Wynegocjowana Śmierć
dać komuś życie
sprawić by zaczął chodzić,
mówić, słyszeć i myśleć
patrzeć na niego z zachwytem i
czuć się spełnionym
Jason Carter wysiadł z samochodu, rozglądając się
dookoła. Przed głównym budynkiem firmy odzieży używanej zebrały się tłumy
gapiów, dziennikarzy i
policji. Policjanci stali przy samochodach, palili papierosy i rozmawiali między
sobą. Wszyscy sobą zajęci - wszyscy w jednym celu.
Przeszedł na drugą stronę ulicy, łykając witaminę C w pigułce. Przygryzł
tabletkę, wyciągnął z bocznej kieszonki kurtki wykałaczkę i włożył do
ust, ślniąc przyjemnie cieniutkie drewienko. Zauważył przy wejściu do
podziemnego parkingu stojącego przy kantorku swego wieloletniego przyjaciela a
zarazem
przełożonego, kapitana policji Jim Campbella. Na widok Cartera, Campbell zrobił
głupią minę.
- Jak spałeś? - zagadnął, uściskąjąc mu
serdecznie dłoń.
- Nie najgorzej... co macie? - rozejrzał się dookoła,
jakby przyszedł z innego świata.
- Najpierw formalności... - wskazał palcem na swój,
zaparkowany nieopodal samochód marki Toyota. Poszli. Kapitan otworzył bagażnik,
wyciągając opakowane w folię kombinezon. Carter chwycił, zaczął powoli
macać powierzchnię kombiezonu.
- Spokojnie, dziś jesteś całkowicie niezależny... -
uśmiechnął się.
- To dobrze, ten katar mnie kiedyś zabije... - wyjął
chusteczkę i wysmarkał w nią nos, po czym wyrzucił do stojącego niedaleko
kosza.
- To na wypadek, gdyby zaczęło być gorąco... jeszcze
cię mogą pomylić... wiesz jacy oni są. - o mały włos, a usta podniosły by
mu się pod wąsami. Jason
zdjął kurtkę i włożył do bagażnika.
- Taaa... A istnieje szansa na piekiełko? - spojrzał
na niego, marszcząc czoło. Założył jednocześciowy uniform z białym,
spranym nadrukiem FBI.
- Jeszcze nie jesteśmy pewni... dopiero ostatnio dał o
sobie znać. Podobno starczy tu już od ładnych godzin.
- Pewnie jest zmęczony, głodny i totalnie wkurwiony...
- rzekł z nieskrywanym uśmiechem Carter.
- Mówię ci, niczego nie jesteśmy pewni. Weź to -
podał mu pistolet, model Beretta.
- Wiesz że nigdy nie biorę broni...
- Na wszelki wypadek. Wiesz jak było ostatnio... -
podniósł brwi. Carter tylko spojrzał w przestrzeń za parkingiem.
- Dobrze. - odwrócił głowę w jego stronę,
przygryzając wargi. - Zrobię dla ciebie wyjątek. - kapitan obrócił pistolet
rękojeścią do Cartera. Ten wziął,
sprawdził magazynek, zabezpieczył i schował pod ubraniem
- Dać ci kaburę? - wyciągnął z bagażnika płaski,
skórzany pokrowiec.
- Poradzę sobie... - westchnął. Okazywał wyraźne
znużenie. - jest tu coś do picia?
- Nie mamy czasu, Jason... - zaczął tłumaczyć, ale
Carter był szybszy.
- OK. Prowadź - stanął, prawie na baczność.
Wyszli z parkingu, wchodząc wprost w sidła dziennikarzy którzy
grupkami zaczęli biec w stronę obu funkcjonariuszy.
- O w mordę... - jęknął Carter. Wraz z kapitanem,
rozpoczęli żmudną przeprawę przez tłum ludzi. Błyskały flesze a dziesiątki
krzykliwie wypowiadanych pytań
tworzyły jeden wielki hałas. Obaj tego nie znosili, ale mieli świadomość,
że tak samo jak oni, zarabiają wykonując równie gównianą robotę.
- Więc jak? - spytał, rozkładając ręce. Poprawił rękawy
i kołnierz uniformu.
