LEPSZY ŚWIAT
Autor : Jacek Pietrucha
HTML : ARGAIL
Jechaliśmy pociągiem od strony Lwowa.
Stara lokomotywa zasnuwała niebo kłębami dymu i pary, z trudnością ciągnąc
rozklekotane wagony. Za oknem rozpościerały się ,bezkresne pola zalane popołudniowym
skwarem, obrzydzając monotonią i tak już nudną podróż.
Nagle do przedziału wszedł konduktor, a za nim rosyjski żołnierz w
pełnym umundurowaniu i pod bronią. Łysawy mężczyzna w wytartym kolejowym mundurku
sprawdzał nasze bilety, a żołnierz łypał ponurym wzrokiem spod czapki.
- Kuda? - zapytał ostro i nie czekając na naszą odpowiedź
zainteresował się bagażem. - Pokazitie czemodan.
Dokładnie przetrzepał wszystkie torby. Już myślałem, że na tym
koniec, bo konduktor zbierał się do odejścia, wtem żołnierz poczerwieniał na twarzy
i zablokował wyjście z przedziału. '
- Kto wy? Kuda wy jedietie? - krzyknął i dodał łamaną
polszczyzną: - Ja choczu wasze dokumenty.
Oddaliśmy mu wszystkie nasze dokumenty. Przejrzał je uważnie, ale
bez zainteresowania. Pokręcił głową i oddał:
- Wam nada przepustka.
Zaczął zdejmować z ramienia, karabin, zaś konduktor jak gdyby nigdy
nic cofnął się. Poczułem, że blednę i oblewa mnie zimny pot. Na szczęście nagle z
dzikim piskiem kół zaczął hamować pociąg. Rozległy się też stłumione strzały.
Żołnierz wyjrzał na korytarz i zaraz wrócił do przedziału. Nie
wiedział teraz co ma robić. Naraz zarepetował karabin i rzucił się pędem tam, gdzie
dochodziły strzały. Natychmiast wyrzuciliśmy bagaże przez okno i potem wyskoczyliśmy
sami.
Po godzinie dotarliśmy do małej stacyjki. Wszędzie kręciło się
mnóstwo carskich policjantów, ale nikt nas nie zaczepiał. Adam, mój zastępca,
sprawdził nazwę stacji i chwilę studiował mapę. .
- Nie jest źle - obwieścił. - To tylko dwa przystanki. Za dwie,
trzy godziny będziemy na miejscu.
- Towarzyszu poruczniku, obserwują nas - szepnął szeregowy,
który pierwszy raz brał udział w akcji. - Tych dwóch przy rozkładzie jazdy.
Dyskretnie odwróciłem wzrok. Rzeczywiście, przy rozkładzie jazdy
stało dwóch facetów w długich, poplamionych płaszczach. Wcale
nie interesowały ich godziny odjazdu pociągów.
- Może tak, może nie - powiedziałem. - Ale lepiej nie kuśmy
licha. Chodźmy stąd, wzbudzamy zbyt duże zainteresowanie.
Stacyjkę otaczały lasy. Szliśmy wąską przecinką, zgodnie z trasą
wytyczoną przez Adama.
Było wczesne popołudnie. Za oknem nisko
wisiały ołowiane chmury i miarowo siąpił deszcz. Leżałem na łóżku, na wpół
spałem, leniwie popatrując w telewizor. Na ekranie trwali w uścisku Gierek i Tołgonow.
Gierek z głęboko osadzonymi, szklistymi oczami i obwisłymi policzkami tonął w
potężnych ramionach genseka o wyglądzie ponurego Sybiraka.
Zadzwonił telefon. Wyłączyłem fonię telewizora i podniosłem
słuchawkę. Skrzeczał w niej głos szefa wydziału.
- Jesteś wreszcie! Szukam cię już dwie godziny. .
- Dzisiaj mam wolne. Od rana siedzę w domu.
- Dobra - przerwał mi. - Szkoda czasu na gadanie. Zapomnij o
wolnym dniu. Postaraj zjawić się jak najszybciej.
Odłożył słuchawkę.
W głowie huczało jeszcze po wczorajszej popijawie. Tradycyjnej
popijawie z okazji pomyślnie zakończonej akcji. Opadłem na łóżko. Nie należało
odbierać telefonu. Nic by się nie stało, gdyby szukali mnie następne dwie godziny.
