Kiedy wreszcie wrócił do domu, mimo
niecierpliwości nie rzucił się od razu na klawiaturę PeCeta. Najpierw dla oderwania
myśli od spraw biurowych, dla odprężenia i zrelaksowania uruchomił audio wieżę z
compaktem Griega, wypił odrobinę greckiej Metaxy i wziął długi, gorący prysznic.
Potem, już przebrany w luźne, domowe ciuchy przygotował sobie wielki, śmiesznie
powyginany kubek dobrej kawy, takiej o smaku wiśni i cynamonu, słodzonej miodem, nie
żadnym cukrem. I dopiero wtedy siadł w gabinecie, przy swoim domowym komputerze. Zdjął
wiszący na zwykłych, ściennych hakach sprzęt do wirtualnej komunikacji z systemem i
sprawdził czy nie obluzowały się jego kable w gniazdach komputera. Wsunął dyskietkę
zip do jednego z napędów i wcisnął klawisz startu PeCeta. Potem szybko nałożył na
głowę gogle, a na ręce koszmarnie drogie, bo oryginalne, wirtualne rękawice
"Midas'a". W górnym rogu prawego okulara gogli lekko rozbłysła zielona dioda
sygnalizująca gotowość sprzętu do pracy. Trzeba było tylko poczekać parę sekund na
wczytanie się systemu. Przed oczami Juliusa utkwionymi w czerni, przewinęły się lekko
rozmazane, białe napisy procedur inicjujących. Podniósł dłonie do szerokich
krążków regulacji z boku okularów, wyczuł je przez materiał rękawicy i delikatnie
pokręcił wyostrzając widziany obraz. Dotknął jeszcze słuchawek gogli, sprawdzając
czy dobrze przylegają do uszu i oto z cichym, symfonicznym akordem wyświetlił się
przed nim płaski obraz foto tapety, na której tle unosiły się w powietrzu białe
plansze aplikacji z kolorowymi kształtami teczek folderów i barwnymi szeregami icon
plików. Rozejrzał się dookoła, a gogle posłuszne ruchom jego głowy odczytanym przez
sztuczny błędnik, przesunęły mu przed oczami obraz całego wirtualnego pokoju, w
którym się znajdował. Oto przestrzeń w której lubił pracować. Choć słowo
"przestrzeń" było tu trochę na wyrost. Cała imitacja widoku pokoju była
absolutnie i jednorodnie płaska, jak tła ze starych gier video, czy prymitywnych filmów
rysunkowych. Złudzenie głębi dawały jakby zawieszone w powietrzu plansze aplikacji.
Ale to i tak był duży krok naprzód w porównaniu z początkowymi doświadczeniami w
użyciu pierwszych wirtualnych hełmów. Szybki rozwój tej formy komunikacji z
komputerami nastąpił głownie dzięki zainteresowaniom armii.
A kiedy żołnierzom spowszedniały już takie zabawy i
zajęli się jeszcze nowszymi technologiami, opartymi na odczycie rozkazów przez
monitoring ludzkich fal mózgowych, całą sprawą mogli się wreszcie zająć cywile.
Hełm zmienił kształt na wygodniejsze gogle zintegrowane ze słuchawkami, a graficznie
spartańsko ubogie wojskowe oprogramowanie sterujące rozbudowywano do symulacji wyglądu
prywatnych gabinetów, czy biurowych pokoi. Przynajmniej, jak na razie.
Julius najpierw przyglądnął się pulpitowi strażnika
systemu, ale nie był na nim aktywny żaden z alarmów. Zwłaszcza antywirusowy. Potem z
pomocą czyszczącego programu przeszukał robocze i tymczasowe katalogi usuwając z nich
niepotrzebne pliki, pewne dane dla bezpieczeństwa przekopiował do innych folderów,
wykonał backup części głównego twardziela na streamer i polecił pełną
defragmentację wszystkich czterech dysków. Wiedział, że to zajmie z 20 minut, więc
zdjął na ten czas rękawice z goglami i przy ciągle grającej muzyce Griega zajął
się stygnącą kawą. Zerkał co chwila na ciekłokrystaliczny monitor komputera, gdzie
też było widać jego wirtualny pokój ale już zupełnie w dwóch wymiarach, i gdzie na
graficznym schemacie kolejnych dysków, śledził postęp pracy. Kiedy program
zasygnalizował zakończenie zadania odstawił kubek i znów nałożył gogle z
rękawicami. Sięgnął teraz ręką do planszy menadżera plików - widział swoje
ramiona i dłonie w postaci uproszczonej, animowanej symulacji - wskazał palcem napęd
zip i gdy rozwinęła się przed nim zawartość dyskietki przesunął ją palcem do
pustego katalogu na dysku twardym. Potem dotknął skopiowanego pliku drugą ręka - jakby
drugim klawiszem myszki, czy touchpad'a - i rozpoczął się proces samorozpakowywania. Po
krótkiej chwili na planszy menadżera wykwitł katalog D7. Otworzył go ruchem dłoni na
boki, jakby rozgarniał zasłony, przeniósł w przestrzeń pokoju kod klucza z pliku
hacker.txt i zaktywizował setup.exe, ale tym razem wybrał pełną instalację. Program
zaczął pracę, zapytał o kod instalatora, potwierdził jego zgodność i wyłączył
tryb wirtualny. Raptem, w nagłej czerni i ciszy, gogle z rękawicami przestały
działać. Zaskoczony Julius zerwał je i niespokojnie wbił wzrok w ekran komputera, na
którym cierpliwie świecił się napis: "Do czasu zakończenia instalacji wszystkie
rozszerzenia trybu pracy sytemu są nieaktywne. Naciśnij dowolny klawisz, żeby
kontynuować". Nacisnął klawisz i jak wcześniej na laptopie, tak i teraz, przez
długie minuty obserwował komunikaty informujące o zastępowaniu starego systemu nowym.
