wzroku Doroty, która na odmianę teraz przyglądała mu się uważniej. Nie mógł wiedzieć że podjęła już decyzję a teraz tylko go sprawdzała.
    - Nie kusi cię aby podjąć pracę dla korporacji twojego ojca? - kobieta wyczuła zdenerwowanie Sleya.
    - Nie - mężczyzna warknął - Słuchaj jeżeli to on cię przysłał to pogratuluj mu pomysłowości i powiedz aby się ode mnie odpieprzył. A teraz wybacz mi bo muszę załatwić kilka ważnych spraw.
    Chodziło mu dokładnie o kupienie butelki wódki i nawalenie się w trupa. Doroty chyba lekko zaskoczona taką ostrą odpowiedzią wstała z łóżka bez słowa. Wyciągnęła z brązowej teczki, którą cały czas ściskała w obu rękach, srebrny krążek i coś co Sley zgubił. Dyplom i posążek, który mężczyzna otrzymał wczoraj.
    - Nikt mnie do ciebie nie przysłał - położyła posążek, dyplom i krążek na stole obok jedzenia - Te dwie rzeczy chyba należą do ciebie a na krążku masz informacje dotyczące mojej nowej ekspedycji. Jeżeli chcesz pozbyć się cienia ojca wpadnij dziś o dwudziestej trzeciej do kawiarni "Czarny kot"...
    Po tych słowach Doroty kiwnęła głową na pożegnanie i wyszła. Sley ugryzł się w język. Zrobiło mu się głupio że stracił panowanie nad sobą właśnie przy niej. Nie mogła wiedzieć że temat jego ojca był dla niego taki nerwowy. Wziął do ręki posążek i przez chwilę ważył go w ręku. W końcu ukończył szkołę bez protegowania ze strony jego ojca. Do tej pory jego pochodzenie było nieznane. Kobieta zaciekawiła go wspominając o swojej ekspedycji. Słyszał historie o Doroty. Była wspaniałym naukowcem. Dlatego szybko chwycił srebrny krążek i usiadł przy komputerze. Ekran monitora rozświetlił się przyjemnym błękitnym kolorem, gdy tylko przytknął do niego palec. Wsunął krążek do czarnej skrzynki stojącej tuż przy monitorze. Prawie natychmiast na ekranie ukazała się buzia Doroty.
    - "Cześć Sley. Mam nadzieję że nie jesteś na mnie zły. Musisz zrozumieć że nie każdy może zostać członkiem mojej ekipy i dla tego poddałam cię małemu testowi" - Slay poczuł się jeszcze gorzej z powodu swojego wybuchu - "Tak dobrze słyszałeś. Wybrałam cię spośród wszystkich uczniów, ponieważ dostrzegam w tobie ogromny potencjał" - gdy to mówiła na jej twarzy dało się zauważyć lekki uśmiech - "Od pół roku szykuję wyprawę na planetę o nazwie "Khan". Pewnie słyszałeś legendy o prastarej rasie żyjącej na jej powierzchni miliony lat przed pojawieniem się układu słonecznego" - Sley mimowolnie pokiwał głową. Znał legendy o rasie, która dała początek rodzajowi ludzkiemu, jednak była to jedna z wielu historii, które mogły mieć początek w umysłach obłąkanych głów. Często opowiadali ją nauczyciele, jako dopełnienie do wykładu - "Do tej pory traktowałam tą legendę jako bujdę, jednak na mojej ostatniej wyprawie zdobyłam dowód świadczący o jej prawdziwym pochodzeniu. Reszty dowiesz się wieczorem w "Czarnym kocie". Proszę przyjdź."
    Buzia Doroty znikła z ekranu a na jej miejsce ukazały się najróżniejsze dane dotyczące planety "Khan". Slay z uwagą zaczął je studiować. Sama planeta przypominała Ziemię - miała nieco mniejszą grawitację i o wiele wilgotniejszy i cieplejszy klimat. Jedynym faktem że jeszcze nie była skolonizowana była jej odległość od Ziemi. W skrócie można było powiedzieć że była ostatnim znanym punktem na mapach gwiezdnych. Jej legenda powstała, gdy na jej powierzchni odnaleziono kilka artefaktów, które mogły świadczyć o istnieniu jakiejś obcej cywilizacji. Do tej pory jednak nie znaleziono żadnych poważnych dowodów aby zamieszkiwała ją jakakolwiek inteligentna forma życia. Tym bardziej wzrosła ciekawość Sleya o tajemnicze znalezisko Doroty, które jest dowodem na istnienie prastarej cywilizacji. Ruchem ręki wyłączył komputer. Musiał przyznać że zawsze marzył o podróżach. Myśl że mógłby podróżować u boku Doroty sprawiła że na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
    Czas upłynął szybko. Sley zdążył posprzątać mieszkanie i porządnie zjeść. Nim się zorientował było już w pół do dwudziestej trzeciej. Narzucił na siebie swoją skórzaną kurtkę sięgającą do kolan i spokojnym krokiem ruszył do kawiarni. "Czarny kot" znajdował się dosyć niedaleko. Około dwudziestu minut spacerem. Dzielnica jednak nie zachęcała do spacerów, więc Sley pokonał drogę w niecałe dziesięć.
    "Czarny kot" był dosyć uczęszczanym miejscem. Kawiarnia znajdowała się na rogu skrzyżowania dwóch głównych ulic. Grała tu zawsze przyjemna dla ucha muzyka, której towarzyszył gwar rozmów ludzi odpoczywających w środku. Doroty nie przez przypadek wybrała to właśnie miejsce. Wiedziała że kawiarnia jest od dawna miejscem spotkań większości uczniów z Akademii. Może chciała aby Sley czuł się pewniej w miejscu, które znał.
    Był Sobotni wieczór więc jak zwykle w kawiarnia wszystkie stoliki były zajęte. Sley stanął w wejściu i rozejrzał się po zapełnionej ludźmi sali. Na przeciwko niego znajdował się długi kontuar za którym krzątał się wysoki barman, resztę miejsca na sali zajmowały cztero osobowe stoliki. Całe wnętrze oświetlane było przez nastrojowe kinkiety zwisające spod sufitu. Dawały one tylko tyle światłą ile było potrzeba aby odnaleźć swoje naczynie z alkoholem. Sley miał już obrócić się na pięcie, gdy nagle poczuł uścisk dłoni na ramieniu. Młody mężczyzna stał tuż za nim. Sley znał go z widzenia. Często kręcił się po Akademii, jednak nie był jednym ze studentów. Często widział go przy Doroty.
    - Jesteś Sley? - mężczyzna wyciągnął rękę - Jestem Bernard Majkowski, asystent Doroty. Chodź za mną siedzimy tam...
    Sley pokiwał głową i ruszył za mężczyzną, który zaczął przedzierać się przez gąszcz stolików w kierunku rogu sali. Już po kilku metrach Sley zauważył siedzącą Doroty w towarzystwie jeszcze jednej kobiety i mężczyzny. Gdy tylko się zbliżyli Doroty ku jego zaskoczeniu wstała i przywitała go mocnym całusem w policzek.
    - Wiedziałam że przyjdziesz - szepnęła mu do ucha. Następnie ogarnęła ręką resztę ekipy - Bernarda już znasz a to Maja i Bob.
    Sley po kolei przywitał się uściskiem dłoni. Po czym wszyscy usiedli przy stoliku.
    - Więc ty jesteś tym "nowym zdolnym"? - Maja rozpoczęła. Kobieta była rówieśniczką Doroty. Miała długie ciemno blond włosy, które upięte były w gruby warkocz. Zdawała się być równie zgrabna, jednak Sley nie mógł tego dokładnie ocenić, gdyż kobieta siedziała do połowy w cieniu. Na pewno była sympatyczna.
    - Chyba tak... - cicho odpowiedział, jeszcze do końca nie pewny swoje pozycji.
    - Muszę cię uprzedzić że wszyscy przy tym stoliku dostali takie nagrody jak ty, więc jesteś wśród swoich - Doroty uśmiechnęła się.
