Quasi una Fantasia
AUTOR : Sebastian R. Chosiński
HTML : ARGAIL
1.
Bezszelestnie zsunęła się z kozetki. Lekarz, mężczyzna – ostatnimi laty
zdarzało się to nader rzadko – przyglądał się jej w milczeniu, kiedy
drobnymi kroczkami dreptała w stronę parawanu. Była niebywale zgrabna, miała
ładną dziewczęcą twarz, jędrne piersi i delikatnie zaokrąglone pośladki.
Jako ginekolog z ponad trzydziestoletnią praktyką widział w swoim życiu
wiele nagich pięknych kobiet, ale jeszcze nigdy żadna z nich nie spodobała mu
się aż tak bardzo, do żadnej nie poczuł od samego początku tyle – głęboko
skrywanej – sympatii.
Zasiadł za biurkiem, uzbrojony w swoje lekarskie doświadczenie, i czekał, aż
dziewczyna się ubierze. Wyłoniła się po chwili zza parawanu w mocno
zniszczonej letniej – mimo że od kilkunastu dni rządy nad światem przejęła
już jesień – sięgającej kostek sukience. On zaś mógł już sobie tylko
wyobrażać, co kryje się pod delikatnym welwetowym materiałem. Uśmiechnęła
się stosownie do okoliczności i przysiadła na krześle, stojącym na wprost
jego biurka. Długo ważył w myślach słowa, szukając tego najbardziej
odpowiedniego, a kiedy doszedł do wniosku, że jego poszukiwania – obojętnie
jak długo potrwają – i tak sczezną na niczym, postanowił, nie owijając w
bawełnę, powiedzieć jak jest.
– Pani jest w ciąży.
Jej twarz nie zmieniła wyrazu, czego można było oczekiwać i czego on właśnie
się spodziewał; nie wyrażała ani smutku, ani radości, nie kryła
zdziwienia. Przez moment pomyślał, że dziewczyna „wie”, ale prawie
natychmiast porzucił tę myśl. Nie mogła wiedzieć. To szósty tydzień – w
tej fazie może ją wykryć jedynie doświadczony ginekolog, taki jak on.
Chyba że wcześniej poszła do kogoś innego, a mnie odwiedziła tylko po to,
aby zyskać całkowitą pewność – pomyślał. – Czy jednak stać by ją było
na tak wielkie ryzyko? Jest młoda i sprawia wrażenie bardzo zagubionej…
– Wie pani, co się z tym wiąże? - spytał i od razu zawiesił głos.
Nienawidził tych formułek, do przestrzegania których zmuszały go –
nieludzkie, jego zdaniem – przepisy. Nie zgadzał się z nimi, ale musiał je,
przynajmniej oficjalnie, respektować i przestrzegać; w przeciwnym razie
odebrano by mu pozwolenie na wykonywanie zawodu.
Dziewczyna przytaknęła ruchem głowy.
Jeśli nie wie, jeśli usłyszała to po raz pierwszy właśnie teraz, z moich
ust – znaczy to, że jest wspaniała. Że nie boi się niczego. Że jest
gotowa urodzić to dziecko. Na przekór całemu światu – myślał, odczuwając
jednocześnie ogromny ból i złość, iż nie może swoich myśli wyrazić głośno.
Stuknął długopisem dwukrotnie w blat biurka. Bezpieczniej było milczeć. Jeżeli
już musiałby coś powiedzieć, wolałby, aby była to odpowiedź na pytanie,
które zada dziewczyna. Ale ona o nic nie pytała.
Ileż razy wypowiedział już w swojej lekarskiej karierze te słowa: „Jest
pani w ciąży”? Ileż razy kryła się za nimi radość, kiedy ciąża była
wcześniej zaplanowana, lub smutek, gdy młodym przydarzyła się „wpadka”.
Nigdy jednak za tymi słowami nie kryła się groźba – i to groźba utraty życia.
Nigdy! Aż po dziś dzień.
Nie mógł dłużej znieść jej milczenia. Milczenia, które – czuł to –
pośrednio było oskarżeniem tego, co robił, a raczej – tego, co teraz
powinien zrobić.
– Proszę coś powiedzieć. – Przerwał tę nieznośną ciszę, patrząc
prosto w jej oczy. Próbował w nich wyczytać, co o nim myśli; próbował
odkryć, odgadnąć słowa, które dziewczyna do niego skieruje, jeszcze nim je
wypowie.
– Niech pan robi to, co do pana należy – powiedziała z całkowitą obojętnością
w głosie. Zabolało go to znacznie bardziej, niż się spodziewał.
Nerwowo poderwał się z krzesła i wolnym krokiem przeszedł przez gabinet w
stronę okna, które wychodziło na podwórko. Na dole nie bawiły się dzieci,
jak to bywało przed laty; panowała złowróżbna, sterylna cisza. Dziewczyna
nie odwróciła się, nie powiodła za nim wzrokiem; siedziała na krześle, nie
dotykając nawet plecami oparcia.
Czuje się pewnie jak skazaniec, który oczekuje na odczytanie sentencji wyroku
– powiedział do siebie w myśli. – I to ja powinienem ten wyrok wydać!
Wystarczyłoby sięgnąć po telefon, wystukać numer, który od ponad pięciu
lat znał na pamięć (nie zapominał go nawet podczas snu), i poinformować o
wszystkim przedstawicieli Agencji Kontroli Urodzeń. Oskarżenie brzmiałoby:
„nielegalna ciąża”. A jak brzmiałby wyrok?
Otworzywszy okno, przysiadł na parapecie.
– Kto jest ojcem dziecka? – spytał. – Człowiek?
Dziewczyna obróciła się na krześle, by widzieć twarz lekarza. Wahała się,
ale czuł, że mu zaufa i powie. Z drugiej strony: dlaczegóż miałaby nie
powiedzieć? Jakie to bowiem ma teraz znaczenie: ufa czy nie? Jeśli odda ją w
ręce Agencji i tak będzie musiała, po dobroci bądź pod presją,
„wyspowiadać” się ze wszystkiego.
– Człowiek.
Zrobił parę kroków i zatrzymał się przy dziewczynie. Odruchowo, jak ojciec
witający córkę, położył dłoń na jej głowie i delikatnie przeczesał
palcami włosy.