Kiedy znów, podobnie jak wczoraj, pojawiło się na ekranie
pytanie o zgodę dla pierwszej inicjacji nowego systemu, wcisnął enter i jeszcze raz
założył rękawice z goglami. Najpierw nic przed sobą nie widział prócz leniwego
pulsowania zielonej diody czuwania w rogu okulara, potem próbował czytać znajome już
komentarze z postępu pracy komputera, ale za szybko przelatywały mu przed wzrokiem. Na
stacjonarnym sprzęcie system radził sobie znacznie szybciej niż w starym laptopie.
Kiedy zamknął na chwilę oczy, usłyszał raptem miękki, kobiecy głos: "Hello
Dave", a opuszczone powieki rozjaśniły mu się wyświetlonym w goglach obrazem.
Otworzył oczy i aż go zatkało. Teraz na prawdę był w
wirtualnej przestrzeni. Widział przed sobą wiszący w powietrzu, absolutnie
trójwymiarowy, szkarłatny napis: "System operacyjny Doors 7.0 wita nowego
użytkownika" i pod spodem jeszcze: "Kliknij mnie, jeśli nie chcesz, żebym
się więcej pojawiał". Pokój za napisem nie był już płaskim tłem, miał prawie
realną głębię. Rozejrzał się dookoła. W powietrzu nie unosiły się żadne plansze
programów. Na ścianach pokoju wisiały eleganckie półki z grubymi księgami, które na
grzbietach miały nazwy folderów i rzucały swój cień na wyraźnie tłoczoną tapetę.
Pod jedną ze ścian stało wielkie biurko - sekretarzyk z blatem pochylonym jak deska
kreślarska i z szufladami o nazwach aplikacji, a obok niego sterczał pionowo rodzaj
metalowej skrzyni - kartoteki z wypisanymi na przodzie roboczymi i tymczasowymi katalogami
i ich uporządkowaną zawartością. W niszy ściennej z drugiej strony biurka umieszczono
nawet rodzaj wieży audio-video z własnym monitorem. Podniósł głowę i po raz pierwszy
zobaczył sufit, do tej pory zawsze była tam tylko czarna przestrzeń. Gdy spojrzał w
dół, widział podłogę z drewnianych klepek. Obejrzał się na okno za sobą i
wydawało mu się, że coś się tam rusza. Zdziwiony wyciągnął ręce, żeby
przysunąć do siebie ten obraz i zatrzymał się w pół ruchu, bo ujrzał swoje ramiona
w ich prawie naturalnym wyglądzie z teksturowanymi rękawami koszuli i z cielistym
kolorem skóry. Na dłoni były nawet linie zgięć i paznokcie na palcach. Machnął w
powietrzu lewą ręką, a obok niej wykwitło jedno z podmenu wirtualnego obrazu
sterowania: płeć użytkownika, rasa, wielkość, preferowane ubranie, kolory, kształty
- prawie jak w programie identyfikacji SoftPolicji. Anulował widok menu i ruchem dłoni
zbliżył się do obrazu okna. Było perfekcyjne, łącznie z przestrzenną ramą i
zniekształceniem widoku za szybą. A widok też nie był płaski, miał pełną głębię
i zmieniał się w zależności od patrzenia w lewo, lub w prawo - jak prawdziwy. I
rzeczywiście ruszał się, widział łąkę z pasącymi się krowami i wyginane wiatrem
gałęzie drzew, a w odległym tle zamglone, zarośnięte lasami góry. Odwrócił głowę
i za wciąż palącym się napisem powitania dostrzegł słynne drzwi. Dotknięciem dłoni
skasował tekst i przyciągnął do siebie obraz wyjścia. Próbując odkryć granice
cyber iluzji, sięgnął do klamki, pochylił ją w dół, a potem - wielkie nieba - drzwi
się otworzyły!
Zupełnie oniemiały stał na progu pokoju widząc przed sobą
łąkę, słysząc w uszach szum wiatru i ciche oddaleniem głosy krów. Aż nie chciało
mu się wierzyć, że jest jeszcze możliwy jakiś następny krok, a jednak spróbował.