    - Niektórzy dostali je nawet wcześniej. Wyprzedzając swoje koleżanki z rocznika - Maja stwierdziła mając na myśli Doroty.
    Nagle Bernard przerwał stawiając na stół litrową butelkę białego alkoholu. Sley nie zauważył jak mężczyzna szybko poszedł do kontuaru i złożył zamówienie. Myśl o wypiciu czegoś poprawiła mu nieco humor.
    - Na pewno przejrzałeś zawartość dysku, który ci wręczyłam - Doroty rozlała alkohol do pięć kieliszków - Co o tym myślisz?
    - To zależy od tego co znalazłaś - Slay odpowiedział wymijająco.
    Bob, chyba najpotężniejszy facet z towarzystwa sięgnął po kieliszek dając do zrozumienia wszystkim że czas już się napić. Wszyscy naraz przechylili naczynie. Slay chrząknął czując moc alkoholu w gardle.
    - Obejrzyj te zdjęcia - Doroty wyciągnęła spod stołu szarą papierową teczuszkę i podała ją Sleyowi - Musisz wiedzieć że do tej pory widziało je zaledwie kilka osób.
    Sleya nie zaskoczył poziom zaufania, jakim go obdarzyli ale to co zobaczył na dwóch pierwszych zdjęciach. Pierwsze z nich przedstawiało krajobraz obcej planety a dokładniej górę. Jednak nie była to góra. Przy dłuższym przyglądaniu zdał sobie sprawę że jest to stożkowata konstrukcja wbita w ziemię. Następne zdjęcia ukazywały zbliżenia tego obiektu. Slay spojrzał zaskoczony na Doroty.
    - Co to do cholery jest? - postarał się wydobyć z siebie głos jak najbardziej opanowany. W rzeczywistości czuł jak ciekawość dosłownie rozpiera jego ciało.
    - Nie uwierzysz ale to statek kosmiczny obcych - Doroty schowała zdjęcia. Powiedziała to w taki sposób że Sley przez ułamek sekundy poczuł się jakby sobie z niego żartowali. Głupich myśli pozbawił go widok poważnych min reszty ekipy - Odnaleźliśmy go rok temu, jednak dopiero teraz odczytaliśmy zakodowane informacje na jego pokładzie.
    Bob nalał kolejną porcję alkoholu, którą teraz Sley wypił bez wahania. Nie mógł uwierzyć w to co słyszy.
    - Jeżeli to statek obcych to odkryliście niezbadane technologie... - nie zauważył ale na moment stracił panowanie nad sobą - Czemu nikt o tym nie wie? Znaleźliście dowód na to że istnieją inteligentne rasy we wszechświecie...
    Doroty wymieniła spojrzenie z Mają, po czym obie kobiety wybuchły śmiechem który nieco zawstydził Sleya. Poczuł się jak szczeniak w towarzystwie dorosłych, którzy mówią o niepojętych dla niego sprawach. Doroty, gdy zauważyła rumieniec na twarzy Sleya opanowała się i z lekkim uśmieszkiem na twarzy zaczęła tłumaczyć.
    - Muszę cię z przykrością zawieść - spojrzała na Maje i o mały włos znowu wybuchła by śmiechem - Nie odnajdziesz tam żadnych technologii ani żadnych nowoczesnych gadżetów. Statek spoczywał na tamtej planecie od milionów lat. Zdążyła go obrosnąć prawdziwa góra a jego wnętrze przypomina jaskinię... - kobieta wyciągnęła papierosa i go zapaliła. Sley do tej pory nie wiedział że pani profesor pali. Zastanowił się ilu jeszcze o niej rzeczy nie wie.
    - To co on ma wspólnego z planetą "Khan" - Sley zaczął się gubić.
    Bob do tej pory cichy postanowił wtrącić się do rozmowy.
    - To że z niej pochodzi - wyciągnął z kieszeni kolejne zdjęcie na którym przedstawiona była kamienna tablica na której zarysowane były dziwne znaki - Udało nam się to tam znaleźć...
    Sley chwilę przyglądał się obrazkowi, poczym nagle zajarzył. Z entuzjazmem w głosie zaczął.
    - To płaskie przedstawienie części naszej galaktyki - wskazał punkt na zdjęciu - To nasza gwiazda a tu sąsiednie. Wszystko razem tworzy całość... Tylko nie wiem dlaczego przedstawili to na płaszczyźnie. Przecież to złudne odległości...
    Bob pokiwał głową z aprobatą. Był o kilka lat starszy od Sleya, jednak młodszy od Doroty i Maji.
    - Musze przyznać że jest dobry - spojrzał na Doroty, której aż zabłyszczały oczy - Mi zajęło kilka tygodni zanim doszedłem że to mapa gwiezdna.
    Doroty uśmiechnęła. Wzięła od Sleya zdjęcie i wskazała mu ledwo widoczny fragment.
    - Tu widać niewielkie zaznaczenie wokół układu Khan a obok są współrzędne miejsca na planecie - schowała zdjęcie do kieszeni - Sądzimy że to współrzędne ich miasta... Odnalezienie tego miejsca będzie celem naszej ekspedycji.
    Po tych słowach wszyscy przechylili swoje kieliszki opróżniając jednocześnie butelkę. Sley poczuł moc trunku rozpalającego jego żyły. Przeklął się w duchu za wczorajszą imprezę. Gdyby nie to miałby dziś mocniejszy łeb. Gdy wszystkie kieliszki były już na stole nieco chropowatym głosem rozpoczęła Maja.
    - A więc syn Antonego Teya będzie członkiem naszej grupy - uśmiechnęła się do Sleya, który nagle spoważniał - Może twój ojciec ufunduje nam przejazd?
    Doroty musiała oprócz lodowatego spojrzenia, które pościła koleżance również wymierzyć jej kuksańca w nogę, gdyż Maja natychmiast zamilkła. Sley spojrzał na Doroty potem na jego twarzy pojawił się nieznaczny uśmiech, który był raczej efektem wypitego alkoholu niż dobrego humoru.
    - Chciałbym coś sprostować - spokojny głos był odwrotnością kłębiących się w głowie myśli - Nie mam nic wspólnego z moim ojcem. Nazywam się Sley Tey i chciałbym abyście mnie oceniali po mojej pracy a nie mojego ojca...
    Zapadło krępujące milczenie, które przerwał Bob.
    - Amen... - jednocześnie przechylił kieliszek i z impetem postawił go na stole.
    Wszyscy wybuchli śmiechem. Maja lekko się zarumieniła, jednak gdy zobaczyła śmiejącą się twarz Sleya szybko zapomniała o całym zajściu. Doroty zabrała głos.
    - Panie Sley Tey czy przyłącza się pan do naszej wesołej drużyny - z wrodzonym urokiem spojrzała na mężczyznę - Chciałabym tylko dodać że zdradziliśmy panu nasze tajne plany i jak pan odmówi będziemy musieli pana zabić...
    Sley musiał przyznać że Doroty była duszą towarzystwa. Sama jej postać wywoływała uśmiech na twarzy. U niego wywoływała coś jeszcze. Sam nie wiedział kiedy na stole pojawiła się druga butelka. Gadali o wszystkim. Głównie wszyscy opowiadali Sleyowi o dawniejszych wyprawach i znaleziskach. Co chwilę każdy opowiadał swoją wersję zdarzenia kłócąc się z innymi i zapewniając Sleya że on akurat mówi prawdę. Wszystko kończyło się gromkim śmiechem, który wstrząsał "Czarnym kotem".
    - Zawsze lubiłem twoje wykłady... - Sley z ledwością utrzymywał głowę w pozycji pionowej - Uważałem je za bardzo ciekawe...
    Przy stoliku pozostała już tylko Doroty i śpiący Bob, który jak się Sley dowiedział zawsze pił do końca.
    - Wiesz Sley... - Doroty zakryła policzki pokryte gorącym rumieńcem - ...Jestem pijana. Muszę iść do domu...
