L a s
autor
: Arkadiusz Szynaka
HTML : ARGAIL
Zaczęło się pod koniec marca. To był
ciepły miesiąc. Szybko zniknęły resztki śniegu i wyschło błoto z roztopów. Potem
nadeszły słoneczne dni. Wszystko w przyrodzie budziło się do życia. Obawiano się
nawet co będzie, jeśli znów nadejdą przymrozki? Jak zniosą to wytrącone z zimowego
letargu drzewa owocowe, czy nie wymarzną wczesnie wschodzące warzywa? Ale nic takiego
nie nastąpiło. Pogoda utrzymywała się ciepła i co raz bardziej słoneczna.
Zazieleniła się młoda trawa i na drzewach przybywało liści. Temperatura zaczęła
oscylować na rzadko spotykanej o tej porze wysokości 20oC. Kwiecień jeszcze się nie
skończył, gdy rozbudzone owady zaczęły unosić się nad kwitnącą roślinnością.
Rolnicy ostrożnie przebąkiwali o możliwości klęski urodzaju i obawiali się zniżki
cen na swoje produkty. Rządy, chcąc zapobiec na wszelki wypadek przedwczesnemu
niszczeniu płodów rolnych, zagwarantowały ich stałe ceny minimalne. Przemysł
spożywczy szykował się już powoli na zwiększenie przetwórstwa, handlowcy rozglądali
się za nowymi rynkami zbytu dla przyszłych towarów. Ogólnie panowało zadowolenie z
rozwoju aury. Nawet naukowcy nie panikowali. Nie potrafili jednoznacznie wyjaśnić
przyczyny takiej pogody. Przyglądali się całej sytuacji z ciekawością, tym bardziej,
że podobnie działo się w większości państw strefy umiarkowanej północnej
półkuli. Pojawiające się hipotezy o oddziaływaniu dziur ozonowych traktowano jako
wpływ mody i nie przejmowano się nimi. Ministrowie rolnictwa z różnych krajów
spotykali się, próbując dojść do porozumienia w sprawie takiego wykorzystania
ewentualnych przyszłych nadwyżek żywności, aby nie załamać wspólnego rynku.
Rodziła się nadzieja dla głodujących państw Azji i Afryki na darmowe dokarmianie.
Na początku maja rozpoczęły się
regularne deszcze. Padało w nocy, w dzień świeciło słońce. Taka sytuacja powtarzła
się każdej doby. Temperatura nie spadała, nocą lał obfiy deszcz, za dnia było
jednostajnie słonecznie. Nie spodziewano się już ochłodzenia. Przy takiej pogodzie
utrzymującej się przez dłuższy czas, wręcz gwarantowany był wzrost roślinności, a
to oznaczało duże plony. To również oznaczało ryzyko licznego rozmnożenia się
wszelkich roślinnych szkodników. Aby temu zapobiec przeprowadzano ogólnokrajowe opryski
i szeroko zakrojone tępienie owadów i gryzoni nadmiernie niszcących roślinność. W
czerwcu pogoda się nie zmieniała. Deszcz w nocy, słońce w dzień. Zrobiło się
cieplej, dochodziło do 30oC. Wszystko co zielone, rosło jak oszalałe. Odnotowywano
pierwsze rekordy wielkości: trawa długości prawie pół metra, lub pokrzywa o średnicy
łodygi jednego cala. Zauważano szybki przyrost wielkości drzew i zwiększanie się
powierzchni liści.
Owoce i warzywa dojrzały do zbiorów tak
wcześnie, że spekulowano nad możliwością powtórnych plonów. Ponieważ niektórym
członkom rządów wydawało się to realną szansą dającą możliwość wzbogacenia
zasobów gospodarki narodowej, przegłosowywano odpowiednie uchwały, w których
postanowiono pomóc trochę Przyrodzie. Zaczęto powszechnie używać najwydajniejsze i
najnowsze, sztuczne i naturalne nawozy. A tymczasem wciąż na przemian padało i
świeciło słońce. Zrobiło się jeszcze cieplej, ale dzięki deszczom nikt nie obawiał
się leśnych pożarów. Skupiska drzew były teraz magazynami wilgoci w upalne dni.
Pojawiły się za to kłopoty z transportem rzecznym i kanałami. Po prostu drogi wodne
zarastały roślinnością i to mimo znacznego podnoszenia swego stanu dzięki zasilaniu
deszczówką. W łodygach i liściach grzęzły śruby statków, a kadłuby barek i łodzi
nie mogły się przez nie przebić. Nie pomagało nawet wyrywanie roślin z pomocą
pogłębiarek. Po paru dniach woda zmieniała się znowu w zieloną, gęstą zupę. W
zarastających jeziorach, z braku tlenu, pływały ławice śniętych ryb. Niektóre
mniejsze stawy w ogóle znikały w zieleni zmieniając się w niebezpieczne bagna.