Machnął dłońmi do siebie, przyciągając widzianą scenę, tak jakby chciał wyjść
na zewnątrz i ... wyszedł z pokoju. Zaskoczony szybko odwrócił się w tył i ujrzał
prosty, kwadratowy kształt małego, wiejskiego domku z otwartymi drzwiami, za którymi
widać było obraz opuszczonego pokoju. Z wrażenia usiadłby, gdyby nie to, że przecież
siedział w fotelu przed komputerem. "Obszedł" dom dookoła. Animacja była
idealna. Ściany, spadzisty, dachówkowy dach, okno, a wokół bezbłędnie
uzupełniająca się panorama łąki z drzewami, krowami i górami w tle. Kliknął
dłonią w powietrze i dokładnie wczytał się w menu obrazu. Mógł sobie zmienić
wszystko, czego dusza zapragnie. Zamiast gór, może być wybrzeże albo cyber-city, nie
krowy, tylko konie lub słonie, nie łąka, tylko pola ryżowe albo ogród, nie domek,
tylko zamkowa wieża albo szałas z trzciny czy miejski biurowiec, nie lato, tylko
śnieżna zima lub pora deszczowa na sawannie. Oczywiście, nie dało rady urządzać
sobie dalekich wędrówek - tylko do momentu zniknięcia z widoku wirtualnego pokoju. Ale
i to robiło wrażenie. A jeśli miał jeszcze inne potrzeby? Mógł zgłosić się na
stronę WWW SuperSoftu, gdzie czekała gotowa setka kolejnych schematów albo mógł
zamówić przez e-mail płytę DVD-romu z całymi cyber lokalizacjami.
Nie da się ukryć, że SuperSoft ustanowił nową jakość
systemu i wirtualnej komunikacji, nowy poziom standardu, jak kiedyś OS Wrap albo Quake
Revenge. Najbardziej spodobało mu się serfowanie w sieci. Co prawda ryzykował, bo zaraz
na początku dostał znane już ostrzeżenie o braku ochrony antywirusowej, ale potem był
czysty odjazd. Przeglądarka przyjmowała wygląd sportowego auta, albo rodzaju motolotni,
albo nawet małej lokomotywy, albo czegokolwiek innego, co mu pasowało. Sama eksploracja
Internetu wyglądała jak dzika przejażdżka wybranym pojazdem po przestrzennej
plątaninie tras - linków. A przyjmowanie poczty? Po prostu do drzwi pukała postać
listonosza, albo listonoszki, albo dziewczyny w stroju plażowym, albo wilka w ubraniu
Czerwonego Kapturka - cokolwiek wymyślił. Rozmowy w sieci? Proszę bardzo, wszystko
odbywało się w znajomych, wirtualnych kawiarenkach, chat room'ach, gdzie wreszcie
pojawiały się przestrzenne, teksturyzowane postacie, zamiast wcześniejszych, płaskich
rysunków. Do tego pełnoekranowy odbiór telewizji - czuł się jak w wielkim,
panoramicznym kinie - i wszystkich sieciowych kanałów radiowych. Julius przez parę
godzin bawił się jak dziecko możliwościami nowego systemy.
Pędził po linkach między stronami Internetu, przyjmował
pocztę z grup dyskusyjnych, włączał się w plotki na IRC'u, zmieniał wszelkie
możliwe ustawienia komputera. Nawet jeśli miejsca, z którymi się łączył nie
funkcjonowały pod Doors 7, nie stanowiło to problemu, bo system automatycznie emulował
swoje środowisko dla wskazanego adresu i nic nie zakłócało cyber iluzji. Modem
komputera szalał w sieci wyciskając z siebie wszystkie możliwości specjalnego,
wojskowego, ultra szybkiego modelu. Jego projektanci stworzyli go do pracy w ciężkich
warunkach, na słabych, starych łączach i przerywanych liniach z zanikającym sygnałem.
Miał za wszelką cenę podtrzymywać kontakt, pamiętać w jakim momencie rwało się
połączenie i samodzielnie dążyć do jego dalszego przywrócenia. Potrafił przebijać
się przez zakłócenia i cyber szumy, wzmacniając te sygnały, które mu wskazano.
Mógł spokojnie pracować w warunkach elektronicznej wojny, a przecież w tej chwili
ślizgał się po najlepszych światłowodach globalnej sieci, więc w żaden sposób nie
można było odczuć, że ściąga jakieś dane na bieżąco. Dopiero głód przywołał
Juliusa do rzeczywistości.
W pierwszym odruchu chciał tylko zrobić sobie kilka kanapek i
wrócić do sieci ale ze zdziwieniem zorientował się, że minęła już północ. W
ogóle nie zauważył upływu czasu. Zawahał się. Z trudem wyłączył komputer i w
zaciemnionym pokoju wolno pościelił sobie łóżko, ale nie mógł zasnąć. Przewracał
się tylko z boku na bok. Ogromnie chciał jeszcze raz założyć gogle i rękawice.