    Sley wstał od stołu. Pomógł nałożyć jej płaszcz. Spojrzał jeszcze na Boba potem na Doroty.
    - A co z nim? - mężczyzna jęknął.
    - On tak zawsze... Za kilka godzin się obudzi i wesoły wróci do domu - uśmiechnęła się lekko.
    Był już środek nocy, gdy wyszli z kawiarni. Ruch na ulicy co prawda nie zmalał, jednak zrobiło się dużo chłodniej. Przeróżne neony i kolorowe szyldy reklamowe sprawiły że jasno było zupełnie jak za dnia. Sley zapiął kurtkę i spojrzał na Doroty.
    - Odprowadzę cię do domu - stwierdził.
    Doroty najwyraźniej rozbawiła ta propozycja. Uśmiechnęła się i zbliżyła się do niego dając mu całusa w policzek. Przez moment wyczuł jej słodkie perfumy, których woń sprawiła że jego serce zaczęło walić jak opętane.
    - Lepiej nie Sley - z drwiącym uśmiechem szepnęła jednocześnie cofając się - Wracaj do domu i porządnie się wyśpij. Jutro ktoś po ciebie wpadnie... Czeka nas sporo pracy...
    Po tych słowach Doroty obróciła się na pięcie i odeszła. Sley jeszcze przez chwilę stał na mrozie i szybkim krokiem ruszył w kierunku mieszkania.

    ***

    Blado błękitna łuna otaczająca powierzchnię ziemi rozświetlała czerń kosmosu. Rozświetlała również srebrną powierzchnię stacji orbitalnej, która składała się z kilku sześcianów połączonych ze sobą kilkunastoma tunelami. Całość wyglądała naprawdę imponująco. Szczególnie gdy wszędzie dokoła majestatycznie sunęły najróżniejszego typu statki i okręty, które czekały na swoje miejsce w dokach. Panował tu prawdziwy tłok. Nic dziwnego, gdyż Stacja Orbitalna Ziemi, była głównym centrum handlowym dla całego układu słonecznego. Tłok panował również na pokładzie owej stacji. Nie było korytarza w którym coś by się nie działo. Najbardziej uczęszczanym sektorem stacji były oczywiście doki. To tu prowadzono - nie zawsze legalne - interesy, naprawiano statki oraz rekrutowano załogi. Można tu było spotkać każdego. Począwszy od pilotów po tajnych agentów szukających zbiegów. Takie właśnie miejsca lubił mężczyzna siedzący w jednej z popularniejszych kantyn w tym sektorze stacji. Pomimo tego że była to kantyna nie dało się zapomnieć że jest się na stacji orbitalnej. Metaliczne ściany i chłodne umeblowanie cały czas to przypominały. Dobrze chociaż że sprzedawali tu alkohol - pomyślał Joe. Tak właśnie nazywał się mężczyzna siedzący przy srebrnym kontuarze popijający zielonkawego drinka. Mężczyzna wyglądał na około trzydzieści pięć lat, był dosyć wysoki i dobrze zbudowany. Ubrany był w typowy uniform pilota, ciężko pobrudzony smarem i czymś co trudno zidentyfikować. Przy ciężkim pasie lekko zwisała kabura z której wystawała kolba pistoletu. Był to typ przystojniaka, jednak dwie blizny ciągnące się przez całą długość twarzy dawały do zrozumienia że mężczyzna swoje przeszedł.
    - Opowiadałem ci jak dostałem nożem w kopalni rudy żelaza na "asteroidach" - Joe lekko podpity zaczepił siedzącego obok trochę większego od niego mężczyznę - Ta blizna to legenda - wskazał szramę pod okiem - Skurczybyk przejechał by dwa centymetry wyżej i wydłubał by mi oko...
    Pomimo obojętności słuchacza Joe nadal gadał. Nagle przerwał mu barman, który z uśmiechem stanął tuż przed nim.
    - Co dzisiaj sobie wymyśliłeś - spojrzał na obojętnego słuchacza - Widuję cię tu od tygodnia i znam już kilkanaście historii powstania twoich blizn. Co tym razem mąż żony z którą się przespałeś, czy demoniczna bestia, którą znalazłeś na opuszczonym okręcie obcych...
    Mężczyzna siedzący obok parsknął śmiechem. Barman również zaczął rechotać. Joe skrzywił się i dokończył picie drinka. Miał już na końcu języka kilka argumentów w obronie swojego honoru, gdy nagle poczuł na ramieniu czyjś uścisk.
    - Joe - chłopak wyglądający na dwanaście lat stał tuż za nim - Musimy pogadać...
    Mężczyzna dał znak barmanowi aby przygotował mu kolejnego drinka po czym nachylił się nad dzieciakiem.
    - Co jest mały? - syknął.
    Chłopak rozejrzał się nerwowo po sali. Kantyna była prawie pusta.
    - Kazałeś mi obserwować ten dok obok twojego statku i obserwowałem cały czas - dzieciak mówił szybko i niewyraźnie - Dziś o czternastej przyleciał jakiś transportowiec i... tak jak mówiłeś... wyładowali z niego czarne skrzynie...
    Do połowy przymrużone oczy Joe nagle się powiększyły. Rozbłysła w nich dawna iskierka. Poklepał chłopaka po głowie i wręczył mu rulonik banknotów o najwyższych nominałach. Ten uśmiechnął się szeroko, po czym wybiegł z kantyny. Joe obrócił się z powrotem do baru jakby całe zajście nie miało większego znaczenia.
    - Hej Joe! - barman krzyknął z drugiego końca kontuaru - Jest tu jakiś facet i mówi że szuka pilota ze statkiem.
    Joe przechylił świeżo przyniesionego drinka i ruszył w kierunku barmana. Był pilotem i miał statek, jednak nie wiedział po co tam idzie. Miał już robotę - i to nie byle jaką. Zawsze jednak uważał że niewykorzystane okazje zawsze się mszczą. Tuż przy kontuarze niedaleko wejścia do baru stał młody mężczyzna. Dobrze ubrany, zadbany. Typowy laluś z Ziemi - stwierdził w myślach Joe. Szkoda że tacy są zawsze bogaci.
    - Jestem Joe - wyciągnął rękę na powitanie - Podobno szukasz pilota?
    Młody mężczyzna skinął głową.
    - Ja jestem Bernard Majkowski - uścisnął rękę Joe - Rozumiem że dysponuje pan statkiem?
    Joe uśmiechnął się słysząc "dysponuje". Nie trudno było się domyśleć że nie rozmawia z człowiekiem z branży. Bernard przywodził raczej na myśl profesorka. Nie mógł trafić celniej.
    - Zgadza się "dysponuje" statkiem - dało się słyszeć drwinę w jego głosie - A po co panu statek?
    - Pracuje dla Akademii Naukowej - przerwał widząc jak Joe głęboko ziewnął. Postanowił skrócić wypowiedź - Ile będzie kosztował kurs na planetę Khan i powrót na Ziemię. Dla pięciu osób i kilku skrzyń sprzętu?
    Joe dopiero teraz zaciekawił się rozmową. Po prostu w grę zaczęły wchodzić pieniądze. A te kochał najbardziej. Szybko w jego ręku znalazł się elektroniczny notes na którym szybko zaczął coś stukać. Po chwili przeniósł wzrok z notesu na Bernarda.
    - To dosyć daleki kurs, więc będzie kosztować - przeciągnął obserwując reakcję mężczyzny - Około stu tysięcy...
    Bernard może nie pracował w branży, jednak zanim wszedł do tego baru przeprowadził małą sondę i poznał ceny najróżniejszych kursów. Wiedział że najwięcej Joe mógł zażądać osiemdziesiąt. Uśmiechnął się jedynie a na jego twarzy wymalowało się rozbawienie.
    - Sto tysięcy to trochę za dużo - pół śmiechem zakomunikował - Jestem w stanie zapłacić ci siedemdziesiąt tysięcy...
    Joe zerknął na barmana, który bez słów nalał mu szklankę krystalicznego alkoholu.
    - Osiemdziesiąt pięć... - targował się twardo.