W telewizorze bijąca czerwienią Sala Kongresowa trzęsła się od
oklasków. Wzdłuż galerii biegły hasła mające w sobie coś z szantażu: "Naród
z Partią, Partia z Narodem" i dalej: "Witamy delegatów na XII zjazd".
Zwlokłem się z łóżka i w łazience dwukrotnie zaciąłem twarz
nowym Polsilverem. W telewizorze facet o drętwym wyrazie twarzy bezgłośnie, jak ryba,
poruszał ustami na tle styropianowych liter "Wszystko dla planu 1989-94" .
Szybko ubrałem się i wyszedłem na ulicę. Wiał porywisty wiatr, targając czerwone i
biało-czerwone flagi na każdej latarni. Chodniki pełne były dzieci, ściągniętych z
okolicznych szkół na powitanie Najwyższego Gościa. Dzieci krzyczały i
powiewały-kolorowymi chorągiewkami. Wychowawczynie na próżno usiłowały je uspokoić.
Do siedziby wydziału dotarłem wściekły i przemoczony. W swoim
pokoju zrzuciłem wilgotny płaszcz i z przyjemnością rozsiadłem się w fotelu.
Sięgnąłem po telefon.
- Jest szef?
- Długo czekał na towarzysza - odpowiedział bezbarwny głos.
-Teraz jest zajęty. Proszę się zjawić za pół godziny:
Upiłem łyk gorącej kawy. Na biurku leżał egzemplarz "Trybuny
Ludu". Wielkie zdjęcie przedstawiało rytualny pocałunek przywódców dwóch
partii. Tytuł szeroki na stronę głosił, że przyjaźń między naszymi narodami jest
wzorcowa i wieczna. Niżej w oddzielnych kolumnach były przemówienia Totgonowa i Gierka.
Drugą stronę gazety zajmowało streszczenie założeń planu na lata 1989-94. Wypiłem
jeszcze łyk i zacząłem czytać o rozpoczynającym się 17 listopada 1989 r. posiedzeniu
komitetu politycznego państw stron Układu Warszawskiego. "Braterskie armie ludowe
ZSRR, Austrii, Bułgarii, Czechosłowacji, Grecji, Albanii, Rumunii, Węgier, NRD,
Jugosławii i Polski będą stały na straży pokoju...".
Już ponad godzinę obserwowaliśmy ten
stary dom. Stał w głębokim cieniu; przed frontowym wejściem nerwowo przechadzało się
dwóch młodzieńców. Czterech innych pilnowało pozostałych wejść, następna czwórka
patrolowała park. Byli czujni jak stare psy. Ale nic dziwnego.
Zajęliśmy stanowiska w zdziczałym i zarośniętym ogrodzie oplątując dom
niewidzialną siecią. Michał zamontował awaryjny tunel powrotny w opuszczonej posesji
pod numerem 24, a ja wydawałem ostatnie rozkazy. Teraz pozostawało tylko czekać.
Na przemian obserwowaliśmy więc przez lornetkę upstrzony oknami
front domu. Za którymś z tych okien obradowało kierownictwo Organizacji Bojowej PPS, z
jej przywódcą Józefem Piłsudskim.
Zaczęło się ściemniać. W kilku oknach zapaliły się światła.
Młodzieńcy przy wejściu stawali się coraz bardziej niespokojni.
Zrobiło się zimno. Postawiłem kołnierz kurtki. Brałem udział w
wielu tego typu akcjach, ale zawsze odczuwałem to samo. Dla większości ludzi historia
to martwa, niezmienna przeszłość zapisana w książkach. Dla mnie, jak chyba dla nikogo
innego, jest ona zmienna, relatywna, pulsująca i żywa, krucha i łatwa do kształtowania
- podobna dziecku, bezwładnie podążającemu w zadanym kierunku.
Czy mogłem mieć jeszcze z a u f a n i e do historii? Jeżeli teraz
zabijemy Piłsudskiego, to odtąd dla wszystkich ludzi ten fakt będzie oczywisty. Tak
będzie się pisało w podręcznikach (jeżeli ktokolwiek będzie o tym pisać) i prawdą
będzie, że młody, obiecujący przywódca socjalistów zginął z rąk nieznanych
zamachowców w 1905 r. Nikt nawet nie pomyśli, że mogłoby być inaczej. Nie trzeba
fałszować historii, wystarczy ją zmienić. Ludzie nie wiedzą, że gdzieś istnieję
siła, która może nadawać ich światu nowe kształty, a oni nawet tego nie zauważą.