– Czy to był przypadek?
– Nie.
– A więc wiesz, kim on jest? Musisz wiedzieć!
Nie doczekał się odpowiedzi. Pochyliła bezradnie głowę i stary lekarz
widział teraz kosmyki jej lnianych włosów opadające na drobny kark.
Co robić? Co robić?! – powtarzał gorączkowo, nie znajdując satysfakcjonującej
go odpowiedzi. Poinformować władze to oddać ją w ręce oprawców. Nie
poinformować – samemu w nie trafić!
– Jest jedno wyjście – powiedział po chwili namysłu, siadając ponownie
za biurkiem. – I choć pozostaje ono w sprzeczności z moimi poglądami
moralnymi, w tej chwili muszę przyznać, że wydaje mi się najbardziej
odpowiednie...
Nie dała mu dokończyć. Powiedziała prawie szeptem, ledwo słyszalnie, ale
nie musiała powtarzać, gdyż to jedno zdanie odbijało się w jego głowie jak
dźwięk najpotężniejszego średniowiecznego dzwonu:
– Nie usunę tej ciąży!
2.
Idąc do domu zastanawiał się, czy jest śledzony. Wcześniej, o dziwo, takie
myśli wcale nie przychodziły mu do głowy.
„Zestarzałem się, zestarzałem się tak nagle” – myślał. Szedł wyjątkowo
wolno, bo przecież donikąd mu się nie spieszyło. Jeśli rzeczywiście był
przez kogoś obserwowany, tajniacy mieli z nim teraz spory problem – niełatwo
jest śledzić kogoś, kto leniwie przestępuje z nogi na nogę, by samemu nie
wydać się podejrzanym.
Skręcił w boczną uliczkę, która poprowadziła go do parku. Kiedyś park ten
tętnił życiem, bawiły się w nim dzieci pod czujnym okiem opiekunek lub
samych rodziców. W ciągu ostatnich lat drzewa zdziczały, wyrosły nowe, przez
nikogo nie pielęgnowane krzewy, rozpanoszyło się zielsko. Plac zabaw
rozebrano; pozostawiono jedynie stare, rdzewiejące metalowe ławki, na których
zbierali się każdego dnia o świcie tutejsi pijaczkowie. Lekarz przysiadł na
jednej z nich. Tu mógł się czuć samotny, odgrodzony od ulicy nieprzystępną
kaskadą ginących drzew.
– Dlaczego pozwoliłem jej odejść? – Dopiero powiedziawszy to, rozejrzał
się uważnie dokoła, by sprawdzić, czy ktoś przypadkiem nie usłyszał jego
nieopatrznie wypowiedzianych słów. Mogły znaczyć tak wiele. Czy jednak
ewentualny donosiciel zastanawiałby się nad ich znaczeniem?
Podniósł z ziemi mały kamień i odruchowo cisnął go ze złością pomiędzy
krzewy. Potem drugi, trzeci.
– Jestem głupcem – stwierdził głośno. – Starym głupcem!
Podniósł się z ławki i krętą ścieżynką, prowadzącą między wybujałymi
chwastami, wyszedł z parku.
Ulica przywitała go znajomym, choć nieprzyjaznym, jazgotem, którego nie znosił,
a do którego zmuszony był się przyzwyczaić. Od pięciu lat mieszkał w tej
dzielnicy, a jeszcze parę lat temu nie dopuściłby do głosu nawet myśli, że
kiedykolwiek mogłaby tutaj postać chociażby przez chwilę jego noga.
Postawiono go jednak przed faktem dokonanym: „Albo rezygnuje pan z wykonywania
zawodu, albo wynosi się na przedmieścia!” Wybrał powołanie i musiał –
dostał na to dwa dni – opuścić ekskluzywną dzielnicę, w której przez
dwadzieścia kilka lat praktykował, gdzie cieszył się zaufaniem i szacunkiem
pacjentek i ich mężów, nierzadko bardzo mu wdzięcznych za szczęśliwe przyjęcie
na świat ich potomstwa.
Ale wtedy to był zupełnie inny świat – pomyślał, wracając na moment pamięcią
do czasów, które powoli, acz nieubłaganie, ginęły już w odmętach coraz
bardziej zawodzącej go pamięci.
Z daleka zauważył starą czynszową kamienicę, w której na przedostatnim piętrze
wynajmował dwupokojowe mieszkanie. Opłaty – czynsz, posiłki i sprzątanie
(raz w tygodniu) – pochłaniały prawie dziewięćdziesiąt procent jego
obecnych dochodów. Samochód dawno już sprzedał; pozbył się także
telewizora i radia; o takich zaś luksusach jak wideofon, klimatyzacja czy
domowy komputer, nie mógł nawet pomarzyć. Z trudem utrzymywał gabinet, dopłacając
doń z przechowywanych w skrytce pod podłogą oszczędności, poczynionych
jeszcze w czasach, kiedy wiodło mu się znacznie lepiej. Oczywiście nikt poza
nim o tym nie wiedział…
Stróż, przyglądając mu się z niechęcią, bez słowa otworzył drzwi.
Przestał się kłaniać lekarzowi i odpowiadać na jego pozdrowienia od dnia,
kiedy po raz pierwszy nie otrzymał napiwku, to jest mniej więcej po tygodniu
od daty wymuszonej przeprowadzki ginekologa do nowego mieszkania. Lekarz miał
uzasadnione podejrzenia, iż niemłody już mężczyzna, nie wiadomo z jakiego
powodu lekko utykający na prawą nogę, jest donosicielem. Ale komu donosił
– policji, służbie bezpieczeństwa czy też jednej z licznych agencji rządowych
powstałych na przestrzeni ostatnich kilku lat – nie miał pojęcia. Zresztą
nie bardzo nawet się tym interesował. Wychodził jednak z założenia, że
lepszy donosiciel znany niż utajniony; dlatego też nigdy nie wdawał się z
nim w rozmowę, co nie przychodziło mu z trudnością, gdyż stróż wcale nie
próbował go zagadywać, tym samym nie wyciągał od niego żadnych poufnych
informacji.