    Bernard wiedział że Doroty musi jak najszybciej wyruszyć, więc nie mógł sobie pozwolić na stratę pilota. Westchnął głęboko i z wielkim żalem przytaknął, ku uciesze Joe.
    - Miło się robi z tobą interesy - pilot uścisnął rękę Bernarda - Kiedy będziecie gotowi?
    Bernard chwilę pomyślał.
    - Zależy nam na czasie...
    - Mi też - Joe uśmiechnął się - Bądźcie w doku siódmym o północy. Mój statek nazywa się "Deus". I obyście mieli ze sobą pieniądze...
    Bernard przytaknął i wyszedł z baru. Joe stwierdził że ma dziś szczęśliwy dzień. Dzięki temu kursowi zarobi naprawdę dużo. Usiadł z powrotem przy barze. Natychmiast zbliżył się do niego barman.
    - Słyszałem że nas opuszczasz? - z zadowoleniem w głosie rozpoczął.
    - I tak mi się tu nie podoba - Joe odstawił pełne naczynie alkoholu - Podaj mi coś bez procentów. Musze do wieczora wytrzeźwieć...
    Barman zaśmiał się głośno.
    - Ty i trzeźwość. Odkąd pamiętam jesteś cały czas pijany... Byłeś moim najlepszym klientem... - postawił przed Joem filiżankę z czarnym wywarem.
    - Mało mnie znasz - Joe rzucił i spoważniał.
    W jego ręku szybko znalazł się elektroniczny notes na którym widniały jeszcze dane planety "Khan". Nie mógł zrozumieć kto chciał lecieć na całkowicie niezamieszkałą planetę. W ogóle miał mało danych o tamtym sektorze. Musiał przyznać że jeszcze tam nie był. Nagle przypomniał sobie o "Akademii Naukowej". Ten laluś w końcu ją wymienił. Tylko banda zwariowanych naukowców jest w stanie lecieć na takie zadupie. Mimowolnie na jego twarzy pojawił się uśmiech. Odgarnął ciemne włosy, które opadły mu na oczy i wstał do kontuaru. Rzucił kilka banknotów w kierunku barmana i wyszedł z kantyny.
    Szedł szybko w kierunku doku siódmego. Wiedział że do północy musi wywiązać się z jeszcze jednego zadania. Miał ukraść cztery skrzynie z sąsiedniego doku. Człowiek który zlecił mu to zadanie był handlarzem. Obiecał mu niezłą zapłatę za tę robotę. Nie powiedział tylko co w owych skrzyniach się znajduję. Joe jednak nigdy nie pytał. Dopóki dostawał pieniądze nic go nie obchodziło.
    Dok siódmy, był wielkim magazynem. Było tu ciemno i brudno. W rogach sali stały różne wózki i podnośniki służące zazwyczaj do wyładowywania towarów z dokujących tu statków. Wejście na pokład "Deusa" znajdowało się za grubym na metr włazem. Dok sąsiedni wyglądał identycznie. Tylko że wejście na pokład statku stało otworem a wszędzie dokoła krzątali się pracownicy przenoszący skrzynie i przeróżne urządzenia. Joe stanął tak aby móc dokładnie wszystkiemu się przyjrzeć. Zauważył kilku ochroniarzy uzbrojonych w karabiny maszynowe. Fakt że była ochrona sprawił że Joe jeszcze mocniej zaczął się zastanawiać co mogło być w owych skrzyniach. Same skrzynie nie były duże za to wyglądały na ciężkie i solidne.
    Nim się zorientował była już dwudziesta trzecia. Chyba była przerwa bo wszyscy pracownicy weszli na pokład statku zostawiając w doku tylko dwóch ochroniarzy pilnujących tego co wyładowali. Joe pomyślał że nie doczeka się lepszej okazji. Śmiało ruszył w kierunku pierwszego. Mężczyzna jak tylko go zauważył uniósł ostrzegawczo rękę aby nie podchodził bliżej.
    - Stój to dok prywatny! - krzyknął.
    Joe uśmiechnął się.
    - Chce tylko spytać czy nie macie papierosa? - udawał lekko pijanego. Najwyraźniej nie wyglądał groźnie, gdyż ochroniarz spuścił karabin i wyciągnął paczkę fajek.
    - Masz - podał mu jednego - Ale idź już stąd. Jak przyjdzie mój szef to będzie nieprzyjemnie...
    Joe pokiwał głową. Włożył papierosa do buzi i zaczął czegoś szukać w kieszeni. Cały czas stał tuż przed ochroniarzem.
    - Masz może jeszcze ogień?
    Drugi ochroniarz w końcu nie wytrzymał i podszedł do pozostałej dwójki. Na to czekał Joe. Miał ich dwóch tuż przed sobą a w dodatku obaj mieli spuszczoną broń. Szybko sięgnął do swojej kabury i wyciągnął pistolet. Broń była zadbana. Widać było również oznaki kilku przeróbek.
    - Przepraszam panowie ale już znalazłem - wycelował w obydwu - Teraz spokojnie odłóżcie karabiny i nałóżcie kajdanki, które macie przy pasie...
    Pierwsze ochroniarz z wściekłości chciał spróbować szczęścia, jednak Joe był szybszy. Silny cios kolbą w skroń powalił go na ziemię. Drugi stał spokojny.
    - Nie chce was zabić - mówił spokojnie, jednak czuł adrenalinę pulsującą w żyłach - Nałóżcie kajdanki i przykujcie się do tej rury - wskazał metalowy słup ciągnący się od sufitu do podłogi.
    - Dostaniemy cię...
    Joe uśmiechnął się nieprzyjemnie.
    - Tak na pewno - zakneblował obydwu tak że mogli wydobywać z siebie jedynie ciche jęczenie - Poczekacie sobie tu grzecznie aż ja skończę. Prawda...
    Puścił dwóm mężczyzną oczko i ruszył w kierunku skrzyń. Skrzynie były ciężkie jak cholera, więc Joe zmuszony był zatrudnić do pomocy metalowy wózek z małym podnośnikiem. Załadował cztery i z uśmiechem na twarzy ruszył do swojego doku. Ku jego zdziwieniu tuż przed wejściem na pokład jego statku stała piątka ludzi a wokół nich leżało kilka toreb i skrzyń. Joe rozpoznał mężczyznę z kantyny. Machnął ręką na powitanie i szybciej ruszył w ich kierunku. Był w cholernie kłopotliwej sytuacji. Nie dojść że ciągnął wózek ze skradzionym sprzętem to jeszcze w doku za nim leżało dwóch skutych ochroniarzy a on musiał udawać wesołego i szczęśliwego przed bandą wycieczkowiczów. W duchu przeklął.
    - Myśleliśmy już że pan nie przyjdzie - Bernard wyszedł mu na spotkanie.
    Joe obciął wzrokiem resztę grupy. Dwie kobiet, dwóch mężczyzn i ten Bernard. W normalnej sytuacji by się przywitał i przedstawił teraz jednak zależało mu aby jak najszybciej opuścić tą stację. Szybko podszedł do panelu sterującego i wpisując kombinację klawiszy otworzył właz chroniący wejście na pokład statku.
    - Wchodźcie do środka - ruchem ręki nakazał aby się pośpieszyli - A ty duży przyjacielu pomożesz mi wciągnąć ten wózek...
    Bob przytaknął i wraz z Joe zaczęli ciągnąć wózek załadowany skrzyniami. Tuż po przekroczeniu progu "Deusa" całej grupie ukazała się ładownia, która przypominała walec. Ciągnęła się na kilkanaście metrów a kończyła się okrągłym wejściem prowadzącym do dalszej części statku. Joe dosunął wózek pod ścianę i bez słowa uprzedzenia nacisnął guzik zamykający wejście na pokład. Sley o mały włos nie dostał by po głowie grubym włazem który mozolnie zaczął się obsuwać. Rzucił przekleństwo w kierunku Joe, jednak ten nawet nie zagarował tylko jak w amoku pobiegł na koniec ładowni i znikł w okrągłym przejściu. Sley spojrzał na Doroty potem na resztę grupy. Jego wzrok w końcu utkwił na Bernardzie.