Przypomniał sobie pojawiające się od paru dni w mediach głosy zaniepokojonych lekarzy
i rodziców, mówiące o szerzącym się nowym nałogu wśród ich podopiecznych. Ludzie
godzinami, wręcz całymi dniami siedzieli w sieci. Nie wychodzili z domu, ze światem
kontaktowali się tylko przez komputer. Pozbawieni wejścia do Internetu stawali się
niespokojni, agresywni, potem wpadali w letarg. Zdarzały się nawet przypadki
samobójstw. Dla wielu iluzja wirtualnego świata była znacznie bardziej kusząca i
zrozumiała od rzeczywistego życia. Zmęczony i ogłupiały mętlikiem myśli sięgnął
pod poduszkę, do płaskiego pudełka z miętowymi, nasennymi pigułkami i po pięciu
minutach odpłynął w chemiczne marzenia nocy.
Radio nastawione na poranne budzenie z
pewnym trudem przerwało jego sen. Ziewając siadł na krawędzi łóżka i mógłby tak
kiwając się trwać wiele minut, gdyby nie przeszkadzała mu głośna muzyka
bombardująca go z microgłośników. Powłócząc nogami dowlekł się do łazienki pod
letni prysznic. Dopiero po nim zaczął normalnie funkcjonować. Jeszcze zanim zrobił
sobie śniadanie, uruchomił komputer, ustawił na modemie tryb off-line i odpalił po
kolei oba, polecane przez programistów z biurowca, skanery antywirusowe. Szczęśliwie na
żadnym z dysków nic nie znalazł, ale wiedział, że to fuks, że taki stan nie może
trwać długo.
nbsp; Ryzykował zainfekowanie, zniszczenie lub kradzież danych przy
każdym wejściu do sieci. Stare programy, których teraz użył, nie monitorowały na
bieżąco plików pobieranych przez nową przeglądarkę. Łącząc się z Internetem
tracił kontrolę nad tym, co wpływało na jego dyski. Czyste szaleństwo. Na razie
topił swoje troski w zimnym mleku z miodowo-kakaowymi płatkami pszenicy, ale to nie
rozwiązywało problemu. Kiedy wreszcie wyruszył do biura, całą drogę myślał o
dwóch rzeczach - wrócić jak najszybciej z pracy żeby założyć wirtualne gogle i
zdobyć antywirusa. Postanowił, że póki co, po każdej sesji w Internecie przestawi
modem w tryb off-line, wywoła program emulujący połączenie z siecią i będzie
sprawdzał wszystkie pliki z komputera. Co prawda może się okazać, że będzie to
robił już po fakcie. Że w trakcie serfowania jakiś robal wyniósł mu z dysku
przeróżne dane, albo jakaś pluskwa SoftPolicji zdążyła przejrzeć jego pliki
rejestru i wysłać sygnał swojego raportu, czy też zwykły, najprymitywniejszy wirus
odporny na prostą ochronę BIOS'u zagnieździł mu się w tablicach alokacji twardzieli i
właśnie zaczął ich cząstkowe deformatowanie. Ale i tak nie miał w tej chwili
lepszego pomysłu na ochronę swojego PeCeta przy jego jednoczesnym używaniu.
Przez najbliższe dni żył prawie
nieobecny dla fizycznego świata. Jak się dało najszybciej kończył robotę w biurze i
natychmiast znikał w podziemiach linii metra, żeby zaraz po powrocie do domu rzucać
się w cyber przestrzeń sieci. Przez ten czas z przyjaciółmi wymieniał się tylko
nagraniami na automatycznych sekretarkach i e-mail'ami. Schudł, bo jadał tylko w pracy.
W ostatecznej potrzebie robił zakupy przez Internet, tak też regulował swoje
płatności, nawet telewizję oglądał w goglach. Bardziej mu się podobała niż na
płaskim kineskopie bez złudzenia trzech wymiarów. Co prócz głodu i potrzeby snu
powstrzymywało go przed całkowitym, bezpamiętnym wsiąknięciem w wirtualny świat, to
obawa przed wirusami. Uruchomił w systemowym strażniku komputera alarm, który co
godzinę przypominał mu o konieczności przerwania Internetowej sesji. Wychodził wtedy z
chat room'ów, grup dyskusyjnych, czy plątaniny linków i przy modemie nastawionym na
tryb off-line sprawdzał starymi skanerami wszystkie dyski. Pięć razy wyłapał w ten
sposób macrowirusy, jakąś uszkodzoną procedurę robala - a któż mógł wiedzieć ile
robali przepuścił bez śladu - i zaktywizował dwie pluskwy SoftPolicji, które
myśląc, że mają dostęp do sieci, wysłały swoje sygnały, a potem same się
skasowały.