- Opowiem ci na górze. W każdym razie, siedzi w tym też
CIA...
Przeszli przed recepcję, okazując legitymacje i weszli
do windy. Campbell wcisnął przycisk prowadzący na 27 piętro.
- Czasem żałuję że nie urodziłem się artystą, miałbym
chociaż święty spokój.
- Znaleźliby cię, gdybyś robił coś dobrego... -
rzekł do metalicznego odbicia twarzy Cartera na drzwiach windy.
- Robiłbym to pod pseudonimem. - wygiął głowę na
bok. - Wynająłbym zaufanych ludzi którzy pobieraliby kasę a ja żył bym długo
i szczęśliwie. Potem ro...
- Czeka cię dziś kolejne wyzwanie... - przerwał mu
Campbell, mówiąc na temat.
- Całe życie jest jednym wielkim...
- Dość pierdół, robota czeka... - ponownie uciął
mu niekulturalnie. Drzwi gładko rozstąpiły się na boki.
- Mamy dokładnie 4 minuty... - Campbell spojrzał
nerwowo zegarek. Przez chwilę cos przy nim grzebał, jakby chciał przestawić
wskazówkę i upajać się
osiągnięciem że oszukał nautalny, czasowy bieg dnia.
- To nie marnuj czasu. Dalej, mów co macie w obecnej
chwili... Wariat? - podrapał się po skroni.
- Papierosa? - wyjął Pall Malle.
- Nie, w pracy nie palę. - odepchnął lekko paczkę
papierosów.
- Dobrze. No więc, chodźmy szybko do kibla. Okropnie
mnie ciśnie od rana. Przeszli parę kroków, pokonując obrotowe drzwi.
- Jak na ironię, mi się chce pić. Ale pieprz mi teraz
też gównianej rymowanki. Gadaj, Campbell! - krzyknął wreszcie.
Campbell podszedł do pisuaru. Słychać było dźwięk
rozpinanego rozporka a potem strumień spływającej do dziury cieczy. - Wariat?
- spytał wreszcie,
przeglądając się w lustrze.
Dźwięk komunikatora obudził Campbella do szybkiej reakcji.
Zapiął rozporek i zerwał z paska aparat.
- Co jest? - spytał spokojnym głosem.
- Jak to, co? Dawaj go na górę, do kurwy nędzy!
Siedzimy z portkami pełnymi główna! - wrzasnął nieznajomy mu głos.
- Spoko, będzie tam za trzy minuty... - odparł i wyłączył
aparat.
- OK. Strzeszczaj się, tak będzie najlepiej... -
uprzedził go Jason.
- Dobra.
- Będę zadawał pytania i chcę konkretnych
odpowiedzi, dobrze? - oparł się o umywalkę.
- Wal. - zaciągnął się mocno.
- Na którym jest piętrze?
- 29 - odpowiedział ochrypłym głosem. Po chwili
odkaszlnął i splunął zielonkawą flegmą do pisuaru.
- Skoczy? - tego pytania nie lubiał zadawać lecz samo
w sobie, było najistotniejsze.
- Najprawdopodobniej. Jest bardzo zdeterminowany. Próbowaliśmy
już wszystkiego... standardowe działania nie przyniosły rezultatów...
- ...Zadźwoń więc do Jasona Cartera, on pomoże. Taka
powinna być głoszona reklama w telewizji, dla rodzin wszystkich chcących popełnić
samobójstwo. Kurwa, prawie to samo co w zeszłym tygodniu... Motyw?
- Dosyć poważny, nawet bardzo. Żona zabiła mu
dziecko...
- Jak to się stało? - wyciągnął zza uniformu
blaszaną puchę red Bulla i otworzył z trzaskiem.
- Rozwiedli się. Facet zabrał dzieciora, tak orzekł sąd.
Żona się wnerwiła i porwała mu dziecko gdy wychodziło ze szkoły. Wyobraź
sobie co to za koszmar dla
dzieciaka.
- Kobieta siedzi? - wypluł wykałaczkę i łyknął,odchylając
głowę.
- Właśnie... - spojrzał z przyzwyczajnia na zegarek -
...składają jej oskarżenie.