    - Co to za szaleniec? - rzucił swoje bagaże w kąt ładowni.
    Bernard wzdrygnął ramionami.
    - Wyglądał normalnie, gdy z nim gadałem - rozejrzał się po ładowni - Statek wygląda przyzwoicie.
    Doroty pokiwała głową. Od czasu postawienia nogi na stacji orbitalne Sley zauważył że kobieta zrobiła się strasznie smutna. Mało mówiła a gdy to robiła była oschła i chłodna.
    - Idę pogadać z naszym kapitanem - w końcu rzuciła i ruszyła w kierunku gdzie przed chwilą znikł Joe. Sley odprowadził ją wzrokiem poczym ściszonym głosem zagadał do Maji.
    - Co się dzieję z Doroty? Jest czymś zmartwiona?
    Maja pokiwał przecząco głową, jednocześnie układając bagaże.
    - Zawsze jest smutna, gdy rozstaje się z Johnem...
    Sley poczuł jak w ustach zrobiło mu się nagle strasznie sucho. Jak mógł nie wiedzieć że Doroty ma kogoś. Była przecież piękną kobietą. Nic dziwnego że nie była sama.
    - Kim jest John? - postanowił zaryzykować.
    Maja oderwała się od pracy i spojrzała na Sleya uważnie. W jej oku coś zabłysło, jednak twarz nadal nie wyrażała nic.
    - John to jej dwuletni synek - uśmiechnęła się - Nasza kochana perełka - kobieta mówiła to z miłością w głosie - Doroty zawsze przeżywa rozstania z nim...
    Sley mimowolnie otworzył usta. Musiał mieć naprawdę głupią minę, gdyż Maja wybuchła śmiechem. On również skarcił się w myślach za swoje głupkowate przemyślenia. To nie była jego wina że gdy chodziło o Doroty nie potrafił logicznie myśleć. Poza tym tak kobieta ciągle go czymś zaskakiwała.
    Doroty prześliznęła się prze okrągłe przejście. Następną kabiną po ładowni była chyba kabina dla załogi. Tak przynajmniej jej się zdawało. Było to wąsko tak że przechodziło się bokiem pomiędzy dwupiętrowymi pryczami. Unosił się tu dziwny zapach samaru i metalu. Kabina znowu kończyła się okrągłym przejściem do trzeciego przedziału. Tym razem weszła do nieco obszerniejszej kabiny, która robiona była na wzór mesy. Znajdował się tu okrągły stół otoczony kilkoma wygodnymi fotelami. Tuz pod sufitem zwisały monitory, które teraz były wyłączone. W ogóle wszędzie panował mrok. Światło tliło się jedynie w co trzeciej lampie jarzeniowej i to też tak jakby miało zaraz zgasnąć. Doroty rozejrzała się po kabinie w poszukiwaniu przejścia do następnego sektor. Ku jej zdziwieniu znalazła okrągłe przejście ale na suficie. Prowadziła do niego mała drabinka, która nie wyglądała najpewniej. Kobieta śmiało wspięła się po niej.
    Wdrapała się do małej kabin, będącej czymś w rodzaju kabiny sterowania potocznie zwanej "mostkiem". Sufit i przednia część kabiny były przeźroczyste ukazując czarne niebo. Na głównym miejscu stał ciężki, lekko pochylony fotel, w którym siedział Joe. Wokół niego rozciągał się długi pulpit, na którym wszystko świeciło, mrugało i piszczało. Tuż nad jego głową wisiało kilka monitorów obok których zwisały niewielkie konsole. Joe siedział wpatrując się w gwiazdy. Pomimo grubych słuchawek nałożonych na uszy wyczuł obecność Doroty. Obrócił się do niej i skinął głową na powitanie.
    - Czym mogę służyć? - spytał z drwiną w głosie.
    Doroty zignorowała ton mężczyzny.
    - Kiedy startujemy?
    Joe spojrzał na monitor na którym ukazywały się dane dotyczące testowania podzespołów. Następnie wcisnął kilka guzików na pulpicie. Po chwili dało się słyszeć ciche sapnięcie i szum, który dochodził z każdej części okrętu.
    - Wystartujemy jak tylko otrzymam zgodę z Kontroli Lotów - puknął w słuchawki - Rozgościcie się na dole. Niestety nie mam żadnych rozrywek...
    Doroty ponownie go zignorowała. Kiwnęła głową na znak zgody i opuściła "mostek". Joe westchnął czując w kościach że to będzie długa i nudna podróż. Ponownie wcisnął kilka guzików na pulpicie aby potem przełożyć ręce na małą klawiaturę wmontowaną w oparcie fotela. Wstukał rząd liczby po czym poprawił słuchawki na głowie. Natychmiast usłyszał w nich męski głos.
    - "Co się dzieję?" - mówiący mężczyzna wydawał się być nieco przestraszony.
    - Mam twoje skrzynie - Joe wpatrywał się w pulpit - Teraz ty pomóż mi się stąd wydostać...
    Zapanowała chwila ciszy. Po chwili znów męski głos wypełnił słuchawki.
    - "Włączyli już alarm! Szukają cię. Postaram się zwolnić zaczepy doków a ty zwiewaj stąd jak najszybciej się da..."
    Joe przeklął pod nosem. Był w tej chwili całkowicie zależny od tych zaczepów. Gdy zostaną zwolnione dopiero wtedy mógł wyprowadzić "Deusa" w otwartą przestrzeń.
    - "Wszystko w porządku" - głos ze słuchawek z wyraźną ulgą zakomunikował - "Uciekaj stąd. Pamiętaj że towar jest mój!"
    Joe uśmiechnął się do siebie. Rozłączył połączenie nie mówiąc swojemu rozmówcy że lecie jeszcze na planetę "Khan". Była to dosyć znacząca informacja ponieważ droga na "Khan trwała nie mnie niż osiem miesięcy czasu rzeczywistego. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i zaczął po kolei włączać wszystkie podzespoły "Deusa". Nagle na "mostku" zrobiło o wiele jaśniej, gdy wszystkie monitory rozbłysły a kontrolki na pulpitach wydały z siebie przyjemne zielone światło. W tym momencie długi na pięć centymetrów szpikulec wysunął się z oparcia fotela i wszedł w ucho Joe. Mężczyzna głośno przeklął czując napływające mdłości. Dzięki implantowi, jaki wszczepiano wszystkim pilotom, można było pilotować i wydawać większość komend przy pomocy umysłu. To dzięki temu załogi statków ograniczały się do jednej osoby, która miała nad wszystkim kontrolę. Błękitne oczy Joe przybrały dziwnie spokojny wygląd. W ogóle przestały wyrażać cokolwiek. Wyglądały zupełnie jakby ich właściciel był nieobecny. W rzeczy samej tak było. Joe w tym momencie uruchamiał myślami silniki i szykował "Deusa" do startu. Mocne wstrząśnięcie oznaczało uruchomienie się silników. Walcowa sylwetka "Deusa" z wolna zaczęła wysuwać się z pomiędzy rusztowań doku. Z zewnątrz okręt wyglądał o wiele lepiej. Widać było że przeszedł gruntowny remont. Z wolna statek zaczął nabierać coraz to większej szybkości. Po około kilku minutach stacja orbitalna przypominała srebrną plamkę krążącą wokół błękitnej planety, która przypominał dojrzałą jagodę.
    Doroty stała przy niewielkim okienku, przez które widać było znikającą planetę. Znów czuła ten dreszczyk emocji, które towarzyszył jej każdym podróżą. Czuła jednak też ogromny smutek z powodu tego że musiała zostawić tam coś co tak bardzo kochała. Nawet myśl o odkryciu tajemnicy prastarej rasy z planety "Khan" nie była w stanie pobudzić jej do działania. Potrzebowała trochę czasu aby zebrać się do kupy. Kątem oka spojrzała na okrągłe przejście prowadzące do części dla załogi, gdzie reszta jej ekipy zagospodarowywała sobie miejsca na pryczach. Uśmiechnęła się widząc jak Sley próbował wgramolić się na pryczę umieszczoną pod samym sufitem przy tym uderzając się w głowę o jedną z rur ciągnących się przez całą długość pokładu. Musiała przyznać że mężczyzna szybko się zaaklimatyzował. Reszta ekipy również nie miała z nim kłopotów. Chyba nawet go polubili.