Raz się spóźnił i pewne cyber paskudztwo zeżarło mu
połowę plików z baz danych. Na szczęście miał ich aktualny backup na dyskietkach
zip, więc straty nie poniósł żadnej, zmarnował tylko czas i nerwy, przywracając
pierwotny stan rekordów na swoim dysku. Ale poczuł, że to już o mało co i musiałby
formatować dyski, albo w ogóle kupić cztery nowe i jeszcze powymieniać wszystkie
elektroniczne identyfikatory i adresy, których na co dzień używał. A jak dotąd
nigdzie nie trafił nawet na ślad informacji o nowym antywirusie. Najpierw łudził się,
że znajdzie coś pod znajomym adresem warezpride.com, lecz na serwerze w Makao już go
nie było. Pewnie pojawił się z nową domeną w jakimś innym zatłoczonym cyber
miejscu. Zresztą prawdę mówiąc akurat w tym przypadku Julius nie miał specjalnie
ochoty szukać pomocy w takich miejscach globalnej sieci. Wolał sprawdzony program z
legalnego źródła, nawet jeśli byłby drogi.
Nieoczekiwanie pojawiło się rozwiązanie
jego problemu. Kiedy rankiem ostatniego dnia przed przedłużonym weekendem sprawdzał w
biurze swoje oficjalne konto pocztowe, znalazł w nim e-mail od jakiejś nieznanej mu
wcześniej, europejskiej firmy GermanicSoft. Była tam krótka informacja, że firma jest
niezależnym podwykonawcą softwar'u, związanym w tej chwili międzynarodową umową
licencyjną z SuperSoftem, na którego zlecenie projektuje część programów
wchodzących w skład nowych pakietów przeznaczonych specjalnie do pracy w środowisku
Doors 7. Odpowiadając na list Juliusa skierowany elektroniczną pocztą do SuperSoftu, a
dotyczący ochrony antywirusowej nowego systemu, załączają w swojej informacji gotowy
do wypełnienia plik zamówienia na dostarczenie pełnej wersji najnowszego skanera
antywirusowego, całkowicie współpracującego z przeglądarką Internetową systemu
Doors 7 i aktualnymi ochronami standardowych BIOS'ów. Program działał zarówno w
trakcie połączenia z Internetem, jak i bez niego oraz dostosowany jest do komunikacji
wirtualnej. Posiada heurystyczne procedury rozpoznawania nowych wirusów, ma oczywiście
możliwość współpracy z sharewar'owi, antywirusowami bazami danych i samodzielnie
uzupełnia swoje zasoby rejestrów wirusów łącząc się automatycznie, co tydzień ze
stroną WWW firmy. Będzie on dostępny jedynie w sprzedaży wysyłkowej.
Julius nie od razu poddał się entuzjazmowi. Najpierw
podejrzliwie obejrzał rubryki zamówienia. Szczerze mówiąc nigdzie nie podawano nazwy
programu, chociaż to akurat było bez znaczenia, ważne że nie żądano wpisu
licencyjnego numeru używanego systemu, będącego kodem jego instalatora. Za to życzono
sobie niezłej sumy: całego tysiąca. W tym miejscu zawahał się ale mając
świadomość braku sensownej alternatywy, ostatecznie wypełnił blankiet zamówienia do
końca. Jeszcze tylko wybrał nośnik, na którym chciałby otrzymać program,
elektronicznym podpisem potwierdził dla swojego banku dyspozycję transferu gotówki na
konto firmy i wysłał plik z powrotem do GermanicSoft. Przesyłka miała przyjść do
niego po trzech dniach. Termin nawet mu pasował.
Przymuszony przez przyjaciół korzystających z długiego
weekendu jeszcze dziś, prosto z pracy, wyjeżdżał na te trzy i pół dnia za miasto do
domku w lesie nad jeziorem, gdzie szczytem techniki było tranzystorowe radio i
elektryczny bojler prysznica. Cieszył się na tą imprezę, bo sam już czuł, że
potrzeba mu oderwania od rosnącego nałogu wiszenia na modemie w świecie cyber sieci.
Więc zamierzał w zgranej grupie bliskich osób świętować pierwsze, na prawdę ciepłe
dni wiosny, gadać do rana przy kominku i świecach, spać do południa na werandzie,
łowić ryby ze starych pomostów, a nocami eksperymentować z produktami okolicznych,
domowych destylarnii. A do tego zero komórkowców, kablówki, gazet i całego tego
cywilizacyjnego zawracania głowy. Przed oczami tylko las, jezioro po horyzont, poranna
mgły i zachody słońca.
W poniedziałek niewiele miał do roboty.