Kiedy przed pięcioma laty po raz pierwszy szedł po tych schodach na dziewiąte
piętro – winda nie działała od lat i podobno nikt z lokatorów nie miał o
to pretensji do właściciela kamienicy, który był wysoko postawionym urzędnikiem
w magistracie – dziwił się, iż w takich warunkach mogą mieszkać ludzie.
Przyglądał się wychudzonym, zabiedzonym, wiecznie bladym i kaszlącym
dzieciom, którym klatka schodowa zastępowała cały świat. A potem nagle
jednego dnia wszystkie dzieci znikły – oficjalny komunikat, przez kilka dni
nieustannie nadawany w programach informacyjnych, wyjaśniał: „zostały
odtransportowane do Centrów Edukacyjnych, które zapewnią im odpowiednie
wychowanie i wykształcenie”. Nie słyszał choćby o jednym fakcie niepodporządkowania
się tej decyzji rządu.
Bardzo było mu żal, kiedy z dnia na dzień w codziennej pieszej wędrówce na
Atlas – jak żartobliwie nazywał swoje mieszkanie – przestały mu
towarzyszyć watahy brzdąców, często bawiące się z nim w chowanego, wyrządzające
przeróżne psikusy, za które jednak wcale się nie gniewał.
Własnych dzieci nie miał, ale tyle cudzych przyjął na świat…
Kochał je wszystkie, bez wyjątku. Jakoś nie brał pod uwagę, że za lat
kilkanaście niektóre z nich staną się mordercami, gwałcicielami, szpiclami
bądź dyktatorami, trzymającymi w garści całe narody. Pięć lat temu jednak
nawet ten problem przestał istnieć – liczbę urodzeń zaczęły starannie
kontrolować odpowiednie, specjalnie do tego powołane, organa. Od pięciu lat
nie przyjął ani jednego porodu; nie zgłosiła się do niego ani jedna
kobieta, która powiedziałaby albo którą on sam by poinformował: „Jest
pani w ciąży!”
Aż po dziś dzień...
3.
Długo w nocy nie mógł zasnąć. Leżał, wpatrzony w sufit, zaprzątnięty myślami.
Wszystkie ogniskowały się wokół jednego: czy dobrze zrobił pozwalając
dziewczynie odejść? Odprowadził ją do drzwi, potem wyszedł na korytarz i
czekał, aż zejdzie z drugiego piętra po schodach i znajdzie się na ulicy.
Odgłos jej kroków zrazu głośny, odbijający się echem od pustych ścian,
powoli roztapiał się w martwocie pomieszczenia. Wraz z dziewczyną, dopiero po
dłuższej chwili zdał sobie z tego sprawę, odeszło życie.
Na korytarzu nie było nikogo, ale wcale nie poczuł się z tego powodu
spokojniejszy; doskonale znał środki, jakimi obecnie dysponują służby
wyspecjalizowane w inwigilowaniu tzw. „podejrzanych jednostek” – on zaś
zdecydowanie znajdował się na indeksie. W końcu nad wszystkim czuwał
elektronowy mózg, który nie bez powodu obdarzony został przez swoich
konstruktorów imieniem Zeus. Ojciec wszystkich bogów i ludzi nie miał prawa
czegoś nie dopilnować, nie miał prawa coś przeoczyć. Do pomocy miał
przecież jeszcze Argosa, Charona, Ajgajona i Kojosa – opracowane przez siebie
programy komputerowe, których głównym zadaniem było nadzorowanie wszystkich
dziedzin życia. Żaden obywatel nie mógł czuć się samotny.
Starzec przewrócił się na bok. Z drugiego końca pokoju doszło go ciche
chrobotanie.
Myszy!
Towarzyszyły mu od samego początku, a wcześniej musiały towarzyszyć
poprzedniemu lokatorowi tego mieszkania. Właśnie, nigdy się nad tym nie
zastanawiał: kto mieszkał tu przed nim i co się z nim stało? Został uwięziony,
zamordowany, a może umarł ze starości we własnym łóżku, w tym samym, w którym
teraz on bił się z myślami?
Do głowy przychodziły mu przeróżne scenariusze wydarzeń i żaden nie kończył
się happy endem. W świetle księżyca, które roztaczało w tym ponurym
pokoju, służącym lekarzowi za sypialnię, aurę tajemniczości, dostrzegł
kilka myszek. Przechadzały się z niespotykanym u tych gryzoni wewnętrznym
spokojem. Dlaczego jednak go to dziwiło?
To jest ich dom – pomyślał. – Mieszkały tu, kiedy mnie jeszcze nie było
i zapewne mieszkać będą, gdy mnie zabraknie.
Gdy mnie zabraknie – powtórzył i przestraszył się znaczenia tych słów.
– Cóż one oznaczają? Że przyjdą po mnie pewnego dnia, oznajmiając, iż
wspaniałomyślny Zeus uznał mnie za jednostkę zbędną, pasożytniczą i wydał
rozkaz osadzenia w jednym z licznych Ośrodków Resocjalizacyjnych.
A może... – nie, o tym nie chciał nawet myśleć – umieścił moje
nazwisko na liście osób przeznaczonych do fizycznej likwidacji…
O listach tych krążyły legendy; chociaż nigdy oficjalnie nie potwierdzono
ich istnienia, nikt nie miał wątpliwości, iż Zeus raz w miesiącu taką właśnie
listę sporządza. W propagandzie szeptanej powtarzano, że – mając do
dyspozycji dane o wszystkich obywatelach Państwa (wiek, wykształcenie,
informacje o karalności i stanie zdrowia) – Zeus każdego miesiąca typuje
grupę osób, które – jego zdaniem, będącym w tym wypadku wyrocznią –
nie mogły zostać pozytywnie wykorzystane w procesie budowy nowego, w pełni
zautomatyzowanego, społeczeństwa. Po sporządzeniu, listy te przekazywane były
w „teren” – do rąk kierowników odpowiednich służb; ci zaś wcielali w
„życie” decyzje Zeusa.
Być może poprzedni lokator również znalazł się na takiej liście – pomyślał
stary lekarz.