Zaczęto zastanawiać się, dlaczego pada tylko w nocy? Dlaczego nie dochodzi do
kondensacji chmur za dnia, w promieniach słonecznych? Przecież do tej pory, bez problemu
potrafiło padać również w dzień. Teraz w ogóle tak się nie działo. Tak na prawdę,
to ciągle nie było prawdziwej, letniej burzy.
Pierwsi zaniepokoili się rolnicy. Chwasty
co raz intensywniej wyrastały na polach uprawnych. Już w żaden sposób nie można było
się ich pozbyć, ani środkami chemicznymi, ani głębokim przeorywaniem ziemi, ani nawet
desperackim ręcznym pieleniem. Co prawda dzięki upalno-deszczowej pogodzie i nawozom,
rzeczywiście udało się doprowadzić do powtórnych plonów w połowie słonecznego
września, po wręcz rekordowo krótkim okresie wegetacji. Znów wszędzie pojawiły się
kwiaty, pszczoły uwijały się nad nimi jak wściekłe, a alergicy chodzili w maseczkach
przeciw pyłowych. Niestety nie był to aż taki sukces jakiego się spodziewano. Zbiory
były mniejsze, bo część obszarów rolnych została dosłownie wchłonięta przez
żywiołowo rosnącą roślinność. Najszybciej zdziczały sady z łąkami. Nie pomagał
nawet wypas zwierząt na tych terenach. Drzewa wyrastały tam gdzie dotąd były
nieużytki, karczowiska i piaszczyste drogi. Nie pomagało ich przycinanie, ani wycinanie.
Niesamowite tempo przyrostu masy roślinnej stało się obiektem gorączkowych badań
naukowców i ich jałowych sporów. Nikt nie wiedział jak to możliwe, żeby zwykłe
drzewo rosło w ciągu doby szybciej niż bambus. Czy był to mutagenny efekt
promieniowania ultafioletowego, czy też wpływ chemi w nowych nawozach. Tymczasem
meteorolodzy zapowiadali ciepłą pogodę do końca miesiąca, a spadki temperatur dopiero
od października. O deszczu nikt wolał się nie wypowiadać. A ten uparcie pojawiał się
każdej letniej nocy. Przypuszczano, że jego powodem była sublimacja lodowców na
północy, a na nią mogła wpływać nowo odkryta plama słoneczna. Ale pewności co do
tego nie było.
Rzeczywiście z nowym miesiącem zrobiło
się trochę chłodniej, temperatura wachała się w granicach dwudziestu paru stopni i
mniej padało. Jednak pogoda nadal nie była normalna. Spodziewano się już znajomo
kolorowej jesieni, a tu jakoś nic jej nie zapowiadało. Klimat wyraźnie się zmieniał.
Wysunięto przypuszczenia o efekcie cieplarnianym, ale ze zmianami temperatury na
półniocnej półkuli nie wiązały się żadne przemiany na południu. Nie zaobserwowano
spadku wilgotności i postępującego pustynnienia. Zaniepokojone rządy przeznaczały
specjalne fundusze na walkę z zielenizną pleniącą się na terenach rolnych, które
powoli stawały się już tak zarośnięte, że praktycznie trzeba było je poddać
ponownej rekultywacji. Pracowano nad specjalnymi programami opanowania sytuacji w
przemyśle rolnym.
Gorzej, że niszczące skutki gwałtownego
rozwoju roślinności zaczęto obserwować w miastach. Najpierw były to chodniki i kostki
brukowe podważane wyrastającą z pod nich trawą i chwastami. Przez jakiś czas
pomagało sypanie soli w szczeliny między płytkami, ale wkrótce zaczęły one pękać
od podnoszących je od dołu korzeni. Usiłowano zapanować nad miejskimi drzewami,
których rozrastające się gałęzie rwały druty trolejbusowe i zasłaniały dostęp
światła do okien budynków. Parki już dawno zdziczały, zaczęto przycinać gałęzie
drzew wzdłuż ulic, a w końcu w ogóle je wykarczowano. To od razu odsunęło
niebezpieczeństwo wypaczania podkładów i szyn tramwajowych przez korzenie. Ale i tak
trzeba już było naprawiać poprzebijane kanały i porwane podziemne trakcje kabli. Tylko
stalowe rury dłużej wytrzymywały nienaruszone. Nalot jakby mchu pojawił się na
ścianach budynków. Kiedy zszorowano go z użyciem detergentów, jego miejsce zajęły
bardzie odporne, wszelkiego rodzaju pnącza. Tak wrastały w ściany, że przy próbach
usunięcia odpadały kawałki tynku, betonu i cegieł. Od razu poszły w górę ceny
budynków ze stali i szkła, które co najwyżej pokrywały się nalotem glonów.
Powstała nowa specjalizacja wśród służb oczyszczających miasto. Praca polegała na
wielogodzinnym zwisaniu na ławeczce przy ścianie domu i obskrobywaniu go ze śliskiego,
zielonego korzucha.