- Świetnie. I jak to się skończyło? - zgniótł opróżnioną
puchę i wrzucił do kosza.
- Całkiem prozaicznie, żadnej poetyki. Wpadł do jej
matki do domu, całkiem niespodziewanie. Kobieta siedziała z dzieckiem w kuchni
i jadła śniadanie. Gdy
go zobaczyła, wtedy, jak wtargnął... kurde... chwyciła za nóż, przyciągnęła
bachora do siebie i zagroziła że jeśli nie odejdzie to poderżnie mu gardło.
Nie
mamy czasu, resztę dopisz sobie sam. - mówiąc to, wyszedł na korytarz.
Carter pchnął leniwie drzwi.
- Dobrze. Jest tam ktoś oprócz niego? - położył mu
rękę na ramieniu.
- Jedna grupa. Nie chcieliśmy brać... - wzruszył
ramionami.
- OK. Powiedź im żeby przygotowali dla mnie
komunikator i kamizelkę kevlarową. Może się przydać, facet pewnie nie pamięta
jak się nazywa. Powiedź im
to, za pół minuty będę u nich... Odwołaj ich później! - wbiegł na
schody.
- Uważaj na niego... zaprzyjaźnij się z nim, zwie się
Joseph Collins!! - krzyknął by wbiegający po schodach Carter usłyszał go
dostatecznie wyraźnie.
Wpadł na 29 piętro, niesiony siłą szybko wykonywanych
ruchów nogami wpadł na lewą ścianę korytarza. Przez chwilę szedł
przylegając do ściany, stawiając kroki rytmicznie do bicia swego napęczniałego
odpowiedzialnością serca. W rogu, przy schodach, dojrzał trzech, ubranych
identycznie agentów.
- Przed sekundą dostaliśmy informacje - jeden z nich,
wystawiając ku niemu rękę. Carter nie zdobył się na to.
- Gdzie on jest? - spojrzał po nich nerwowo.
- Spokojnie. Najlepsze dopiero przed panem. Proszę
oszczędzać nerwy. - rzekł najmłodziej wyglądający z nich, dziwnie
spokojny.
- To dla pana. - drugi, zdecydowanie wyższy od pozostałych,
podał mu komunikator.
- Próbowaliście już czegoś? - spojrzał na niech
badawczym wzrokiem.
- Nie. Dostaliśmy rozkazy by siedzieć tu i jedynie
odserwować sytuację. Gdyby chciał uciec... - powiedział jeden z nich, miętosząc
w ustach gumę.
- Doskonale. Gdzie on jest?! - spytał donośniej Carter,
sprawdzając używalność komunikatora.
- ...I tak sobie czekaliśmy a on nagle wybiegł z giwerą
przystawioną do skroni. Tam, zza rogu - wskazał palcem koniec korytarza. -
Omal nie nacisnąłem
na spust, bym palanta zabił...
Carter wiedział już że to zwyczajni nowicjusze. Kogo oni
dają do takiej roboty, pomyślał, machając głową.
- Mówił żebyśmy się odsunęli bo inaczej strzeli
sobie w łeb! - powiedział krępy.
- I co dalej? - czekał cierpliwie negocjator. Spojrzał
na, milczącego dotychczas blondyna. Drugi pomagał założyć mu kamizelkę.
- Poszedł na dach - rzekł z niemieckim akcentem. Po
chwili sam dopowiedział - Ojciec wyemigrował... heh... - zmieszał się i począł
iść w stronę schodów
prowadzących w dół.
- Wracajcie do domu. Idę... - powiedział.
- Niech pan uważa, ten facet ma w garści czterdziestkę
czwórkę. - ostrzegł do najwyższy.
- Mam nadzieję że nie będzie chciał jej użyć. -
odrzekł, wciskając zielony guzik na pulpicie windy. W chwilę później, już
był w środku. Nacisnął klawisz
opisany hasłem "dach" i wziął głęboki oddech. Wyciągnął z
kieszonki piersiówkę i łyknął nieco Danielsa, na "przeczyszczenie komórek"
jak mówił o tym Campbell.
"A może już jej użył, strzelił sobie w głowę i już
po wszystkim", pomyślał. Lepiej nie, zarówno dla mnie jak i dla niego.
