Oddech za oddech


autor : Xavier Vertigo
html : Argail




    Noc była sierpniowa, ciepła i cicha. Okna ciemne i spokojne. Dom nie wyróżniał się niczym szczególnym. Jeden pośród kilkunastu w szeregu. Wokół inne szeregi, złożone z równie uśpionych domów. Rzadko spokój burzył szelest pojedynczego samochodu. Oaza śpiących, sprawiedliwych i tych nie. Przypadkowy obserwator, który, załóżmy, wysiadłbym teraz z taksówki, zakładając, że była ona jednym z owych wyżej wymienionych zbłąkanych i nielicznych pojazdów, nie dojrzał by niczego szczególnego, czy niezwykłego. Chyba że...
   Chyba że jest on istotą nie z tego świata, widzialnym kiedy chce i niewidzialnym jeszcze mniej kiedy nie chce być widzialnym. Biernym obserwatorem, wysłanym tu w kolejnej misji, przez swój odległy lud. Zadanie: podpatrzeć i zrozumieć ile się da, a potem sporządzić obszerny raport dla Centrali.
    Nasz przypadkowy przechodzień wysiada z taksówki. W lewej dłoni wciąż jeszcze trzyma portfel, uboższy o jeden różowy banknot i dwie monety, złote na obrzeżach i srebrne w środku. Chowa go do kieszeni. Beżowa taksówka z szelestem, o którym zapewne śnili twórcy pierwszych opon i zwolennicy asfaltu w pierwszej połowie dwudziestego wieku, znika pomiędzy szeregami domów. Światło rtęciowych lamp ulicznych prześwituje brutalnie przez delikatne listowie drzew, będąc być może symptomem kolejnej tragedii.
    Przechodzień, wbity przez okoliczności w białkową papkę, rusza powoli w stronę Domu. Zbliża się powoli. Dochodzi do metalowej furtki, naciska klamkę. Furtka otwiera się zawodząc cicho. Przez kolejne kilkanaście sekund słychać tylko miarowe kroki. Po upływie tego czasu, czternaście pokonanych stopni zostaje za plecami właściwej osoby we właściwym miejscu. Drzwi otwierają się również ze skrzypieniem. Bezwładne buty niemrawo zagradzają drogę. Przechodzień zamyka za sobą drzwi i wchodzi do środka.
    Wnętrze domu jest ciemne, pomimo świateł ulicznych lamp, które wnika przez szczątkową materię firanek na oknie. Obserwator skręca w lewo. Teraz jego kroki, tłumione przez wiernie miękką wykładzinę, są zupełnie niesłyszalne. Stoi na środku pomieszczenia, które przez obecność stołu i sześciu krzeseł, uznać należy za jadalnię. Decyduje się na kolejny ruch. Ponownie skręca w lewo i znajduje się dzięki temu posunięciu w kuchni. Podchodzi do okna, siada na wysokim stołku. Wie, z której strony może nadejść zagrożenie. I ono nadchodzi.
    Tu znowu potrzebna niewielka dygresja. Musimy wyobrazić sobie Istotę, wyrwaną z miejsca w którym wzrastała. Pozbawioną korzeni. Sprzedaną, bez pytania o zgodę. Samotną. Zagubioną. Rozczarowaną losem jaki ją spotkał. Pozbawioną możliwości dalszego rozwoju. Odczuwającą całe spektrum bólu, nawet ten fizyczny. Brutalnie potraktowaną. Bez kontaktu z jakąkolwiek bratnią duszą. Oddzieloną od swoich bliskich i sąsiadów, potraktowanych z resztą tak samo.
    Stalowe drzwi otwierają się powoli. Ogrom wysiłku, włożony w ten prostu i banalny ruch, należy docenić. A jest to dopiero przedsmak wydarzeń. Obserwator siedzący na stołku, odstawia szklankę soku. Zdążył go sobie nalać przypatrując się stopniowo powiększającej się szparze, zza której w końcu nieśmiało wysunął się spory liść. Teraz kilka wydarzeń następuje jednocześnie, chociaż nader powoli. Obserwator podchodzi do rozchylającej swe podwoje mroźnej maszyny. Kiedy jest u celu, drzwi są zupełnie otwarte, siłą ślimaczego bezwładu uderzają o stalowy reling przykręcony do blatu. Z relingu spada ściereczka. A z lodówki wypada Istota. Jeszcze trzyma się dwoma liśćmi półki zastawionej stopniowo rozkładającymi się materiałami organicznego pochodzenia, ale obserwator nie ma już żadnych wątpliwości.
    Głuchy plask rozlega się w Domu. Sałata ląduje u stóp obserwatora, który nie chcąc zakłócić spokoju i, powiedzmy sobie szczerze, nieco zdumiony czy wręcz odrobinę przestraszony, natychmiast robi się niewidzialny, razem ze wszystkim co ma na sobie.