Jak bezkształtna woda wypełnią naczynie nowej rzeczywistości. Przerażenie ogarnia
mnie na myśl, że mógłbym stać się taką wodą, bezmyślnie wypełniającą naczynia
różnych historii. Dlatego robię to, co robię; i pracuję tu, gdzie pracuję.
Przebywając w przeszłości i dokonując zmian wyłączony jestem z normalnej
zależności przyczynowo-skutkowej, tak jak wyłą i są z niej wszyscy przywódcy
partyjni i państwowi przebywający w komorach nadczasowych.
Po dwóch kwadransach ślęczenia nad
"Trybuną" wychodzę do szefa. Na drugim piętrze widać niezwykły ruch w
wydziale teoretycznym. To zastanawiające, przecież dopiero wczoraj skończyli
realizować ostatni projekt, a po każdym zadaniu zwykli kilka dni odpoczywać. Wydział
teoretyczny opracowuje dokumentację każdej wyprawy. To oni planują, co, gdzie i kiedy
należy zmienić w przeszłości, by teraźniejszość zaspokoiła oczekiwania
najwyższego kierownictwa. To ich problem, by efekty uboczne ingerencji w przeszłość
nie doprowadziły do niepożądanych zmian dzisiaj. Zwykle nad swoimi łańcuszkami
przyczynowo - skutkowymi ślęczą i po kilka miesięcy, mimo pomocy najnowocześniejszych
amerykańskich komputerów. A i tak do tej pory nie ingerowaliśmy dalej niż dwadzieścia
lat wstecz.
Szef siedział za swym koślawym biurkiem i z kwaśną miną wyglądał
za okno.
- Nie mamy czasu na próżne gadanie-zaczął. -Szykuje się nowa
akcja i jesteś nam potrzebny.
Usiadłem w fotelu naprzeciw jego biurka. Kamienna twarz szefa nie
wróżyła wiele dobrego.
- Wiem, co chcesz powiedzieć - stwierdził, mimo że nie
próbowałem otworzyć ust. - Że dopiero co skończyłeś... Masz wolne... i tak dalej.
Nic na to nie poradzę. Wyższe instancje. Gdyby ode mnie zależało, dostałbyś miesiąc
urlopu. Ale wczoraj przyszła z Moskwy komputerowa dokumentacja projektu "PSRR":
Nasz wydział teoretyczny nie miał tu nic do gadania, tym bardziej że projekt zakłada
cofnięcie się o osiemdziesiąt lat, w czym nie mamy żadnego doświadczenia.
Patrzył bezosobowym wzrokiem w punkt za moimi plecami.
- Towarzysze radzieccy nalegają, by wykonać projekt jak
najszybciej. Ma to być prezent z okazji zjazdu. Akcję rozpoczniemy już jutro o czwartej
po południu. O tej porze wszyscy członkowie władz partyjnych znajdą się w komorach
nadczasowych. Będziecie mieli 24 godziny na wykonanie zadania.
Odchylił się i wyjął z szuflady grubą kartonową teczkę.
Podając mi ją odwrócił wzrok do okna.
- Tutaj masz całą dokumentację. Twoim zadaniem będzie zabicie
Piłsudskiego, zgodnie z tymi materiałami, najlepiej w okresie rewolucji 1905 r. tuż
przed rozłamem w PPS.
Przerwał na chwilę, pobawił się długopisem i mówił dalej.
- Akcja jest tylko częścią projektu. Inne grupy w tym samym
Czasie zlikwidują między innymi Dmowskiego, doprowadzą do rozszerzenia się
rewolucyjnych-nastrojów w 1917 roku w Zagłębiu na kolejne regiony, zmienią skład i
wzmocnią rząd lubelski z 1918 r. I tak dalej.
- No cóż - szepnąłem konspiracyjnie. - Kto rządzi
teraźniejszością, rządzi również przeszłością. Tak napisał Orwell.
- Nie wiem czy słyszałeś - ożywił się szef. - Mają
skasować także Orwella. Niedługo nie będziemy wiedzieli, że ktoś taki w ogóle
istniał.