    - Za pół godziny otworze tunel czasoprzestrzenny - Doroty dopiero teraz zdała sobie sprawę że nie zauważyła jak z góry zszedł Joe i usiadł przy stole. Uśmiechnął się do niej - Podróż w tunelu potrwa około pięciu dni.
    Doroty usiadła przy stole na przeciwko niego.
    - Ile upłynie czasu na Ziemi? - spojrzała mu prosto w oczy.
    - Osiem miesięcy - Joe wyciągnął paczkę papierosów i położył ją na stole - Kawał czasu, nieprawdaż?
    Kobieta westchnęła ciężko. Zobaczy swojego synka za około szesnaście miesięcy. Dla niej upłyną nieco ponad dwa tygodnie, jednak dla jej dziecka szesnaście miesięcy będzie sporą częścią życia. Joe najwyraźniej wyczuł smutny nastrój Doroty, dlatego szybko postanowił zmienić temat.
    - Wybraliście dalekie miejsce na zwiedzanie? - Joe zaczął.
    Doroty ponownie wyczuła drwinę w głosie mężczyzny.
    - Nie lecimy tam zwiedzać - zapaliła papierosa i spojrzała swoim zimnym wzrokiem na mężczyznę - Jesteśmy grupą naukową.
    - Nie ma tam dużo do badania - Joe powiedział to pewnym głosem - Ta planeta to w sumie jeden wielki las.
    Doroty nie miała ochoty wprowadzać pilota w tajniki ich ekspedycji. Poza tym nie chciało jej się zbytnio rozmawiać.
    - Skąd wiesz że nie lecimy tam zbadać właśnie lasu - uśmiechnęła się złośliwie.
    Joe odwzajemnił uśmiech i również zapalił papierosa. Miał już wyrazić swoje zdanie nad sensem badania lasu, gdy do "mesy" weszła Maja w towarzystwie Boba i Sleya. Joe zatrzymał przez dłuższą chwilę wzrok na piersiach Maji, lecz gdy poczuł wzrok kobiety na sobie natychmiast zmienił punkt zainteresowania na paczkę papierosów.
    - Uwielbiam życie na statku - Sley aż promieniał entuzjazmem.
    Joe postanowił wejść w temat.
    - A co syn Anthonyego Teya może wiedzieć o życiu na pokładzie - rzucił Sleyowi wyzywające spojrzenie - Muszę cię rozczarować ale jest inaczej niż na filmach...
    Sley zrobił się czerwony. Gdyby nie uścisk ręki Maji na ramieniu chyba rzuciłby się na Joe z gołymi rękami. Wziął głęboki oddech odpowiedział pilotowi wrogim spojrzeniem.
    - Muszę cię zadziwić ale urodziłem i wychowałem się na pokładzie stacji orbitalnej a większą część życia spędziłem na pokładzie statku handlowego - Sley musiał przyznać że przez ostatnie kilka dni usłyszał więcej razy o swoim ojcu niż przez ostatnie lata nauki w Akademii.
    Joe wzruszył ramionami jakby mało go to obchodziło.
    - Dla mnie i tak będziesz bogatym chłopczykiem, którego tatuś z mamusią za bardzo dopieścili a teraz męczą cię kompleksy z tego powodu - w głosie pilota było słychać druzgocące przekonanie i wiarę w to co mówi.
    Sleya zaskoczył fakt że wypowiedź Joe prawie go nie wzruszyła. Poczuł natomiast wzrok reszty członków ekipy, która jakby czekała na jego odpowiedź.
    - Moja matka zmarła przy porodzie a ojciec zawsze był zbyt zajęty swoimi interesami aby o mnie pamiętać. Ale to już nie twój zasrany interes - odparował.
    Joe uśmiechnął się słysząc przekleństwo w ustach Sleya. Ktoś mógłby powiedzieć że sprawiło mu przyjemność zdenerwowanie go.
    - Jestem wzruszony - mężczyzna wstał i ruszył w kierunku drabinki prowadzącej na "mostek" - Radzę wam wszystkim usiąść. Przy wchodzeniu do tunelu może telepać...
    Po tych słowach pilot znikł w okrągłym przejściu. Sley przeklął jeszcze raz pod nosem i wstał od stołu.
    - Nie przejmuj się - Maja uśmiechnęła się do niego - Chyba nie obchodzi cię co powiedział ten cham.
    Sley pokiwał przecząco głową i ruszył w kierunku przejścia do kabiny z pryczami. Maja zrobiła ruch jakby chciała go powstrzymać, jednak Doroty zabrała głos.
    - Zostaw go - jej głos znowu był zimny i nieprzyjemny - Niech pobędzie trochę sam...
    Zapanowała krótka cisza, którą przerwał Bob.
    - Coś mi się wydaje że to będzie długi lot...

    ***

    W "mesie" panował całkowity mrok. Jedynym źródłem światła była mała kontrolka przy automacie do robienia kawy. Przez szum silników rozchodzący się po całym pokładzie przedzierało się chrapanie Boba. Był piąty dzień ich podróży w tunelu. Sley od dwóch dni nie mógł zmrużyć oka. Na początku przypisywał to pobytowi w tunelu - te zmiany grawitacji i dziwne mdłości w żołądku. Potem winę zwalił na Boba, twierdząc że jego chrapanie jest po prostu nie do wytrzymania. W rzeczywistości nie mógł się już doczekać lądowania na powierzchni "Khan". Od kilku godzin siedział sam w "mesie" wpatrując się w błękitną poświatę za oknem, która była normalną oznaką podróży w tunelu. Nagle usłyszał czyjeś kroki i do "mesy" wszedł Joe. Joe chyb tak jak Sley miał problemy ze snem. Sley od początku podróży nie widział go śpiącego. Tym razem tak samo. Joe z kubkiem gorącej kawy usiadł przy stole na przeciwko Sleya. Ręce miał całe umorusane w smarze, dlatego Sley szybko wydedukował że mężczyzna coś reperował. Przez ostatnie dni obaj mężczyźni zdążyli poprawić swoje wzajemne stosunki. Joe chyba czując wyrzuty sumienia opowiedział Sleyowi że również nie znał swoich rodziców. Jedyne co mu po nich pozostało to srebrny krążek z zapisem życzeń urodzinowych. Sley w duchu przyznał że Joe był porządnym gościem, jednak ukrytym pod twardą maską nieugiętego i bezwzględnego gościa.
    - Za dwie godziny wychodzimy z tunelu - Joe odstawił pusty kubek po kawie - Trzeba obudzić resztę. Będziemy musieli przenieść rzeczy do "lądownika".
    "Lądownikiem" Joe nazywał pojazd o kształcie pająka dzięki, któremu możliwe był lądowanie i opuszczenie atmosfery planety. Sley przytaknął i wstał od stołu.
    Budzenie zaczął do pierwszej z brzegu pryczy. Zajęła ją Maja. Kobieta ocknęła się zanim Sley zdołał się odezwać. Miała lekki sen. Bernard też już nie spał i zaczął dobudzać Boba. Sley podszedł do pryczy Doroty. Kobieta spała jak kamień. Gdy nachylił się nad nią aby szepnąć jej coś do ucha ta zerwała się jak oparzona. Natychmiast uśmiechnęła się widząc zakłopotaną twarz Sleya. Już po pierwszej nocy Doroty odzyskała swój humor, który pobudził chyba całą drużynę do działania.
    - Niedługo wychodzimy z tunelu - Sley oznajmił - Musimy przenieść sprzęt do "lądownika"...