    Sałata nareszcie może odetchnąć świeżym, ciepłym powietrzem o temperaturze pokojowej, nawet w wyżej wymienionej kuchni. Przez chwilę nic się nie dzieje.
    Ale po upływie kilkunastu sekund, dla obserwatora długich niczym miesiące spędzone w kosmicznej pustce, roślinny głąb, zbolały po upadku, zaczyna się poruszać. Obraca się, i obolałą blizną po korzeniu sunie po ziemi. Pełznie powoli przez jadalnię, przerzucając liść za liściem. Te po krótkim locie opadają i przyklejają się do krótkowłosej wykładziny, co umożliwia okaleczonej przemieszczać się w obranym kierunku.
    Skoro wiara góry przenosi, do czego żądza zemsty może popchnąć zwykłą sałatę? Niewiarygodne, ale prawdziwe. Istota, oddychając już całkiem swobodnie dochodzi do kolejnej przeszkody.
 Schody
 Dębowe schody.
 Długie i z podestem.
 A potem kolejna ich porcja.
 Obserwator kroczy za sałatą. Dochodzi do otworu klatki schodowej i spogląda w jej czeluść. Wodzi wzrokiem aż po sam szczyt perspektywicznie zwężających się stopni. Potem jego spojrzenie wraca, niespiesznie, i perfekcyjnym lobem ląduje na sałacie.
    Ta niewzruszona tkwi przed pierwszą przeszkodą. Jednak wprawne oko w mig dostrzeże, iż nie jest to ani rozczarowanie, ani smutek, ani nie zniechęcenie, ani nic podobnego, nic z tej szuflady odczuć darowanej nam przez wspólnego Stwórcę.
    Sałata zbiera siły. Rusza w górę. Pytania rodzą się w głowie obserwatora. “Czy to normalna kolei rzeczy? Czy na tej planecie, tak błękitnie czystej z oddali megamil, trzeba ciągle wspinać się i spadać? Czy to instynkt czy los nakazuje egzystującym tu formom życia nieustannie walczyć z grawitacją? Czy są jeszcze inni wrogowie?
    Te wszystkie myśli pozostaną samotne i bez odpowiedzi.
    Sałata pnie się w górę. Makabryczny widok. Liście nie wytrzymują narzuconego tempa. Kawałki wciąż zdolnego do fotosyntezy ciała odpadające po drodze.
    A obserwator, starając się pozbyć swoich odruchów, właściwych tylko nielicznym z i tak nielicznych gazowych istot rozumnych przypatruje się, zobligowany nadrzędnym celem, do głębi poruszony, temu powolnemu marszowi innej istoty ku swemu przeznaczeniu.
    Podest pokonała tak jak i odcinek między lodówką i schodami. Z godnością i widocznym samozaparciem. Kolejne stopnie. Kolejne minuty bólu rozrywanych członków.
    Nagle marsz zostaje przerwany. Liść, na którym nierozważna sałata całą sobą się uwiesiła, rwie się. Czy ten brak ostrożności był wynikiem prostego i oczywistego zmęczenia porażającego komórki odpowiedzialne za logikę? Czy też może wizja rychłego ukończenia kolejnego etapu wędrówki spowodowała zmianę konsekwentnie utrzymywanego tempa, a co za tym idzie, jakże bolesną porażkę?
    W każdym razie, fakty przedstawiają się następująco: liść się rwie, sałata spada na poziomą powierzchnię drewnianą, odbija się od niej i znów spada, nabiera prędkości, w swym upadku pomija niektóre stopnie, uprzednio z takim trudem pokonane. Ląduje na podeście, toczy się po nim i obija o ścianę.
    Obserwator, wiernie towarzyszący sałacie, teraz siada na ostatnim stopniu, który dla niej stał się na razie nieosiągalnym. Zupełnie uspokojony na powrót robi się widzialny. Wyciąga z kieszeni papierosy, zapałki i popielniczkę. Sałata leży odbita kilkanaście centymetrów od ściany. W końcu porusza się lekko. Na szczycie schodów dostrzec można już tylko niewielki rudy ognik. Roślina rozpędza się i po raz drugi poczyna wciągać się po dębowych płaszczyznach. Historia się powtarza, liście znów się nie wytrzymują, ale w ruchach istoty widać coś nowego. Nie tylko wolę walki, ale wręcz determinację godną burzy usiłującej trafić piorunem w konkretne drzewo. I to niekoniecznie to największe w okolicy.
    Teraz następuje ostatnia część nocnego dramatu. Sałata, wspiąwszy się wreszcie na górę, rusza powoli i skręca w lewo, w stronę sypialni. Nabiera tempa, przetacza się po śniętych częściach garderoby zalegający chaotycznie na podłodze. Dociera do niskiego łoża. Ostatni etap planu, który rodził się w zielonych ciałkach komórek, gdy światło zamykanej lodówki gasło, a chlorofil nie miał co robić. Pojawiła się kolejna przeszkoda. Łóżko jest za wysokie. Sałata wyciągnęła najdłuższe ze swych ocalałych zewnętrznych liści, ale to nie wystarcza.