Wszyscy w biurze namiętnie oddawali się omawianiu zalet lub wad sposobu w jaki spędzili
wolne dni. Niektórzy popierali swoje opowieści zdjęciami drukowanymi z cyfrowych
aparatów, a niektórzy szklankami alca-zelcer. W każdym razie Julius należał do tych
zadowolonych. Dla niego trzy dni w dziczy z przyjaciółmi było jak tydzień samotnego
urlopu w mieście. Każdemu to polecał. Po południu, kiedy już wrócił z firmy,
znalazł w domowej skrzynce pocztowej małą, sztywną paczuszkę, obklejoną euro
znaczkami i zadrukowaną napisami typu "ostrożnie", "nie zginać",
"nie nagrzewać", "nie magnesować". Był tam też jego adres i logo
GermanicSoft. Rozerwał przesyłkę jeszcze na progu mieszkania. W środku znalazł
nieoznakowaną dyskietkę zip z dołączonym certyfikatem licencji, kartą rejestracyjną
i krótkim listem dziękującym za wybór tego produktu. Nie wczytywał się w papiery,
tylko zadowolony wpadł do gabinetu i prawie uroczyście położył dyskietkę na biurku
przy komputerze. Potem szybko przebrał się, wrzucił na podgrzanie do microfalówki
kupionego w fastfood'zie po drodze do domu pieczonego kurczaka i rozhermetyzował dwa
dodawane do niego opakowania sałatek - kartoflanej i marchwiowej. Zjadł swój obiad w
kuchni gapiąc się za okno na świeżą zieleń drzew, słuchając przeglądu muzycznego
jakiejś ogólnokrajowej stacji radiowej new-age i popijając z kartonu tanie,
hiszpańskie wino. Wreszcie załadował naczynia do zmywarki i darując sobie oczekiwanie
na kawę, odpalił komputer.
Wsunął do jego napędu dyskietkę i szybko, zanim wczytał
się system, nałożył gogle z rękawicami. Komputer zgłosił gotowość do pracy
zgodnie z pozmienianymi przez Juliusa ustawieniami schematu wirtualnej komunikacji.
"Hello my master" - usłyszał uległy, kobiecy głos w słuchawkach i zobaczył
obraz rzymskiej willi z okresu schyłku Cesarstwa. Marmurowa posadzka, kolumny pod
łukowym sklepieniem z mozaiką odwzorowaną z grafik staruszka Gigera, mała, alabastrowa
fontanna po środku pokoju, półki ze zwojami folderów, prosty, kamienny stół do
pracy, okno z widokiem na morze śródziemne i błękitne niebo z rzadkimi cumulusami i
jeszcze szerokie wyjście do ogrodu z cienistą pergolą obrośniętą winoroślami. Nie
pasował tu jedynie wmontowany w brzuch posągu nagiej Wenus panel audio - video. Julius
machnął w powietrzu muskularną ręka murzyńskiego niewolnika i przywołał obraz
zawartości napędu zip. Był tam tylko jeden plik install.exe o objętości 30 MB i nic
więcej. Żadnego read.me, ani install.txt, czy choćby zwykłego help'a. Ulegając
nawrotowi swojej podejrzliwości uruchomił jeden ze starych skanerów antywirusowych i
wskazał mu dyskietkę do sprawdzenia. Program już po paru sekundach wyświetlił mu
uspokajający komunikat o braku cyber zagrożeń. Wtedy przekopiował plik do wolnego,
tymczasowego katalogu i zaktywizował go. Po raz pierwszy montował jakiś program w nowym
systemie, więc ciekaw był, jak to wygląda. Nad wirtualnym, kamiennym stołem, przy
którym "stał" powstała w powietrzu jakby błękitna sfera, odpowiednik
dawnego ekranu instalacyjnego, a w jej głębi rozbłysł biały napis: "Instalacja
skanera antywirusowego GermanicSoftu w środowisku Doors 7. Proszę czekać".
Poniżej unosił się wykres postępu pracy w formie kuli napełniającej się od dołu
czerwonym płynem. A na samym dole płynnie przewijał się w kółko ten sam reklamowy
tekst o możliwościach programu, jaki parę dni temu znalazł w e-mail'u od producenta.
Kulowy wykres zmienił do końca swą barwę i w błękitnej sferze pojawił się nowy
komunikat: "Procedura instalacji dobiegła końca. Aby móc w pełni wykorzystać
możliwości programu i jego formy wirtualnej komunikacji, uruchom ponownie
komputer".
Julius obejrzał się na półkę ze zwojami folderów i
rzeczywiście zauważył, że pojawił się tam nowy rulon z ozdobnie wygrawerowanym na
wiszącej z niego tabliczce tytułem "Brutus". A niżej już zwykłym, drobnym
pismem dodano: "Design by GermanicSoft for Doors 7".
Julius nie mógł powstrzymać się od uśmiechu widząc
wreszcie nazwę programu tak świetnie łączącą się z obecnymi ustawieniami schematu
wyświetlanego przez systemem. Ciekawe, czy gdyby stworzył sobie otoczenie XIX wiecznego
Londynu i gabinetu Sherlocka Holmesa, to program nazywałby się Dr Watson, czy Moriarty?