Nagle zachciało mu się pić. Wstał i poszedł do kuchni, która znajdowała
się w pokoju obok, oddzielona od reszty pomieszczenia starą, poplamioną i
dziurawą kotarą. Odkręcił kran i nalał do szklanki wodę. Płyn cuchnął i
miał lekko brązowawy odcień. Prawdopodobnie zawierał metale ciężkie. Tym
się jednak tutaj nikt nie przejmował. Rząd nie dbał o zdrowie obywateli
zamieszkujących najbiedniejsze dzielnice miasta, które i tak zostały skazane
na zagładę. Z opróżnioną do połowy szklanką w dłoni przysiadł na krześle
i podparł głowę ręką, spoczywającą na chwiejącym się drewnianym
stoliku, który – podobnie jak wszystkie inne meble – odziedziczył po
poprzednim, bezimiennym lokatorze tej nory.
Księżyc w nowiu zaglądał przez okno.
– Nic tu nie wypatrzysz, przyjacielu – powiedział w ciemność stary
lekarz.
Dopił do końca obrzydliwy płyn i chciał wrócić do łóżka, kiedy jego
uwagę przykuł niecodzienny dźwięk dochodzący z korytarza.
Ktoś o tej porze wraca do domu? – zdziwił się.
Było to nie do pomyślenia. Patrole cyborgów zgarniały każdego, kto po
godzinie dwudziestej drugiej przebywał na ulicy bez odpowiedniej przepustki. A
wszyscy doskonale wiedzieli, że najwięcej oddziałów każdej nocy kierowanych
jest do dzielnic na przedmieściach. Wyściubienie nosa z własnego domu po
dziesiątej wieczorem równało się, w najlepszym wypadku, nocy spędzonej w
areszcie i wysokiemu kolegium. W najgorszym – jeśli okazało się, iż złapany
delikwent był już wcześniej notowany lub znajdował się na liście
„podejrzanych jednostek” – z natychmiast przeprowadzaną fizyczną
likwidacją. Przed świtem specjalne komanda oczyszczały ulice z ciał.
Nierzadko były już one pozbawione kończyn, oczu, języka. Snujące się
nocami po ulicach watahy bezdomnych, zdziczałych psów i wiecznie głodne
szczury nie miały zamiaru szanować ludzi po śmierci, jeśli ich samych nie było
na to stać za życia.
Lekarz, przezwyciężając strach, podszedł do drzwi i uchylił je lekko. W
mroku panującym na korytarzu dostrzegł postać grubej kobiety w średnim
wieku. Miała na sobie podniszczony szlafrok i rozdeptane kapcie; wygrażała
komuś pięściami; mówiła coś także do niewidocznej osoby, starzec nie mógł
jednak usłyszeć co. Była jego sąsiadką, mieszkała na tym samym piętrze;
znali się z widzenia, chociaż przez pięć lat nie zamienili ze sobą ani
jednego słowa; mijając się na korytarzu kiwali tylko do siebie głowami i
mruczeli coś pod nosem. Może dlatego nie miał o niej złego zdania.
Kogo ona tak wyzywa? – zastanawiał się.
Chciał już zamknąć drzwi i wrócić do łóżka, ale zwyciężyła w nim
ciekawość. Dalej wysunął głowę i wtedy drzwi zaskrzypiały. Kobieta zamilkła
w przestrachu i spojrzała w jego stronę. Czy go poznała? Po dłuższej chwili
na pewno, bowiem na jej twarzy powoli odmalowywało się uczucie ulgi.
Nie było już potrzeby ukrywać się dłużej. Wyszedł na korytarz. Kiwnął głową
w stronę sąsiadki, a potem wzrokiem zaczął szukać drugiej osoby – tej, która
ogniskowała na sobie nocny gniew grubej, ale jednak wzbudzającej jego sympatię,
matrony. Dostrzegł ją w końcu korytarza, przykucniętą obok poręczy schodów;
była przerażona, szlochając, głowę skrywała głęboko w ramionach.
– Kto to? – spytał, chociaż od nikogo nie spodziewał się odpowiedzi. Znał
ją przecież. To była dziewczyna, która odwiedziła go dzisiaj w gabinecie;
dziewczyna w szóstym tygodniu ciąży.
Sąsiadka, kobieta o nieładnej ospowatej twarzy, przypatrywała się teraz
nieznajomej już bez złości; przestała nawet krzyczeć i wygrażać pięściami.
Ją także poraziło idące w parze piękno i bezradność kryjącej się w
mroku dziewczyny.
– Zna ją pani? – zapytał stary mężczyzna, a w jego głosie świadomie
krył się wyrzut i zarzut jednocześnie. Chciał, aby pomyślała, iż to on o
coś ją podejrzewa.
Wzruszyła obojętnie ramionami; w jej interesie leżało teraz, aby sprawę całą
zbagatelizować.
– Przybłęda jakaś – odparła. – Pewnie nie zdążyła do domu przed
godziną policyjną… Albo wcale nie ma dokąd iść – dodała po chwili.
Dziewczyna przetarła dłonią załzawione oczy i nieprzytomnym od płaczu
wzrokiem spoglądała na przemian to na kobietę, to na mężczyznę.
Czy mnie poznaje? – zastanawiał się. – Tak, chyba tak.
Poprosił sąsiadkę na bok i, szepcząc jej wprost do ucha, spytał:
– Co z nią zrobimy?
– Zrobimy!? – obruszyła się sąsiadka. – A rób pan, co chcesz. Ja nie
mam zamiaru nawet palcem kiwnąć.
Dokładnie o taką odpowiedź mu chodziło. Oddała inicjatywę w jego ręce.
– Głupio teraz wypędzać ją na dwór – powiedział już trochę głośniej
po to, aby dziewczyna mogła go usłyszeć i uspokoić się nieco. – Może
niech prześpi się u pani, a rano sobie pójdzie – zaproponował.
Kobieta ostro zaprotestowała:
– U mnie?! To wykluczone! Jestem biedną, ale porządną osobą. Nie wpuszczę
pod swój dach kogoś, kogo nie znam, wywłokę jakąś!
Lekarz udał, że się przez chwilę zastanawia, po czym autorytarnie stwierdził:
– Nie daje mi pani zatem wyboru: będę ją musiał przenocować u siebie...
– na moment zawiesił głos, czekając na reakcję sąsiadki. Ta nic nie
powiedziała, zrobiła tylko zwrot w tył i wróciła do swego mieszkania.