"Ciekawe gdzie rozmieścili
wsparcie", zastanowił się poprawiając uwierajacą na lewym barku
kamizelkę. "Za mocno zapiął, skurczybyk... cholera...", klnął w
myślach. Trafiał go powoli
szlag, podsycany duszną atmosferą w windzie. Za chwilę miał stoczyć kolejną
walkę. Był najlepszy, nigdy ne zawiódł. Nigdy też nie widział swej porażki
-
skaczącego z dachu człowieka o martwym umyśle. "Jeżeli człowiek spada
z czterdziesto piętrowego budynku, ginie już w okolicach od trzydziestego
drugiego do trzydziestego piątego. Fakt, że spada i zamienia się na ulicy w
miazgę jest tylko formalnością. Śmierć musi mieć twarz. Zawsze inną,
zawsze obecną", przypomniał swoją odpowiedź na egzaminie wstępnym do
akademii policyjnej. Miał zaledwie 32 lata a tyle sukcesów. Nic go nie
denerwowało - tylko nadmiar pracodawców...
* * *
Kapitan Campbell wyłączył komunikator po nadaniu
informacji Carterowi. Wyszedł z budynku odzieży używanej i udał się po
linii prostej do sąsiedniego,
czterdziesto piętrowego budynku. Przed głównym wejściem powitał go świecące
okropnie hasło: "Fashion Emergency" które ominął bez dłużego
zainteresowania.
Przekroczył drzwi wejściowe. Zaczepiony w holu przez
obrzydliwą, tlenioną blondynkę z sztucznym walorami piękności uchylił
pierwszą stronicę swej
legitymacji i pobiegł do windy. W środku, wyciągnął z kieszeni cuchnącej
papierosami marynarki mikrofon i przewiesił go przez lewe ucho.
- Jestem w środku. Rozpocząć realizacje instrukcji. -
rzekł krótko. - Będę na górze za czterdzieści sekund...
Włączył klimatyzację w windzie i spojrzał w górę.
Dostrzegł głębokie puchniejącą skórę pod oczyma, zjeżoną kilkudniowym
zarostem dolną część twarz i
rozczochrane, przetłuszczone włosy. "Fascynujący image", pomyślał
z goryczą i przypomniał sobie sprawę rozwodową w sądzie, przez dwóch lat.
"Całymi dniami
wychodził, mówił że idzie do pracy bo prowadzi śledźtwo a tak naprawdę
szedł się urżnąć do pierwszej lepszej speluny. Już nikt nie był
zdziwiony, wszyscy mówili
mi abym się z nim rozstała. I do tego ta przemoc, tego nie mogłam znieść...".
Urwał nagle wspomnienie, mrugając nerwowo oczami na widok otwartych drzwi
windy i wchodzącej do środka atrakcyjnej, rudowłosej sprzątaczki.
Wyszedł, rozejrzał się i wiódł wzrokiem w poszukiwaniu
pokoju 147. Po chwili stał już przez drzwiami. Nacisnął na klamkę, wkraczając
do środka. Na widok jego sylwetki, malującej się pośród zapalonych w
pomieszczeniu lamp wszyscy wstali. "Wybrali doskonale miejsce, wszystko na
miejscu", pomyślał po raz pierwszy dziś z zadowoleniem.
- Kapitanie, wszystko gotowe. Sytuacja w normie. Nie
zrobi żadnego głupstwa. To nie wariat... - agent Michael Hawkins poprawił
okulary na nosie, niosąc w
stronę kapitana same konkretne słowa.
- ...Realista - dodał, siedzący przy stole mężczyzna.
Ubrany był w gustowny garnitur i wygodne lakierki.
- Kto to? - spytał szeptem do przeglądającego
papiery, Michaela Hawkinsa
- Robert Garner, CIA... - skinął głową, odgryzając
końcówkę cygara.
- Miło mi, proszę tu nie palić - rzucił krótko w
jego stronę. Mężczyzna owinął cygaro twardą folią i włożył do
kieszonki marynarki.
- Gdzie snajperzy?! - spytał, patrząc po ludziach.
- Dwa piętra niżej, mają go cały czas jak na
widelcu. - rzekł Garner.