W swoim pokoju rozsiadłem się wygodnie i otworzyłem teczkę
poprzecinaną napisami "Ściśle tajne". Gruby stos kartek zapisanych maszynowym
pismem. Przeczytałem kilka pierwszych linijek: "Dzięki wielkiemu, historycznemu
wynalazkowi maszyny czasu znakomitych radzieckich uczonych D. Priwina i K. Doktorowa
otrzymaliśmy do ręki nową, skuteczną broń przeciwko zakusom zachodniego
imperializmu".
Czekał mnie ciężki dzień.
Michał potrząsnął moim ramieniem.
- Jest ósma - syknął.- Za dwadzieścia minut będą kończyć.
Powoli zapadała zimna noc. Park tonął już w ciemnościach, tylko od
słabo oświetlonego domu płynęła blada strużka światła:
- W porządku - powiedziałem. - Pójdę zobaczyć co u
chłopców.
Michał powrócił do lornetki, przez którą obserwował coraz
bardziej senne grupki młodych strażników.
Powoli rozgrzewając mięśnie zacząłem przedzierać się przez
rozrośnięte krzaki otaczające wielkim półkolem front domu. Nagle zastąpiła mi
drogę ciemna ruchoma sylwetka.
Zamarłem w bezruchu. Ale z cienia wyłoniła się twarz Adama.
- Dzieje się coś dziwnego - wydyszał. - Na drodze.
Pośpiesznie zaprowadził mnie do punktu, skąd jeden z chłopców
obserwował drogę. Wczołgałem się pod żywopłot i wyjrzałem na zewnątrz. Miałem
idealny widok na całą ulicę. Była ciemna i wyludniona, tylko dokładnie naprzeciwko
ogrodu, w bramie niskiej kamienicy stało dwóch mężczyzn. Palili papierosy, co chwilę
spoglądając w naszą stronę. Rozpoznałem grube, wełniane mundury carskiej policji.
- Najciekawsze jest to - szepnął leżący obok Adam - że oni
wcale nie patrzą na willę. Od samego początku obserwują ogród.
- Wątpię, żeby w tych ciemnościach mogli dostrzec coś
podejrzanego.
- A jednak obserwują ogród. Jestem tego pewien. Mogli nas
dostrzec, gdy tu wchodziliśmy.
Chciałem odpowiedzieć, że to niemożliwe, ale nie zdążyłem. Do
policjantów stojących w bramie dołączyło kolejnych dwóch, a po chwili jeszcze
czterech . Nagle wszyscy znikneli , jakby zapadli się pod ziemię. Zobaczyłem dwóch
przebiegających ulicę , w ich dłoniach tkviło coś, w co w pierwszej chwili nie
mogłem uwierzyć. Były to długie, ciemne kształty karabinów maszynowych .Poczułem,
jak serce podchodzi mi do gardła.
Skąd karabiny maszynowe w rękach carskiej policji z 1905 roku?
Jeszcze nie dotarły do mnie wszystkie konsekwencje tego odkrycia, gdy
wieczorną ciszę rozdarły strzały i wybuch granatu.
Natychmiast wygrzebałem się spod żywopłotu: Nad ogrodem zawisła
gorejąca fosforycznie flara, zalewając nas potokiem jaskrawego światła. Padłem na
ziemię przy najbliższym drzewie.
- Co jest u diabła! - zapytałem sam siebie. Flara opadła.
Spowiły mnie nieprzeniknione ciemności. Gdzieś po drugiej stronie ogrodu rozszczekał
się karabin maszynowy. Blisko rozległy się dwa strzały. Nie pojmując, co się dzieje,
począłem czołgać się w stronę zarośli. Tam odnalazłem Adama. Twarz miał
pobladłą i wymazaną ziemią. Wpatrywał się zdezorientowanym wzrokiem
w ciemną ścianę lasu.
- Gdzie jest reszta chłopców? - spróbowałem przekrzyczeć
wystrzały. .
Wzruszył ramionami.
- Skąd mogę wiedzieć, co się dzieje w tym bajzlu? Wiem tyle,
co i ty.
Czekał na moją decyzję; więc powiedziałem:
- Odszukamy Michała, potem zdecydujemy, co dalej.
Gdy przedarliśmy się przez krzaki, pierwszą rzeczą, którą
dostrzegliśmy; była leżąca na ziemi lornetka. W prześwicie między drzewami widać
było biegających w różne strony członków Organizacji Bojowej... Nagle Adam złapał
mnie za ramię, wskazując leżące bezwładnie pod drzewem ciało Michała.