    W momencie gdy skończył na pokładzie zapaliły się światła. Każda lampa z wolna zaczynała się rozgrzewać i świecić coraz jaśniej.
    Trzeba było przyznać że roboty było pod dostatkiem. Sley nie wiedział że zabrali taką ilość sprzętu. Oprócz jednakowych uniformów ochronnych, każdy miał broń i swój własny ekwipunek ułatwiający przeżycie w trudnych warunkach. Poza tym mieli mnóstwo dodatkowego sprzętu służącego głownie do skanowania powierzchni. Sley ubrał swój uniform. Był jednoczęściowy - ciemno zielonego koloru - na ramionach, klatce piersiowej i udach był utwardzony sztywnymi płytkami. Na kombinezon Sley nałożył uprząż do której z czasem podczepiało się plecak. Tak ubrany Sley dołączył do reszty - już gotowej ekipy - czekającej w "mesie". Wszyscy byli podekscytowani, jednak po Sleyu widać to było najbardziej. Jego oczy błyszczały a na twarzy paliły się czerwone rumieńce.
    - "Trzymajcie się!" - głos Joe wydobył się z głośników w "mesie" - "Opuszczamy tunel za kilka sekund".
    Wszyscy usiedli w fotelach. Po chwili kadłubem wstrząsnęło. Na kilka sekund w mesie zrobiło się całkowicie ciemno. Następna seria turbulencji o mały włos nie strąciła by Sleya z fotela. Z kilku lamp jarzeniowych pod sufitem posypały się stosy iskier. Doroty zamknęła oczy. Wielokrotnie podróżowała, jednak za każdym razem bała się w równym stopniu. Jakakolwiek usterka a po prostu wyparują. Nagle poczuła silny uścisk ręki. Sley chwycił ją i mocno zacisnął. Spojrzał na niego i uśmiechnęła się. Ten gest dodał jej otuchy. Kadłubem raz jeszcze wstrząsnęło i za oknem na powrót ukazała się czarna głębia kosmosu. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Sley puścił rękę Doroty i jako pierwszy wstał od stołu. Zbliżył się do niewielkiego okna.
    "Deus" z majestatem sunął w kierunku zielonej planety. "Khan" rzeczywiście przypominał ziemię. Była zbliżonych rozmiarów. Joe miał rację mówiąc że planeta całkowicie pokryta jest gęstymi lasami. Gdy patrzyło się na nią dłużej można był ulec wrażeniu że jest to kulka owinięta prze gruby zielony szal.
    - "Doroty, możesz przyjść tu do mnie?" - głos Joe zabrzmiał w "mesie".
    Kobieta bez wahania ruszyła na "mostek". Gdy weszła na górę zastałą Joe skupionego na tekście, który ukazywał się na monitorze tuż przed nim.
    - Co się stało? - nachyliła się nad jego fotelem i spojrzała w ekran, na którym ukazywały się dziwne znaki. Nic z nich nie rozumiała, jednak zrobiła równie skupioną twarz co Joe.
    Joe wskazał szereg liczb ustawionych w kolumnie.
    - Czujniki pokazują coś dziwnego - oderwał wzrok od pulpitu i spojrzał na zieloną planetę, która rosła przed nimi. Trzeba było przyznać że byli w niezwykle urokliwym miejscu. Kosmos przypominał tu różno kolorowy pejzaż. Wszędzie unosiły się jasno czerwone obłoki gazu, które tworzyły istne pejzaże. Sley wyglądał jakby nawet tego nie zauważył. Doroty pomyślała że mężczyzna albo jest ślepy albo widział jeszcze piękniejsze rzeczy.
    - Co jest z twoimi czujnikami? - nachyliła się tak nad fotelem Joe że jej głowa znalazła się tuż nad jego ramieniem.
    - Wygląda jakby na orbicie był jakiś statek... - odwrócił się by spojrzeć na Doroty. Kobieta nie zmieniła swojej pozycji. Twarz Joe znalazła się kilka centymetrów od jej. Joe poczuł delikatną woń jej perfum. Przełknął ślinę i odwrócił się z powrotem do konsoli. Doroty uśmiechnęła się do siebie. Nie ukrywała swojego zainteresowania mężczyzną. Jej przekleństwem od zawsze była słabość do drani.
    - Nie sądzisz że to mało prawdopodobne aby na takie zadupie w tym samym czasie przyleciały dwa statki? - szepnęła mu do ucha.
    Joe zignorował mało subtelny podryw i z zacięciem zaczął stukać w klawiaturę tuż przed nim. Na kilku ekranach ukazały się wskazania czujników. Joe raz jeszcze sprawdził.
    - Jestem pewny - stwierdził - Na niskiej orbicie dryfuje statek. Ma wyłączone silniki i chyba nie ma na jego pokładzie załogi - raz jeszcze spojrzał na monitor na którym pokazały się nowe informacje - Mam odczyt z czujników bliskiego zasięgu - Statek jest pusty. Ma oznaczenia korporacji...
    Doroty dopiero teraz poderwała się. Jej oczy zabłysły.
    - Nie wiesz co to za korporacja? - mniej przyjemnie syknęła.
    Joe pokiwał przecząco głową.
    - Niestety. Zdaje się że będzie tłoczno...?
    Doroty przytaknęła. W głowie natychmiast wyrosły tysiące myśli. Czuła że była to druga ekipa odkrywcza, sponsorowana przez korporacje. Skąd jednak wiedzieli gdzie przylecieć. Jedynym rozwiązaniem była zdrada. O jej ekspedycji wiedziało niewiele osób i to w dodatku takich których darzyła niezwykłym zaufaniem. Ciężko było jej się do tego przyznać ale zaczęła podejrzewać Sleya. Był w końcu synem szefa jednej z większych korporacji. Poza tym nie znała go aż tak dobrze.
    - Wyciśnij z tego złomu jak najwięcej mocy... - rzuciła przez ramię podchodząc do drabinki - Nie możemy stracić ani chwili!

    ***

    Miejsce w lądowniku było ograniczone. Była to jedna małą okrągła kabina, gdzie załoga siadała w fotelach rozstawionych dokoła. Pilot siedział w fotelu umieszczonym przy suficie i otoczonym komputerami. Gdy wszyscy zajęli swoje miejsca zrobiło się nawet ciasno. Wszystkie wolne miejsca zawalone były różnym sprzętem. Doroty przypięła się dokładnie pasami i zamknęła oczy. Nikomu nie mówiła o swoich podejrzeniach w stosunku do Sleya. Wolała najpierw to sprawdzić. Spojrzała w górę, gdzie Joe krzątał się szykując do startu.
    - Trzymajcie się zwalniam zaczepy trzymające - Joe przekrzyczał piszczenie alarmowe komputera pokładowego - Będzie ostro trzęsło!
    Tak też było. Z dolnej części walcowatej sylwetki "Deusa" odskoczył "lądownik" do złudzenia przypominający pająka. Z wielką szybkością wystrzelił w kierunku zielonej powierzchni planety. Gdy wokół niego pojawiły się ognie, będące normalnym efektem towarzyszącym wchodzeniu w atmosferę turbulencje osiągnęły zenitu. Sley poczuł jak żołądek podszedł mu pod gardło. Podziękował w myślach że nie jadł nic wcześniej. "Lądownik", lekko przypalony ale cały wleciał w atmosferę planety. Gdy za oknem ukazało się błękitne niebo a w dole dostrzec można było zielone czubki drzew wystających spod gęstej mgły Joe odetchnął. Odczytał wskazania przyrządów po czym zakomunikował.
    - Wszystko w porządku - jego głos wydał się zmęczony - Za chwilę będziemy na miejscu. Radzę wam nie odpinać pasów. Jak dotąd nie widziałem jeszcze żadnego miejsca zdatnego do lądowania. Będziemy musieli przebić się przez tą kopułę drzew...
    W momencie, gdy skończył. Wszyscy poczuli potężny wstrząs, który wytrącił "lądownik" z kursu. Z konsoli komputera wiszącej tuż przy Joe posypały się iskry. Światło w kabinie zgasło aby po chwili rozbłysnąć ostrym czerwonym blaskiem. Joe przekrzyczał pisk alarmu.