Zostali na korytarzu sami: stary lekarz ginekolog i młoda dziewczyna, która
popełniła czyn uznawany za jedną z największych zbrodni na tym świecie –
zaszła w ciążę z człowiekiem.
Nie odezwał się do niej, nie dodał otuchy, nie podszedł nawet, aby ją
przytulić. Dał jedynie znak ręką, który odczytała natychmiast. Podniosła
się z kucek i szybko przebiegła przez korytarz, by skryć się w ascetycznym,
pozbawionym wszelkich wygód, pokoju staruszka. Tej nocy musiała uznać go jeśli
nie za najpiękniejsze, to na pewno najbardziej bezpieczne miejsce na Ziemi.
Usiedli przy stole w pokoju-kuchni. Starzec zasunął firany i sięgnął po
stojącą na półce zakurzoną lampę naftową. Nie chciał zapalać światła:
po pierwsze elektryczność była bardzo droga, po drugie – światło mogło
przebić się przez firany, a to musiałoby wzbudzić podejrzenia wśród cyborgów,
nieprzerwanie patrolujących dzielnice slumsów.
Drobny płomyczek oświetlał jej dziewczęcą twarz. Wyglądała teraz na
jeszcze młodszą niż w ciągu dnia.
Ma nie więcej niż osiemnaście lat. Mogłaby być moją… wnuczką –
skonstatował z bólem, bo przecież nie miał nawet dzieci.
– Skąd się tutaj wzięłaś? – spytał, kiedy usiadł naprzeciw niej.
– Szłam za panem.
A więc jednak ktoś szedł za mną przez całą drogę z gabinetu do domu i ja
go nie zauważyłem. Starzeję się, tracę czujność – skarcił się w myślach,
głośno zaś powiedział:
– To było bardzo nieostrożne z twojej strony.
– Największą nieostrożność w swoim życiu już popełniłam. Mam coś więcej
do stracenia?
Ty nie – odpowiedział sam sobie. – Ale inni? Ja bądź też nawet ta wstrętna
gruba kobieta, mieszkająca obok, która teraz na pewno zastanawia się, kim
jesteś i jak tutaj trafiłaś, nie wierząc oczywiście w to, że był to
przypadek.
Nie miał jednak odwagi wypowiedzieć głośno swoich myśli, a może po prostu
był zbyt taktowny.
Czy naprawdę popełniłem błąd? – pytał siebie, przez cały czas przyglądając
się dziewczynie. – Gdybym wydał cię Agencji, sprawa byłaby już dawno załatwiona.
Ale ja ciebie nie wydałem, poniekąd ocaliłem ci życie i teraz jestem za nie
odpowiedzialny!
– Dlaczego pan nic nie mówi? – spytała, czując podskórnie, iż jego
milczenie może oznaczać dla niej groźbę.
A co mam ci powiedzieć?
W gabinecie było mu łatwiej: tam miał przewagę, był lekarzem, a ona – młodą
i niedoświadczoną pacjentką; tutaj – wbrew pozorom – to dziewczyna mogła
rozdawać karty. Mogła. Jeśli, tę natrętną myśl od samego początku starał
się zdławić w zarodku, jej wizyta była prowokacją.
Czy jednak tak subtelną i niewinną istotę byłoby stać na podjęcie tak
niegodnej gry?
– Ojciec twego dziecka wie, że jesteś w ciąży? – spytał, przerywając
wreszcie krępującą ich oboje ciszę.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– I nigdy się nie dowie – dodała po chwili.
4.
Wstał godzinę wcześniej niż zwykle, jeszcze przed świtem. Nie rozsuwał
firan, godzina policyjna obowiązywała bowiem do siódmej rano. Po cichu, nie
chcąc budzić dziewczyny, pozbierał swoje rzeczy i wyszedł do kuchni. Wstawił
wodę na herbatę, po czym poszedł się umyć i ubrać. Kiedy skończył poranną
toaletę, zagwizdał czajnik. Zalał herbatę wrzątkiem i zaczął się
zastanawiać, co zrobić dziewczynie na śniadanie.
Sam jadał mało; starczała mu skibka razowego chleba i kubek wrzątku.
Ale ona? Przecież jest w ciąży, musi dobrze jeść!
Zajrzał do starej lodówki, która średnio raz w tygodniu odmawiała posłuszeństwa.
Po kilku miesiącach użerania się z gruchotem postanowił nie robić więcej
żadnych zapasów. Zresztą, dla kogo? Przez moment wahał się nawet, czy nie
odwiedzić sąsiadki i ją poprosić o jajka, masło, może nawet o mleko;
szybko się jednak rozmyślił – po co niepotrzebnie wzbudzać podejrzenia?
Będzie musiała zjeść to samo, co ja – podsumował, siadając zrezygnowany
na taborecie przy stole. – Dobrze chociaż, że mogłem jej zrobić herbatę…
Spojrzał na zegarek. Zbliżała się siódma. Zaraz odsłoni okna i do ponurego
wnętrza pokoju wedrą się poranne promyki słońca. Wszedł po cichu do pokoju
i stanął obok łóżka, które wczorajszej nocy oddał dziewczynie, chociaż
ona bardzo się przed takim „poświęceniem” wzbraniała.
– Jestem dżentelmenem, młoda panno – odpowiedział jej na to, ucinając
wszelką dyskusję.
Z szafy wyciągnął stary, pocerowany materac, nadmuchał go i rozłożył pod
ścianą. Jego łóżko nie należało do najwygodniejszych, ale nocy spędzonej
na materacu długo nie zapomni. Uczył się w młodości na lekcjach historii o
obozach koncentracyjnych, o ludziach przetrzymywanych w przepełnionych
barakach, śpiących po kilku na jednej, pełnej pluskiew, pryczy.
Teraz odczuł to na własnej skórze.
Jakby na przekór, miał jednak piękny sen. Śniły mu się dawne czasy. Kiedy
mieszkał w ekskluzywnej dzielnicy wraz z żoną.
Dlaczego nigdy nie mieli dzieci? – zastanawiał się już po przebudzeniu.
Na pytania znajomych, zawsze odpowiadał: Na to będzie czas później!
Tymczasem „później” wprowadzono pierwsze ograniczenia rozrodu wśród
ludzi. A on był już za stary, by zyskać zgodę na rozmnażanie, i zbyt
strachliwy, by złamać przepisy.