Usłyszałem suchy, pojedynczy strzał. Kula minęła nas o milimetry.
Natychmiast padłem na brzuch i przetoczyłem się za drzewa.
Po chwili nabrałem odwagi, by podnieść głowę. Adam strzelał na
ślepo w krzaki. Za którymś razem musiał trać, bowiem nikt już do nas nie strzelał.
Adam sądził chyba, że nie żyję, bo nie oglądając się nawet skoczył w cienmość.
Strzelanina nagle ucichła, ale ogród pełen był wrzasków i
nawoływań. Wyjąłem zza pasa pistolet i odbezpieczyłem go. Wahałem się, dokąd biec.
W ciemnościach między ogrodowymi krzakami i drzewami w każdej chwili ktoś znienacka
mógł na mnie wyskoczyć. W trakcie walki na ślepo mógłbym zabić kogoś ze swoich.
Wybiegłem na ścieżkę prowadzącą do głównej bramy od frontowego
wyjścia. Pilnujący go młodzieńcy zdołali opanować panikę i teraz zajęli znakomite
stanowiska strzeleckie za balustradami schodów i niskim murkiem okalającym
kwietniki.
Zaczęli do mnie strzelać, ale mimo niewielkiej odległości bardzo
niecelnie. Nie czekając, aż się wystrzelają, przeskoczyłem płot i popędziłem w
dół ulicy. Kątem oka dostrzegłem dwie męskie sylwetki odrywające się od schodów i
biegiem podążające za mną. Kilka razy strzeliłem za siebie,
ale nie trafiłem.
Nagle o ulicę zabębnił grad pocisków. Natychmiast padłem na chodnik. Moi
prześladowcy także leżeli nieruchomo na środku ulicy. Może dostali? Kolejna seria
pocisków gwizdnęła mi nad głową. Strzelec znajdował się w narożnej
posesji oznaczonej na wysokim płocie numerem 24. Wytłumaczenie było jedno. Ktoś
bronił dostępu do tunelu powrotnego. Mogli to być zarówno moi chłopcy, jak i
tajemniczy napastnicy w carskich mundurach.
Powoli wyczołgałem się ze strefy ognia. Krótką przecznicą
dotarłem do ulicy równoległej, by znaleźć się po drugiej stronie posesji, na tyłach
zrujnowanego domu. Tuż przy płocie dostrzegłem leżącego człowieka i długą lufę
karabinu. Dzieliło mnie od niego kilka metrów. Leżał spokojnie i wpatrywał się w
ulicę. Nie spodziewał się, że ktoś może go zajść od tyłu. Nagle odwrócił się.
Nie czekając, aż mnie dostrzeże, strzeliłem kilka razy. Znieruchomiał,lufa karabinu
opadła bezwładnie. Podszedłem do niego. Mundur carskiej policji był źle dopasowany.
Przeszukałem wszystkie kieszenie, ale nie znalazłem niczego pozwalającego rozszyfrować
jego tożsamość. Obejrzałem karabin. Długa lufa i trójnoga podpórka. Nigdy takiego
nie widziałem.
Kilka metrów przede mną rósł wielki, rozłożysty dąb . Powietrze wokół drgało
połyskliwie jak w upalny dzień.
Tunel powrotny.
Minęło już prawie pół roku ale wciąż nie potrafię zapomnieć
wrażenia pustki i niepokoju, jakie ogarnęło mnie, gdy zostałem wyrzucony przez tunel
powrotny w rok 1989.
Nigdzie nie było transparentów i flag. Z budynku, w którym mieścił
się nasz wydział, zostałem prawie wyrzucony .
- Pan tutaj pracuje? - zapytał podejrzliwie i agresywnie stary
portier. - A w której spółce?
- Spółce? - odparłem zmieszany. - Przepraszam, widocznie
pomyliłem budynki.
W sklepie, do którego zajrzałem, półki pełne były towaru, ale po
horrendalnych cenach. Pieniądze, które miałem w kieszeni, nie starczyłyby nawet na
pudełko zapałek. Godzinami zaszokowany chodziłem po mieście. Potem zrozumiałem
wszystko i przyzwyczaiłem się. Nic innego mi nie pozostało.