    - Coś w nas uderzyło!!! - krzyknął - Ledwo panuje nad sterami...!!!
    Po kilku sekundach Joe stracił całkowicie panowanie nad lotem. "Lądownik" wykonał kilka obrotów wokół własnej osi, po czym z impetem uderzył o sterczące niczym sztylety czubki drzew. Stłumiona eksplozja rozerwała boczną część kadłuba z której wydobyły się kłęby dymu. Grube gałęzie nie utrzymały długo wiszącego "lądownika". Z trzaskiem łamanego drewna "lądownik" runął na ziemię. Przypominał on teraz bardziej kupę zgniecionego metalu niż statek kosmiczny. Jeszcze przez kilka minut z wraku wydobywał się gęsty czarny dym.
    Chyba jako pierwszy ocknął się Sley. Czuł przenikliwy ból, który rozchodził się po jego całym ciele. Leżał na plecach. Wszędzie dokoła walały się kawałki metalu, kable i rury, które skutecznie utrudniały ruchy. Było również ciemno. Sley dopiero po chwili przypomniał sobie o małej lampce zamontowanej przy pasie. Z wielkim wysiłkiem ją uruchomił. Kabina rozświetliła się zielonkawym światłem. Był nadal przypięty do fotela, jednak fotel znajdował się w zupełnie innym miejscu. W ogóle wnętrze nie przypominało tego samego wnętrza sprzed kilkunastu minut. Po kilku minutowej walce z krępującymi ruchy rurami i kablami Sley zdołał stanąć na równe nogi.
    - Ktoś mnie słyszy? - chciał krzyknąć jednak z jego ust wydobył się tylko cichy szept - Doroty, Maja... Joe...
    Usłyszał stukot i po chwili do jego uszu dobiegł gruby głos Boba.
    - Jesteśmy tu... znalazłem wyjście - przerwał a cisze wypełnił szczęk metalu - Pomóż mi!!!
    Sley skierował się w kierunku źródła dźwięku. Rzeczywiście w rogu kabiny siedział zakrwawiony Bob a wokół niego leżała Maja, Doroty i Joe. Sley rozejrzał się w poszukiwaniu Bernarda jednak Bob uprzedził jego myśli.
    - Nie szukaj... - w jego głosie słychać było ogromny żal - Jest tam - wskazał miejsce pod sufitem.
    Sley wytężył wzrok i dostrzegł bezwładnie wiszące ciało Bernarda. Mężczyzna w kilku miejscach przebity był grubymi srebrnymi rurami z których jeszcze wydobywała się para. Sley nie wytrzymał - zwymiotował. Widział już trupa, jednak ciało Bernarda było wyjątkowo zmasakrowane. Gdy opanował żołądek usiadło koło Boba.
    - Co z resztą...? - wycedził - ...żyją...?
    Bob zerknął na kałużę krwi wokół nogi Joe.
    - Joe ma paskudną ranę uda a reszta wygląda na całych... Musimy ich wynieść na zewnątrz... - gdy skończył z ust wypłynęła mu strużka krwi. Dopiero teraz Sley zauważył że Bob z ledwością oddycha. Wyglądało jakby każde słowo przysparzało mu nie lada cierpień - ...to już twoje zadanie ja... nie mam już sił...
    Z tymi słowami Bob zamknął oczy i odszedł. Sley ułożył mężczyznę w pozycji leżącej. Bob na plecach miał głęboką ranę najprawdopodobniej zrobioną przez któryś z odłamków, które podczas katastrofy latały dosłownie wszędzie.
    Sley jak tylko wyszedł z "lądownika" poczuł tropikalny klimat planety. Wszędzie unosiła się wilgotna para a i temperatura nie schodziła poniżej trzydziestu stopni. Z grząskiej ziemi wyrastały wysokie na kilkanaście metrów gęste zielone drzewa. Było ich tyle że promienie słoneczne prawie nie dochodziły do ziemi. Panował tajemniczy mrok który w połączeniu z śpiewem i skrze kotem tutejszego ptactwa tworzył niezwykłą atmosferę. "Ta planeta ma w sobie coś" - Sley pomyślał gdy jego noga zanurzyła się po kolano w ziemi. Wyniesienie nieprzytomnej Maji i Doroty zajęło mu chwilę. Ułożył je na grubych konarach okazałego drzewa w bezpiecznej odległości od wraku. Za to wydostanie rannego Joe z wraku należało już do bardziej skomplikowanych zadań. Jednak i z tym Sley sobie poradził. Jak tylko położył Joe obok reszty ogarnęło go potworne zmęczenie. Nie wiedział czy to zasługa klimatu planety czy tego że dawno nie spał. Zdążył jeszcze z podartego uniformu wykonać prowizoryczny opatrunek dla Joe. Następnie zwalił się na pień obok pilota i zasnął twardym snem.

    ***

    Ciche pukanie doprowadziło w końcu do tego że Sley otworzył oczy. Gdy ujrzał nad sobą zieloną kopułę drzew, tworzącą istny dach zdał sobie sprawę że cała ta sytuacja nie była kolejnym koszmarnym snem. Szybko również zorientował się co było źródłem denerwującego pukania. Stworzenie wielkości pięści o szpiczastej mordce i dwóch lśniących niczym igły zębach z uporem waliło w pień obok jego głowy. Sley bez wahania odskoczył a jego ręka pomknęła do kabury w której znajdował się długi nóż. W tej chwili pożałował że nie zabrał z wraku broni.
    - Spokojnie - zza pleców dobiegł go spokojny głos Doroty - Te zwierzaczki żywią się korą.
    Sley obrócił się. Doroty i Maja już nie spały.
    - Gdzie Joe? - Sley nie dostrzegł w pobliżu pilota.
    Maja wskazała rozstawiony nieopodal zielonkawy namiot wokół którego walały się różne skrzynie i inne sprzęty które wchodziły w skład wyposażenia "lądownika". Sley stwierdził że musiał długo spać skoro we dwie Doroty i Maja wydobyły z wraku wszystkie te rzeczy.
    - Jest nadal nieprzytomny - kobieta zeskoczył z konara - Ale według mnie nic mu nie będzie...
    - Szkoda że tyle szczęścia nie mieli Bob i Bernard - Doroty wrzuciła smutnym głosem. Jej wzrok przeniósł się w stronę wraku - Ta ekspedycja to pomyłka...
    Sley wyczuł w jej głosie nie tylko smutek. Było tam coś jeszcze. Coś czego jeszcze nie potrafił nazwać.
    - My wciąż żyjemy... - spojrzał na nią pewnym wzrokiem - Przed nami sporo roboty. Musimy odnaleźć członków załogi tego statku, który widzieliśmy na orbicie. Joe mówił że wylądowali tu...
    Doroty westchnęła. Spojrzała na Maję, która masowała obolały bok a potem na Sleya. Cała sytuacja trochę ja przerosła. Wiedziała jednak że Sley miał rację. Ciągle żyli i nie mogli się teraz poddać.
    - Bierzmy się więc do roboty!! - ożywionym głosem rozpoczęła - Najpierw przygotujmy obóz, potem pomyślimy!
    Z gracją zeskoczyła z konara i ruszyła w kierunku namiotu. Sley uśmiechnął się pod nosem znowu widząc dawną Doroty. Maja chyba również dostrzegła dawną iskierkę która na nowo rozbłysła w oku pani profesor.
    Wszyscy zabrali się do pracy nie zdając sobie sprawy jakie niebezpieczeństwa czyhają na nich na powierzchni "Khan".

szyła w kierunku namiotu. Sley uśmiechnął się pod nosem znowu widząc dawną Doroty. Maja chyba również dostrzegła dawną iskierkę która na nowo rozbłysła w oku pani profesor.
    Wszyscy zabrali się do pracy nie zdając sobie sprawy jakie niebezpieczeństwa czyhają na nich na powierzchni "Khan".