    Obserwatorowi nie chce się dłużej wykręcać w nienaturalny sposób i tak obcej mu głowy. Widzialny, podnosi popielniczkę i podąża śladami obiektu obserwacji. Siada na fotelu i na nowo podgląda, przypatruje się i docieka.
    Sałata dostrzega nagle swoją szansę. Róg kołdry zwisa beztrosko muskając swą bawełnianą powłoką beżowy, barani skalp. Roślina przysuwa się doń i owija kołdrę liśćmi. Następuje chwila pełna napięcia. Sałata okazuje się być zbyt utuczoną granulatami. Pod jej ciężarem kołdra zsuwa się. I w tym momencie do akcji włącza się ostatni bohater dramatu: śpiący. Robi to w sposób mimowolny i podświadomy.
    Czując niechciany chłód, który niczym jest w porównaniu do tego jaki panował w lodówce, na powrót okrywa się ściągnięto kołdrą. Tylko że czyni to w sposób gwałtowny, jednym szarpnięciem.
    W ten sposób szczęście dopisuje sałacie. Wzniesiona niespodziewanie w powietrze, puszcza się tkanej materii i lotem parabolicznym, o współczynniku bardzo ułamkowym, ląduje na łóżku. Cel jest już bliski, śpiąca ofiara namacalna.
    Roślina pewna zwycięstwa, przepełniona wizją sukcesu zbiera, resztki sił i szybko przesuwa się wzdłuż ciała. Dochodzi do twarzy, spokojnej niczym kamienna rzeźba.
    Obserwator robi się znów niewidzialny. Należy do rasy miłującej wolność, definiującej jej granice bardzo ściśle. Jednostce dozwolone jest wszystko, co nie narusza granic innej jednostki. Stworzenie takiej definicji zabrało rasie obserwatora całe eony, a po wielokroć tyle potrwa, nim te gazowe istoty wprowadzą ją w życie. Z racji swej budowy wciąż mają z tym kłopoty, często i niechcący wpędzając pobratymców w niechciane interakcje. W każdym razie, uczulony na tego typu działania obserwujący ponownie znikając, nawykiem przeciwnym ludzkiej naturze ze zdenerwowania gasi papierosa. Zmusza się, żeby obejrzeć spektakl do końca, choć bez biletu.
    Wydarzenia nabierają obcego im do tej pory tempa. Sałata dosuwa się do twarzy śpiącego. Jest tak blisko, że od delikatnego oddechu jej liście, zmierzające do twarzy, lekko drgają. Chociaż może to tylko nerwy? Roślina zmaltretowanymi zielonymi odpowiednikami kończyn lekko, acz dokładnie zakrywa otwory oddechowe śpiącego. Pokrywa całą twarz liśćmi. Śpiący budzi się, chce krzyknąć, ale spod zielonych warstw słychać tylko głuchy charkot. Szybkim gestem wydobywa ręce spod kołdry, chwyta duszącą go istotę, odrywa od twarzy jej liście i odrzuca z całej siły.
    Sałata z furkotem przelatuje przed niewidocznym nosem obserwatora. Uderza w lustrzane drzwi ogromnej szafy. Chrzęst łamanych słupków liści łączy się z brzękiem rozbitego szkła, które lśniąc w padającym przez okno przytłumionym świetle ulicznych latarni, spadają gwałtownym deszczem na podłogę. Roślina, po raz trzeci tego dnia, upada. Z ram odrywa się spory kawał lustra, skrzyżowanie miecza Demoklesa z abstrakcyjnym dzieckiem Pitagorasa.
    Trójkątny, błyszczący sztylet wbija się w sałatę, niemalże dzieląc ją na dwie części. Z sałaty ulatuje życie, klapnie sklęsła w porażce. Nagle staje się marnym kłębowiskiem połamanych i porwanych liści. Głąb jest martwy.
    Obudzony już śpiący wstaje, podchodzi do miejsca śmierci niedoszłego mordercy. Przygląda się martwej naturze pod szafą. Obserwator staje koło niego. Człowiek podnosi wzrok, instynktownie czując czyjąś obecność. Obraca się, stawia stopę na szkle i pieczętuje usprawiedliwioną zbrodnię własną krwią.
    Obcy bezszelestnie przenika przez podłogę na parter, przez drzwi wejściowe na schody, a potem przez furtkę. Materializuje się dopiero na ulicy. Z obrzydzeniem spogląda na szyld “Warzywa i Owoce”.
     Wyciąga z kieszeni telefon i dzwoni po taksówkę.
“     Tyle jeszcze do zobaczenia... Taki piękny, ciekawy świat...” myśli...
    “I tyle w nim zła”.
Xavier Vertigo, Ktynh’a, Tommp – Rova; maj 2000 , Tommp – Rova; maj 2000