Musiałem złapać jakąś pracę, co nie okazało się proste. Kilka
miesięcy żyłem z zasiłku. Całymi godzinami siedziałem przy telewizorze i oglądałem
transmisje z obrad parlamentu, gdzie przedstawiciele różnych opcji politycznych skakali
sobie do oczu, wygadując rzeczy, których jeszcze nie tak dawno nawet bym się nie
odważył pomyśleć. Przyzwyczaiłem się do tego, podobnie jak do orła w koronie, do
codziennego kupowania "Gazety Wyborczej" i mnóstwa innych, drobnych, zdawałoby
się niepozornych zmian, które uczyniły świat zupełnie innym. Do tej pory nie wiem,
kim byli naprawdę carscy policjanci, którzy udaremnili nasz zamach na Piłsudskiego.
Już od 1987 roku pojawiały się plotki, że nad własną maszyną czasu pracują
Amerykanie, Żydzi, Chińczycy, Niemcy i Arabowie. Być może, nie były to tylko plotki.
Maszyna mogła także wpaść w ręce którejś z polskich grup opozycyjnych.
Ktokolwiek to był, zrobił z maszyny dobry użytek. W ciągu jednego
dnia kompletnie odmienił świat. I wątpię, by na tym poprzestał.
Najgorsze, że kolejnej zmiany już nie odczuję, podobnie jak miliony
ludzi nie rejestrowały zmian przygotowanych przez mój wydział. Prawdopodobnie nie
będę wiedział, kim byłem kiedyś. Żyję w ciągłej niepewności, nie wiedząc, w
jakim świecie obudzę się następnego dnia. Dlatego też nie urządzam mieszkania, nie
zakładam rodziny, żyję z dnia na dzień ....
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
......jak pędziłem swoim mercedesem z Lwowa do Wilna, gdzie miałem ważne spotkanie z
Litewską Misją Handlową w Polsce. Mimo że wóz wjechał już na nierówne
podwileńskie szosy, wciąż miałem na liczniku p0wyżej setki. Groziło to
połamaniem resorów. Kiedy w bocznej szybie zauważyłem przyczajony w leśnej przecince
żółto-niebieski wóz policji drogowej, było już za późno. Zmniejszyłem prędkość
i poczekałem aż policyjny krakus, najnowszy produkt COP-u, dogoni mnie.
Zatrzymałem samochód, opuściłem boczną szybę i poczekałem, aż
podejdzie policjant w granatowej bluzie i wysokiej czapce z daszkiem. Już pogodziłem
się z tym, że będę musiał płacić.
- Dokumenty-zażądał. Wyciągnąłem z kieszeni dowód i
wysunąłem za okno. Policjant zaczął go przeglądać i jednocześnie mówił: -
Przekroczył pan szybkość o trzydzieści kilometrów na godzinę. Mógł się pan zabić
.
Przyjrzał się zdjęciu i odczytał nazwisko.
- Pan Grzegorzewski, z Niemieckiego Towarzystwa Węglowego, tak?
Kiwnąłem głową.
- Będzie to wynosić, jak dla pana, pięć złotych. Wiedziałem,
że normalnie za takie przewinienie nie powinienem zapłacić więcej niż dwa złote. Ale
nie miałem czasu na kłótnie. Poza tym powoli przyzwyczajałem się już do tego, że
współpracownicy Niemców nie są mile traktowani przez moich rodaków: Bez słowa
zapłaciłem i policjant wrócił do krakusa. Zapaliłem silnik i nacisnąłem gaz.
Aby nadrobić stracony czas, jechałem jeszcze szybciej.
Dopiero na przedmieściach Wilna włączyłem radio. W samą porę.
Spikerka odczytała kolejną wiadomość:
- Dzisiaj rano stanęły wszystkie kopalnie na polskim Śląsku
należące do Niemieckiego Towarzystwa Węglowego. Jest to strajk solidarnościowy z
niemieckimi górnikami kopalń z Gleiwitz i Hindenburga, którzy od tygodnia bezskutecznie
domagają się wzrostu zarobków. W odpowiedzi dyrekcja NTW odwołała całą polską
administrację. Zatrzymałem samochód na niewielkim parkingu przed pomnikiem
Piłsudskiego.
Bezmyślnie zacząłem wpatrywać się w witrynę księgarni.
Prawdopodobnie byłem zrujnowany