- Są brudni? - spytał konkretnie.
- Są w całkowicie niewidoczni. Podejrzewam że nawet z
lornetką będzie problem by ich zlokalizować. W pomieszczeniu panuje
maksymalna ciemność. Chyba że nasz skowronek ma noktowizer... hehe! - zaśmiał
się głośno, niemalże jak dziecko.
- Spokojnie, panują nad sytuacją... są na Diamentach
więc mogą siedzieć tam tak do rana.
- Znasz procedurę... - spojrzał na niego wrogo - Nie
jesteśmy komandosami! - odwrócił się w stronę Hawkins - Wyznaczcie kogoś
kto przez cały czas będzie miał czynny kontakt ze snajperami. - spojrzał na
agenta CIA - I dajcie to na podgląd ogólny, chcę słyszeć każde ich słowo,
na dachu jest mój człowiek...
"Jak on może faszerować swoich chłopaków tym gównem.
Fakt, stają się skuteczniejsi", rozprawiał o Diamentach, nowych,
niezwykle drogich środkach na
polepszenie koncentracji i podniesienia skupienia na jednym, wybranym objekcie.
Campbell musiał się przystosować, nieraz dostawał w dupę za pomiatanie ludźmi
i postanowił nieco chłodniej podchodzić do obcych z policyjnej branży. Dalej
jednak, uwielbiał rządzić. To sprawiało mu niesamowitą przyjemność.
- A kim my jesteśmy, dziećmi z dworca ZOO?! - rzekł
ktoś z przodu, patrząc przez lornetkę.
- Ach, miejsza z tym. Hmm.... - zamyślił się chwilę
- Jeszcze jedno, to piętro ma być czyste. Nikt ma tu nie wchodzić!!! Czy to
jasne?! - wrzasnął,
faliście poruszając rękoma w obie strony.
- Jeśli twoi chłopcy zrobią coś nieodpowiedniego,
bekniesz za to, skarbie. - wskazał palcem na siedzącego przy stole Garnera.
- Ależ oczywiście - zaśmiał się Garner.
- To nie Sajgon, to może się miło skończyć. -
uprzedził go Campbell i zajął miejsce obok niego.
- Trzeba mieć na uwadze że tym człowiekiem rzucają
teraz niezwykle silne emocje. Chcę powiedzieć że może się do końca nie
kontrolować. Jak wspomniałem, to realista. Istnieje prawdopodobieństwo że
zwyczajnie zejdzie na dół. W zasadzie nic nie możemy mu zrobić. Nikogo nie
sterroryzował, nie zabił, nawet nie uderzył. Z tego co wiem to kulturalnie
wszedł do budynku, wjechał na górę. Początkowo chciał strzelić sobie w głowę.
Sytuację zobaczyła sprzątaczka i od tego się wszystko zaczęło. Jak zwykle
- westchnął, spoglądając na gęste pasma wieżowców rozciągjacych się za
oknem - całe szczęście że jeszcze jest widno. Zaraz zacznie się ściemniać.
Mam nadzieję że ten twój... jak mu tam? Wybacz, rzadko czytam gazety...
- Tak? Rzadko czytasz? - zapytał z niedowierzeniem.
- Dostarczam materiałów... - uśmiechnął się - nie
mogę robić jednego i drugiego. Z czegoś trzeba zrezygnować. - rozpiął
marynarkę, składając ręce na
brzuchu.
- Racja. Nazywa się Jason Carter. Jest dobry, to
powinno panu wystarczyć.
- Tak, słyszałem o nim. Musi mieć jaja... - spojrzał
na niego jakby widział go właśnie przed sobą. Było to spojrzenie jakiego
Campbell jeszcze nigdy nie
widział.
- Ma szczęście i jeszcze parę innych przydatnych
cech... - odwzajemnił uśmiech.
- Chyba wystarczy mu godzina? - Spytał agent CIA.
"Miły, w porównaniu do tych innych skurwieli. Chociaż
lepiej nie wyciągać pochopnych wniosków", poprawił się szybko. Miał
totalny mętlik i chyba już
wszyscy zaczęli to zauważać.