W każdym razie, aby wreszcie uspokoić swoje sieciowe lęki i ostatecznie zabezpieczyć
się przed niepożądanymi gośćmi z cyber przestrzeni nakazał ponowną inicjację
systemu. Świat, w którym się znajdował na chwilę zniknął w
czerni i ciszy. Po paru sekundach, gdy znowu zobaczył swoją śródziemnomorską willę,
wskazał ręką na nowy zwój. Wyświetliło się przed nim małe menu, z którego wybrał
opcję "uruchom w formie wirtualnej". Przez moment myślał, że nic się nie
stało, że coś nie działa, bo rulon folder nie rozwinął się przed nim, lecz nagle
usłyszał dźwięk dzwonu zawieszonego przy furcie komputerowego ogrodu. Zdziwiony
spojrzał w tamtą stronę i oto na ścieżce do domu zobaczył idącego w jego kierunku
uśmiechniętego człowieka w białej tunice. Animacja była wspaniała. Wiatr czochrał
czarną grzywkę przybysza i ruszał poły jego sukni, a żwir chrzęścił mu pod
sandałami. Postać miała zawieszoną na piersi złocistą tabliczkę z imieniem
"Brutus", a przy bacznym przyjrzeniu się, widać było, że wszystkie
krawędzie jego tuniki obszyto wijącym się bez przerwy napisem "GermanicSoft".
Julius był pod wrażeniem. Brutus stanął na progu pokoju, skłonił się i przywitał
grzecznie czystym dźwiękiem: "Witaj użytkowniku, czym mogę służyć?".
Efekt był lepszy niż w wirtualnym chat room'ie. Przy twarzy czekającej na decyzję
postaci rozwinęło się w powietrzu menu możliwych odpowiedzi: "Dziękuję, możesz
odejść", "Uruchom procedurę antywirusową", "Opcje". Julius
pierwszy raz na prawdę pożałował, że nie ma zamontowanej karty poleceń głosowych.
Wskazał ręką na "procedurę". Menu zmieniło się: "Wybierz napęd i
katalog", "Wszystkie napędy", "Praca z przeglądarką
Internetu", "Opcje". Teraz zaglądnął do "Opcji" ale nie było
tam żadnej innowacji w stosunku do starych skanerów antywirusowych, nawet polecenie
"Automatycznie usuń wszystkie wirusy" już standardowo zaznaczono do wykonania.
Wrócił więc do poprzedniego menu i nakazał sprawdzić swoje cztery dyski. Brutus
skłonił głowę i odrzekł: "Jestem gotów do pierwszego skaningu wskazanych
napędów i sprawdzenia wszystkich plików. Procedura potrwa około pół godziny, a wynik
i sumy autentyzujące zbiorów zostaną zapisane w pliku cheklist.brt".
Obok animowanej twarzy znów rozwinęło się menu: "Cofam
polecenie", "Zgoda", "Sprawdź tylko pliki standardowo atakowane przez
wirusy". Julius wyraził zgodę na całkowitą procedurę. Brutus podszedł do
półek z folderami, wyciągnął spod tuniki własny zwój, który rozwinął przed sobą
i znieruchomiał. Julius z ciekawością przybliżył obraz postaci i zobaczył, że na
powierzchni rulonu wyświetlane są komunikaty z postępu pracy - nazwy sprawdzanych
plików i wykres zawartości dysku o zmieniającej się barwie tego obszaru, który już
przeskanowano. Chwilę obserwował informacje podawane przez program, a potem znudzony
podszedł do stołu, na którym - czekając aż Brutus skończy swoje zadanie - zajął
się układaniem cesarskiego pasjansa.
Minęło dwadzieścia kilka minut nim postać w todze
odwróciła się od półek ze zwojami folderów. Julius zobaczył jego ruch kątem oka i
przerwał rozkładanie kart. Brutus wszedł w jego centralne pole widzenia i zameldował:
"Zadanie zakończone. Znalazłem i zlikwidowałem dwa konie trojańskie z katalogu
cookies. Nie odkryłem żadnych zniszczeń plików. Jestem gotów do współpracy z
przeglądarką Inetnetu". Koło animowanej głowy wykwitło nowe menu: "Zakończ
działanie", "Uruchom przeglądarkę". Julius natychmiast wybrał
możliwość wejścia w cyber przestrzeń. Nareszcie robił to bez lęku przed wytworami
sfrustrowanych programistów maniaków. Modem komputera potwierdził swoją aktywację
pomarańczową diodą w rogu okulara gogli, a widok z obrazu pokoju w willi zmienił się
na dwukonny rzymski rydwan - graficzny kształt przeglądarki. Julius zobaczył symulację
rąk trzymających lejce - trochę jak w starych grach fpp - a obok, ku swemu zaskoczeniu,
postać stojącego Brutusa. Więc to tak wygląda teraz sygnalizacja działania antywirusa
w tle połączenia z siecią. Żadna tam mała icona u dołu widzianej przestrzeni, tylko
wirtualny towarzysz serfowania. Taki pomysł na prawdę mu się spodobał. Wykonał
rękami gest zacięcia lejców i zanurkował w plątaninę linków między adresami stron
WWW.