Listopad niósł pewną nadzieję na normalizację pogody. Po
prostu temperatura zaczęła nie przekraczać 20oC, a deszcze były nieregularne i
krótsze. Ale nadal nie była to jesień. Żadnych opadających liści, czy
ponuro-błotnistych dni. Wszystko wokół zieleniało i rosło. Ponieważ meteorolodzy
popadli w niełaskę społeczeństwa, a natura nie lubi próżni, swój renesans
przeżywali przepowiadacze i zamawiacze pogody, oraz "ludzie barometry".
Zwłaszcza ci ostatni, ze względu na wysoką nieomylność swoich łamań w kościach,
stali się wręcz pupilkami mass mediów, bogaczy i elit rządzących. Niestety nikt z
nich nie wyczuwał znaczącej zmiany w aurze. Kiedy nadeszła pora kalendarzowej zimy, nie
liczono już na śnieg, czy chodźby przymrozek. Szczytem zimna było czternaście stopni
w plusie. Gwiazdaka była o tyle udana, że nie brakowało tanich, wybujałych i gęstych
choinek. Tymczasem tam gdzie tylko udało się odzyskać skrawek uprawnej ziemi
natychmiast, na betonowym fundamencie otoczonym stalową blachą, stawiano chermetyczną
szklarnię. Po prostu było to jedynym sposobem dalszej pracy rolnika. Całe setki
hektarów zaczęto pokrywać stalowo-szklanymi halami. Wychodziło to nawet taniej od
ciągłej walki z roślinami wdzierającymi się na pola. Bo jakoś nikt już nie
wierzył, że z nadejściem wiosny klimat stanie się taki jak dawniej i wszystko wróci
do normy.
Rzeczywiście wiosna, a ocieplać
zaczęło się zaraz po lutym, sugerowała raczej powtórzenie sytuacji z przed roku. Tyle
że teraz nikt już nie cieszył się na możliwość powtórnego kwitnienia i plonów, i
nikt nie przeprowadzał uchwał o nawożeniu i ochronnych opryskach. Szczerze mówiąc
pojawili się za to tacy, co chcieli użyć starych broni chemicznych i biologicznych dla
zniszczenia żywiołowo rosnącej roślinności. Na szczęście nie znaleźli szerokiego
poparcia w społeczeństwie. Jeden tylko kraj spróbował tej metody, co z niewiadomych
powodów skończyło się prawdziwą ekologiczną klęską. Po zniszczeniu zieleni
zaczęły padać wszelkie zwierzęta, a zaraz potem umierali ludzie z objawami osłabienia
i odwodnienia, jakby po wielodniowym nieprzyjmowaniu pokarmu. Nie pomagało nawet dożylne
odżywianie. Przyczyną było nagłe rozlegulowanie naturalnej równowagi biologicznej
organizmu, który w tempie przyspieszonym zużywał wszystkie swoje energetyczne zapasy,
jakby przy wielkim wysiłku, lub w chorobie. Jedynym ratunkiem były olbrzymie lazarety
pod namiotami, w miejscach, gdzie zostało jeszcze trochę roślinności. Tam, wśród
zarośli i drzew wszystko powoli wracało do normy.
No cóż, taki był początek "ery
drzew", mówiono też "czas lasu". Z biegiem lat cała północ pokryła
się rodzajem puszczy. Ludzie żyli w szklano-stalowych miastach, które co bogatsze
państwa zaczęły przykrywać systemami hermetycznych kopuł dla ochrony przed
wszechobecnymi zarodnikami i nasionami. Rolnicza wieś to wielkie szklarnie. Podróżowano
plastikowymi autostradami, bo były tańsze od stalowych i odpowiednio się elektryzując
źle wpływały na rośliny próbujące na nie wrosnąć . Wymyślono nawet barki o nowym,
bezśrubowym napędzie i bardzo małym zanużeniu, aby utrzymać transport wodny. W sumie
przyzwyczajono się do sytuacji. Ogólnie ekologiczna kondycja globu poprawiła się.
Ludzie uczyli się starych metod przeżycia w naturze. Survival stał się nawet
dyscypliną olimpijską. Bardzo rozwinęły się nauki biologiczne i dziedziny
poszukujące możliwości wykorzystnia materiałów naturalnych w miejscu sztucznych,
które jak się okazało, nie raz ustępowały im właściwościami. Wiadomo było, że
ten kto wytłumaczy zaistniałą sytuację natychmiast otrzymuje Nagrodę Nobla, tudzież
stypendia i nagrody z większości Uczelni, Fundacji i Towarzystw Naukowych świata. Ale
jakoś nikt nie potrafił wymyślić sensownej teori. Trudność wyjaśnieniom sprawiał
zwłaszcza fakt braku zmian na pólkuli południowej. Wszelka ofensywność roślinna
kończyła się, jakby naturalnie w okolicy pasa równikowego. Chociaż mówiąc o braku
zmian na południu, to ponoć pojawiły się ostatnio naukowe raporty sygnalizujące
zwiększanie się pokrywy lodowej Antarktydy ...
Arkadiusz
Szynaka
Gdynia 1994-08-31