- Oby ta godzina nie była jego ostatnią... - przemówił
z nutką cynizmu Bob.
- Jak ten facet się w ogóle nazywa? Ustaliliście
jakieś dane personalne? - spytał po chwili milczenia agent Robert Garner. Ktoś
wstał by coś powiedzieć ale
Campbell podniósł rękę, dając znak by wrócił do roboty nad poszukiwaniem
jego tożsamości w szczegółach.
- Nic... nigdy nie był notowany. Z pewnością nie jest
pracownikiem tamtego budynku. Może jak coś ścieknie do prasy to uda się nam
coś ustalić. Nie wiadomo
kim ten facet jest. Nie mamy nic, oprócz jego twarzy. Oby Carter się pospieszył...
zanim prasa zacznie stosować swoje ostre zagrywki...
- Mam lepszy pomysł. Można by ściągnąć tu tą nową
maszynkę do odcisków palców... wiesz, Finger Case Scenario - cacko ma zasięg
średnio do
siedemdziesięciu metrów, zależnie od jakości. Możemy ściągnąć jego
paluszki i przekonać czy faktycznie nie ma nic wspólnego z półświatkiem
przestępczym, co ty na to? - zaproponował dosyć zawile.
Kapitan nic nie odpowiedział.
- Powiedz tym na dole żeby nie ogłaszali do niego żadnych
komunikatów przez megafony, bo jeszcze zabije tego twojego bohatera! -
powiedział agent CIA,
patrząc na Hawkinsa.
Kapitan Jim Campbell chciał już wyprowadzić kontrę jednak
po chwili doszedł do wniosku iż w tym wypadku Garner ma rację. Podciągnął
spodnie. Wstał w
milczeniu z krzesła i wyszedł. Trzasnął drzwiami. Zapalił Pall Malla i oparł
głowę o zimną ścianę korytarza, spoglądając kątem oka na przechodzące w
porę
nieograniczonej rozrywki i cuchnące śmiercią miasto L.A. Zdjął mikrofon z
ucha i włączył komunikator. Wypuścił z ust tłusty, siwy dym i jeszcze raz
pomyślał o
byłej żonie, w nadziei, że znajdzie jakieś żałosne zdarzenie z ich życia
z którego to, mógłby choć na moment się pośmiać. Niestety, na próżno.
* * *
Światełko w windzie zaświeciło oblewając podłogę
zieloną poświatą, wydając przy tym nieprzyjemny, piskliwy dźwięk. Drzwi
rozsunęły się, niosąc na podwórze
specyficzny, mechaniczny dźwięk. Wychylił rutynowo głowę. Mężczyzny
jednak nie dojrzał. Postąpił parę kroków do przodu, kucając pod fragmentem
szybu
wentylacyjnego, wystającego z podłogi dachu.
- Tu Carter... - zasapał nerwowo do komunikatora. Na
wizjerze, stopniowo zaczęła układać się zrezygnowana mina
Kapitana-przyjaciela.
- Wiedziałem że wkrótce się skontaktujesz. Dostałem
przed chwilą informacje że znajduje się w zachodnio-południowej części
zachodu, twarzą zwrócony jest na wschód.
- Co robi? - spytał, dość niefortunnie, bo
niespodziewanie.
- Nie rozumiem... powtórz... - Campbell, obciążony
najwyraźniej tamtejszym, "biurowym" chaosem nie mógł pozwolić
sobie na choćby odrobinę automatycznej
bystrości.
- CO ROBI!?! Konkretnie... - twarz Campbella na chwilę
zniknęła by po chwili znów pojawić się na ekranie, fałdującym ciuniutkimi
paskami jego zaniedbany
wyraz twarzy.
- Nic, stoi i gapi się w siną dal, nie wiemy o co mu
chodzi... Michael, spytaj jeszcze raz - usłyszał krzyk kapitana w tle.
- Nie, na stówę nic konkretnego nie robi.
- Dobra. Nie uruchamiaj własnej transmisji, to może go
spłoszyć, kapujesz? Odezwę się kiedy będę mógł. Teraz pozwól mi działać,
kapitanie - uśmiechnął się
sztucznie.
- Jasne. Do usłyszenia. - przetarł czoło .