Akurat wściekle klnąc na kody japońskiego alfabetu buszował
w zasobach uniwersyteckiego serwera w Tokio, kiedy w przestrzeni przed jego oczami
pojawiła informacja systemowego strażnika systemu, że właśnie minęła godzina
połączenia z siecią i powinien wyjść z Internetu, żeby sprawdzić czy nie
ściągnął na dyski jakichś wirusów. No tak, zamontował w systemie Brutusa, ale o
powyłączaniu starych alarmów, które miały go chronić przed cyber intruzami to już
zapomniał. Najpierw chciał zignorować wiadomość, lecz potem pomyślał, że wkurzać
go będzie takie cogodzinne upomnienie, więc rzeczywiście rozłączy się i zrobi
porządki w komputerze. Przy okazji usunie stare skanery i zoptymalizuje dyski. Poza tym
nie ma co się znów tak przyzwyczajać do wirtualnej przestrzeni, skoro dopiero wrócił
z trzydniowego odwyku w lesie. Na dziś skończy z komputerem. Lepiej telefonicznie
umówić się z przyjaciółmi na wieczór w klubie bilardowym niż ewoluować w kierunku
cyber kartofla. Ściągnął lejce rydwanu i po chwili znalazł się w rzymskiej willi.
Postać Brutusa stała skromnie w rogu pokoju, koło posągu Wenus. Julius sięgnął z
półki zwój folderu aplikacji narzędzi systemowych, zaktywizował deinstalatora, a
kiedy pozbył się poprzednich wersji antywirusów i uporządkował pliki w tymczasowych
katalogach, nakazał pełną defragmentację dysków.
Rozpoczął się proces porządkowania danych, który miał
potrwać jakieś dwadzieścia minut. Julius zdjął gogle i rękawice. Wystarczyło mu,
że zobaczy wykonanie zadania na zwykłym monitorze i tak też wyłączy antywirusa, i
zamknie system. Teraz miał ochotę na swoją spóźnioną kawę. Wyszedł z gabinetu i
zniknął w kuchni, żeby po pewnym czasie znów pojawić się przy komputerze z
powyginanym kubkiem parującym aromatem dodanej whisky i miodu. Na monitorze wyświetlał
się komunikat zakończenia defragmentacji, który zgasił kliknięciem myszki i w tedy na
pierwszy plan wysunęła się postać Brutusa, trzymająca w rękach rulon zwoju z
wykaligrafowanym napisem: "Przeczytaj mnie".
Zdziwiony Julius pomyślał, że to może informacja o jakiejś
pluskwie SoftPolicji wykrytej po wyjściu z sieci i kliknął na rulon, który rozwinął
się przed nim, odsłaniając swoją treść w formie listu. "Drogi Użytkowniku.
Miło nam - twórcom programu Brutus - że użyłeś naszego produktu w środowisku
systemu Doors 7. Niestety musimy Cię poważnie zmartwić. Nie jesteśmy w żaden prawny
sposób związani z firmą SuperSoft, nie licząc naszej nienawiści do jej założyciela
i wszelkich jej wytworów. Skąd mamy Twój adres? Otóż skanujemy sobie e-mail
SuperSoftu i tak znajdujemy ludzi, którzy kupują nasze cyber dzieło. Czytasz tą
wiadomość właśnie z powodu uczuć do producenta systemu, w którym pracujesz. Musisz
wiedzieć, że co prawda Brutus jest autentycznie pierwszym i najlepszym skanerem
antywirusowym, rzeczywiście zaprojektowanym specjalnie do działania w środowisku Doors
7 - o czym na pewno miałeś już okazję się przekonać - to jednocześnie ma też
zaimplementowaną pewną specjalną procedurę, którą zaktywizowałeś polecając
uruchomić defragmentację swoich dysków. To bardzo prosta procedura. Polega na ukrytym,
kompletnym i nieodwracalnym zdeformatowaniu nośników informacji twoich danych. W ciągu
mniej więcej minuty od przywołania treści tego listu ostatnie klastery twoich dysków
zostaną wyczyszczone z ostatnich plików systemowych i twój komputer przestanie
działać. No cóż, jak powiedział pewien starożytny frajer: Et tu Brute contra me? A
następnym razem wybierz produkt europejski."
Julius gapił się na monitor ekranu nie wierząc w sens tego,
co widzi. To żart, albo wirus, który w jakiś niesamowity sposób ominął Brutusa. Ale
spojrzał na diody kontrolek dysków, a te wszystkie migotały czerwienią pracy napędów
jak opętane. Rzucił się do klawiatury żeby anulować widok listu i jakoś zatrzymać
zachodzący proces, lecz obraz na ekranie nagle zamigotał, sczerniał, wyświetlił napis
z poziomu BIOS'a "Out of system" i wszystko zgasło. Julius siedział oniemiały
przed martwym komputerem. Długo tak siedział. Ale jedyne co tego dnia wymyślił, to jak
nazywałby się jego antywirus, gdyby go uruchomił w schemacie wirtualnego, XIX wiecznego
Londynu z gabinetem Sherlocka Holmesa. "Kuba Rozpruwacz".
Arkadiusz Szynaka
Gdynia 29.03.1998