Podszedł do łóżka, na którym spała nieznajoma. Dziewczyna otworzyła oczy
i spojrzała prosto w jego twarz, jeszcze nim zdążył szturchnąć ją w ramię.
Miała czujny sen. Bez słowa podniosła się, odrzucając na bok koc. Nie
powiedział „dzień dobry”, jakby nie chciał zapeszać; ona także się nie
odezwała; za przywitanie miało służyć kiwnięcie głowami obojga.
Po chwili stanęła przed nim naga, jak wczoraj w gabinecie; nie wstydziła się,
nie skrywała swojej nagości. Stary lekarz spoglądał na jej piękne ciało,
zastanawiając się nie nad jego klasycznym kształtem, lecz nad nowym życiem,
jakie w sobie nosi. Już niebawem, za miesiąc, półtora ciąża stanie się
widoczna. Kobieta, która w takim stanie pojawi się na ulicy, zostanie
niechybnie zatrzymana przez patrol i wylegitymowana. Jeżeli nie będzie posiadać
odpowiednich dokumentów, świadczących o tym, iż ciąża jest skutkiem
sztucznego zapłodnienia, bezzwłocznie zostanie odesłana do miejsca
odosobnienia.
Co się z nią stanie?
Czy mogę na to pozwolić? – myślał, wodząc wzrokiem za nagą dziewczyną,
która przeszła dostojnie przez pokój, weszła do kuchni, a stamtąd do łazienki.
Kiedy wróciła ubrana, siedział przy kuchennym stole nad kubkiem wrzątku.
– Jem niewiele. Nie robię też zapasów… – wytłumaczył się ze skromności
przygotowanego przez siebie poczęstunku.
Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie i usiadła naprzeciw starca. Sięgnęła
po skibkę czarnego chleba, z lekka posmarowanego margaryną. Jadła od
niechcenia; albo nie była głodna, albo chleb wyjątkowo jej nie smakował.
– Co pan ze mną zrobi? – spytała, kiedy już uporała się ze śniadaniem.
Staruszek szukał przez parę chwil właściwej, jak sądził, odpowiedzi, a nie
znalazłszy jej, odparł tylko:
– Nie wiem. – Po czym dodał: – Naprawdę nie wiem, co byłoby najlepsze.
Dla ciebie i dla mnie...
– Myślał pan o tym, by oddać mnie Agencji?
Co go zdziwiło, nie wyczuł w jej głosie ani odrobiny strachu, ani nawet –
potencjalnego – żalu. Jakby przez całą noc myślała tylko o tym, godząc
się już z jego, niekorzystną dla siebie, decyzją.
Nie potrafił kłamać, odpowiedział więc krótko:
– Myślałem.
Zapadła cisza. Dziewczyna nie miała śmiałości pytać dalej; on nie chciał,
by każde kolejne jego słowo traktowała jak tłumaczenie się.
– Myślałem tej nocy o wielu sprawach – przerwał milczenie. – Śniły mi
się piękne rzeczy. I wiem, że nie potrafiłbym patrzeć, jak ciebie zabierają.
Nie umiałbym potem żyć ze świadomością, że cię wydałem – mówił drżącym
głosem, wiedział bowiem doskonale, iż każde z wypowiedzianych słów,
stanowiące pogwałcenie obowiązującego Kodeksu karnego, mogłoby oznaczać
dlań nawet karę śmierci.
Spojrzał na zegarek. Wstał i poszedł do pokoju. Wrócił stamtąd z płaszczem
w ręku.
– Pan wychodzi?
– Jak co dzień, muszę otworzyć gabinet. Gdybym się nie pojawił, zaczęliby
mnie szukać i w końcu dotarliby tutaj.
– Będę na pana czekać – powiedziała, kiedy stał już plecami do niej,
kierując się w stronę drzwi prowadzących na korytarz.
Odwrócił się jeszcze i powiedział:
– Nie mam zapasowych kluczy. Nie wychodź więc nigdzie. Nikogo też nie
wpuszczaj do środka. Nie reaguj na pukanie. Staraj się także... – i nagle
zamilkł, zdał sobie bowiem sprawę, iż wszystkie te zakazy skierowane pod
adresem dziewczyny czynią z niego prześladowcę, kata. Przełknął jednak z
trudem ślinę i, niemal błagalnym tonem, dokończył:
– Staraj się również nie podchodzić do okna.
Szybko zatrzasnął za sobą drzwi, by nie widzieć już jej zrozpaczonej
twarzy.
Na korytarzu, jak zwykle, panował mrok. Większość lokatorów jeszcze spała.
Schodził wolno po skrzypiących drewnianych schodach. Czuł się jak duch
straszący w starym, opuszczonym przez ludzi, zamczysku. Czuł się jak statek
widmo dryfujący po pełnym burz oceanie.
Miasto budziło się do życia. Z zakamarków, suteren, piwnic, brudnych bram wyłaniały
się wciąż nowe widmowe postaci.
Starzec wtopił się w bezbarwny tłum.
5.
Po raz pierwszy od paru lat odczuł strach, wdrapując się po schodach na
drugie piętro, gdzie mieścił się jego gabinet. Czego się bał? Łatwiej byłoby
mu odpowiedzieć na pytanie: co nie budziło w nim uczucia strachu? Śmierć!
Wiedział, że kiedyś po niego przyjdzie, że ta chwila nie jest już wcale tak
odległa w czasie, że od pięciu lat każdy kolejny dzień jest dniem mu
darowanym. Starał się nie przyzwyczajać do miejsc ani ludzi. Chociaż starość
sprzyjała nadmiernemu sentymentalizmowi, zaciekle walczył z najmniejszym jego
przejawem. Jego życie stało się ubogie i sterylne. Miał świadomość, że
kiedy przyjdzie się z nim pożegnać, nie pozostawi po sobie nic poza
wspomnieniami. Jeśli jeszcze w ogóle żyją ludzie, którzy mogliby go
wspominać...
Zaniepokoiła go pustka na korytarzu. Nie był najpopularniejszym lekarzem w
dzielnicy, lecz jednak każdego dnia przychodzili do niego pacjenci, nie tylko
kobiety, ale również mężczyźni i dzieci. Kiedy była taka potrzeba, robił
za okulistę, internistę bądź pediatrę. Zawsze znalazł się ktoś, kto
potrzebował jego pomocy. Tym razem nie było nikogo.
Może po prostu za wcześnie przyszedłem – pomyślał i spojrzał na zegarek,
który jednak uparcie wskazywał za kwadrans ósmą. Od pięciu lat dokładnie o
tej godzinie pojawiał się w pracy i nie było dnia, aby ktoś na korytarzu nie
powitał go serdecznym, choć podszytym bólem ciała bądź duszy, „dzień
dobry”.
Pogrzebał w kieszeni kurtki i wyjął klucz; chciał nim otworzyć drzwi do
gabinetu, ale te, pod naporem ręki, uchyliły się same,. To, co zobaczył,
doprowadziło go do płaczu. Oparł się o ścianę i łkał; starcze łzy
strumykiem spływały po pooranej zmarszczkami twarzy.
Poprzewracane sprzęty, rozbite szyby, rozsypane na środku gabinetu karty
rejestracyjne pacjentów. W jednej chwili wszystko zrozumiał.
Wiedzą! I przyjdą tu jeszcze raz, po mnie. Chyba że poszli mnie szukać do
domu!…
Otarł łzy i zataczając się wybiegł z gabinetu.
Znajdą ją i zabiorą – tłukło mu się po głowie. – A ona będzie
przekonana, że to ja ją wydałem – myślał zbiegając w dół.
Potknął się o nierówny stopień i upadł. Kiedy podniósł się z podłogi,
bolała go w kolanie prawa noga; idąc dalej, kulał.
Zasępione niebo nie zachęcało do opuszczania domów; ulice były więc puste.
Przez myśl przeszło mu, aby zatrzymać taksówkę, lecz szybko zdał sobie
sprawę z tego, że nie ma w portfelu wystarczającej ilości pieniędzy, którymi
mógłby zapłacić za kurs. Na ile pozwalał mu ból w nodze, przyspieszył.
Nieliczni przechodnie przyglądali mu się z zaciekawieniem i niepokojem. On
jednak wcale ich nie zauważał. Spieszył się ku swemu przeznaczeniu.
Boże – modlił się w myślach – pozwól, bym zdążył przed nimi. – I
zaraz dodawał: – Spraw, aby to nie o nią chodziło. Nie o nią…
Ciężko dysząc, dotarł do rogu ulicy, skąd mógł już zobaczyć swoją
kamienicę. Niby nic się w ciągu ostatniej godziny nie zmieniło. Nikt obcy
nie czekał przed bramą; na parkingu po przeciwnej stronie nie pojawił się żaden
nowy samochód.
Mogą być w środku – przemyślał sytuację. – Na zewnątrz nie ma nikogo,
aby mnie nie spłoszyć. Lecz gdy tylko znajdę się w bramie...
I nagle przyszła mu do głowy – po raz pierwszy – ta myśl, której się po
sobie wcześniej nie spodziewał; myśl prosta i zachłanna, bowiem szybko zawłaszczająca
dla siebie cały umysł; myśl dająca się wyrazić w jednym tylko słowie:
Uciec!
Jeśli rzeczywiście tam są, już nie będziesz w stanie jej pomóc –
powtarzał sobie w myśli po raz piąty czy szósty w ciągu ostatniej minuty.
– Teraz musisz ratować siebie!
Odwrócił się plecami do kamienicy, ale nie odchodził.
– Ratować siebie! - powiedział głośno, ale tak, by nikt nie mógł go usłyszeć.
– Tylko po co? Czy dadzą mi żyć? Pozwolą leczyć ludzi?
Spadły pierwsze krople deszczu. Nie miał parasola. Stał na chodniku z twarzą
uniesioną ku niebu.
Nie płaczę, to tylko deszcz. Tylko deszcz – mruczał pod nosem.
Jeśli ktoś spoglądał na niego z boku, mógł pomyśleć, że oszalał.
Nikogo to jednak nie powinno dziwić. Ulice roiły się od szaleńców –
ludzi, którzy rozmawiali sami z sobą, wymachiwali rękoma, modlili się do
Boga, którego wymazano ze szkolnych podręczników. Wariatów jeszcze nie
zamykano w obozach, nie likwidowano, choć wszyscy doskonale wiedzieli, że i na
nich przyjdzie kolej.
Minęło dziesięć, może piętnaście minut, a starzec wciąż stał w tym
samym miejscu, nie mogąc zdobyć się na odwagę, by pójść do swego
mieszkania, ani nie znajdując w sobie tyle nieludzkiej śmiałości, by odejść
w nieznane.
W podjęciu decyzji pomógł mu przypadek. Od strony parku, w którym lubił
godzinami przesiadywać w wiosenne wieczory, nadchodził patrol cyborgów. Nie
miał wyjścia – w ciągu minuty znaleźliby się przy nim, wylegitymowali,
zaczęli dopytywać: co tutaj robi? dlaczego nie jest w pracy? Pochylił się,
udając że zawiązuje buty, a potem wyprostował i powoli ruszył w stronę
prowadzącej do kamienicy bramy.
Boże, dokonałeś wyboru za mnie. Teraz już tylko Ty możesz mnie ocalić!
Czuł, że idą za nim. Niebawem przeszli obok i poszli dalej, bezmyślne, człekokształtne,
pozbawione uczuć maszyny. Odprowadził patrol wzrokiem i z drżącym sercem
wszedł do bramy. Bez słowa, nawet bez gestu powitania minął obojętnego stróża.
6.
Z daleka zauważył, iż drzwi mieszkania stoją otworem. Przyspieszając kroku,
nieświadomie przeżegnał się. Gotów na najgorsze, przeszedł, kuśtykając,
kilka ostatnich metrów i stanął w progu. Wewnątrz nie było nikogo. Zamknięte
okno, zasunięte na powrót firany, zaduch taki sam jak rano, kiedy wychodził.
Wszystko było bez zmian z jednym jedynym wyjątkiem – nie było dziewczyny.
– Zabrali ją – powiedział półgłosem do siebie, zrezygnowany. –
Zabrali! – powtórzył głośniej.
W tej samej chwili za plecami usłyszał znajomy, nielubiany głos sąsiadki:
– Sama poszła.
Kobieta stała tuż za nim; wszedłszy, ostrożnie zamknęła za sobą drzwi.
– Kazała to panu powiedzieć, jak pan wróci.
– Poszła? Sama? – Nie dowierzał słowom kobiety; szukał fałszu w jej głosie,
a z drugiej strony pragnął, by prawdą było to, co powiedziała. – Kiedy?
– Może godzinę temu – odparła obojętnie, po czym nieproszona przysiadła
na taborecie przy stole.
Stary lekarz, stojąc przez cały czas przy zasłoniętym oknie, czekał na wyjaśnienia.
– Ktoś zapukał do mnie, akurat jak jadłam śniadanie. Nie chciałam otwierać,
ale pukanie powtórzyło się drugi i trzeci raz; potem ten ktoś nacisnął
nawet na klamkę, ale było zamknięte. Podeszłam więc do drzwi i spytałam:
Kto tam?, wtedy odpowiedziała: Jestem tą dziewczyną, która została na noc u
doktora. Czego pani chce?, spytałam, a ona, że odchodzi i żebym panu
powiedziała, jak pan wróci, żeby pan się nie denerwował, że jej się nic
nie stanie, bo wraca do domu, do rodziców, na wieś. Że teraz podobno na wsi
jest najbezpieczniej...
Sąsiadka mówiła coś jeszcze, ale staruszek już jej nie słuchał. Przeżuwał
w myśli to, co usłyszał przed chwilą.
Odeszła. Wróciła na wieś.
Nie wspominała nic o rodzinie na wsi. Jeżeli odeszła, to z uwagi na niego –
nie chciała narażać go więcej.
Poczuł, że brakuje mu tchu. Pociągnął za firanę, rwąc żabki, potem
zdecydowanym ruchem otworzył okno; świeże powietrze wypełniło pokój.
– Kim ona właściwie była dla pana? – usłyszał pytanie grubej kobiety.
– Kim była? – powtórzył bezwiednie. – Kimś bardzo bliskim – odparł.
– Człowiekiem z innego świata. Moją matką, żoną, córką...
Kobieta spojrzała na niego jak na szaleńca, podczas gdy on dawno już nie czuł
się tak zdrowy na umyśle.
Bliski byłem szaleństwa, ty zaś – w myślach zwrócił się do kobiety,
przyglądającej mu się teraz z rosnącym niepokojem – przywróciłaś mnie
normalnemu światu.
– Pójdę już – powiedziała, podniósłszy się z taboretu. Lekarz kiwnął
w jej stronę głową i machnął na pożegnanie ręką. Nie mógł doczekać się
chwili, kiedy zostanie sam.
Nie patrzył na nią, kącikiem świadomości złowił jedynie dźwięk
zamykanych drzwi. Był już daleko, bardzo daleko...
Obudził się w środku nocy. Leżał w łóżku, przykryty starym kocem. Pomimo
tego było mu chłodno.
Okno – przypomniał sobie – zostawiłem otwarte okno w kuchni.
Podniósł się z trudem, ponieważ wciąż dokuczał mu ból w prawej nodze, i
poczłapał do pomieszczenia obok. W mroku zauważył jednak, że okno jest
zamknięte, a firana zasunięta. Nagle wyczuł czyjąś obecność. Odruchowo
odszukał na ścianie kontakt; w ostatniej chwili zreflektował się jednak, że
może już być po godzinie policyjnej; zapalenie światła mogłoby zatem okazać
się dużą nieostrożnością.
– Jest tu kto? – posłał w ciemność pytanie. Odpowiedziała mu cisza.
Wrócił do pokoju i z powrotem położył się na łóżku, przykrywszy
uprzednio kocem. Leżał na boku, jednakże przemożne uczucie czyjejś obecności
nie pozwalało mu spokojnie zasnąć.
Może to śmierć przyszła po mnie – pomyślał. – Przykucnęła w kącie
pokoju i czeka, aż zasnę, by zabrać mnie do Hadesu. Miałbym umrzeć we własnym
łóżku? Po tym wszystkim, co przeszedłem w życiu...
Roześmiał się w duchu.
Kiedy oczy starca przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegł jakiś przedmiot
spoczywający na podłodze pod ścianą, naprzeciw łóżka. Przedmiot tymczasem
poruszył się i wstał. Starzec zerwał się na równe nogi i przybrał pozycję
obronną.
– Niech pan się nie boi – wyszeptała.
Poznał ją od razu, po głosie. Przez chwilę nie wiedział, co zrobić. Potem
podszedł do niej i mocno przytulił.
– Dlaczego odeszłaś? – zapytał. – To było bardzo… niemądre –
skarcił ją.
– Chciałam – odparła, nadal szeptem. – Chciałam, ale nie potrafiłam.
Nie miałam dokąd.
Przysiedli oboje na łóżku – on stary, jedną nogą w Krainie Śmierci; ona
młoda, dopiero wkraczająca w dorosłe życie, przyszła matka. Nie słyszał,
jak płacze, ale czuł łzy spływające jej po policzku, łzy, które zraszały
jego dłonie.
– Nie chciałam pana narażać.
– To nie ma znaczenia.
– Wyjadę jutro, pojutrze, więcej mnie pan już nie zobaczy. Zniknę z pana
życia tak nagle, jak się w nim pojawiłam.
– Nie mów nic. – Położył palec na jej ustach. – Wyjedziemy razem. Mam
jeszcze trochę oszczędności z dawnych czasów. Niewiele, ale powinno
wystarczyć.
– Wystarczyć? – zdziwiła się. – Na co?
– Dojedziemy do strefy granicznej, a potem wynajmiemy przewodnika, który
przeprowadzi nas na drugą stronę gór. To niebezpieczne, ale powinno się udać…
– Pan nie musi wyjeżdżać – przerwała mu.
Starzec delikatnie położył dłoń na jej ustach.
– Będę twoim ojcem – wyszeptał. – A za parę miesięcy zostanę
dziadkiem twego dziecka.
– Nie musi pan tego robić dla mnie – odparła.
– Zrobię to dla siebie, drogie dziecko.
Przygarnął dziewczynę jeszcze mocniej do siebie i wyszeptał jej do ucha:
– A ja już myślałem, że to śmierć przyszła po mnie.
Sebastian R. Chosiński