Carter rozłączył się. "Na wschód, czyli jest
plecami do mnie", pomyślał szybko. "Podejdę bliżej, namówię go
by rzucił broń a potem pogadam, tak jak
zawsze, lubię tą pracę, zawsze można się czegoś ciekawego dowiedzieć",
przeanalizował sytuację.
Już chciał ruszyć gdy zaświatała mu w głowie straszna
myśl, gdy przypomniał sobie słowa Campbella "Siedzi w tym też
CIA...". "O cholera...", włączył
komunikator, kucając. Mówił szeptem, już nieco oswobodzony z okolicznościami.
Gdy tylko pojawiła się na wizjerze twarz kapitana, Carter
wycharaczał przez zaciśnięte zęby:
- Campbell, to snajperzy, do cholery?! Myślisz że się
nie domyśliłem? To nie pieprzony teatrzyk dla prasy lecz walka o życie... -
prawie krzyknął.
- Oh, przepraszam, w całym tym bajzlu zapomniałem ci
powiedzieć... - uśmiechnął się szczerze - ...ale wiedziałem że się
zorientujesz. Są na wypadek
gdyby chciał zrobić ci krzywdę albo...
- Nie żartuj sobie ze mnie... nie ufasz mi już? - w głosie
Cartera dało się usłyszeć wewnętrzną obawę. - Gdzie te palanty z CIA ich
rozsiali, na którym są
piętrze? To muszę wiedzieć, mówię jako przyjaciel, psia mać! - wychylił
się by ujrzeć sąsiedni, równolegle stojący wieżowiec.
- Wybacz stary, ale to nie należy do twoich instrukcji!
Mam tutaj byłego speca od negocjacji antyterrorystycznych, rozumiesz chyba moją
bezsilność. Nie
mogę... - papierosowy dym przyćmił na chwilę twarz kapitana na wizjerze.
- Niech cię szlag, myślałem że jesteśmy przyjaciółmi...
- westchnął, chwytając się za głowę.
- Nie marnuj czasu, rób co do ciebie należy, królewiczu
- usłyszał w tle nieznajomy, głęboki głos. - Do usłyszenia. - Campbell
zniknął na komunikatorze.
"Kurwa, co oni sobie wyobrażają, muszę mieć
zapewnioną swobodę i bezpieczeństwo - to niezgodne z przepisami. A zresztą...",
pomyślał, skrycie
przemieszczając się między zabudowaniami dachu.
- Carter, porusza się, idzie w twoją stronę, chyba
kieruje się do windy... - usłyszał niewyraźnie ten sam, znany mu od paru
sekund głos.
"Cholera", wybiegł na otwartą przestrzeń i wtem
poczuł coś czego nigdy dotąd nie doznał. Ból, przeszywający całe ciało,
paraliżujący wszystkie mięśnie i
stawy. Upadł na ziemię, chwytając się za nogę. Po chwili ujrzał krew.
Krzyczał.
Ogarnęła go panika. Wydarł się tak głośno, jak tylko było
to możliwe. Przez chwilę wydawało mu się że krzyk był szeptem. Przymknął
oczy. Wyczerpany, włączył
komunikator.
- Campbell... Ma mnie. Nie rób nic głupiego i powiedź
temu drugiemu żeby nie podjudzał swoich ludzi. Opanuje sytuację.
- Opanujesz sytuację?! Kurwa... - zniknął na chwilę.
Słychać było trzask zamykanych drzwi. - Przecież dostałeś... słyszałem.
- Spokojnie, mój ojciec zawsze mawiał że to tylko
gra... tylko gra, przyjacielu. Stawiasz na planszy swoje życie i własne
sumienie. Tylko raz możesz
dokonać szarady... On mnie nie zabije... czuje to... - wysyczał.
- Nie wiem co powiedzieć, słyszysz?! Dobra, masz... -
brudny skórzany bucior zmiażdzył leżący przy ręce komunikator zamieniając
go w kupę bezużytecznego
żelastwa. Drugi cios, tym razem wykierowany w stronę Cartera, był o wiele
bardziej nieprzyjemny. Kopnięty w brzuch negocjator, zwinął się z bólu i
spazmatycznym ruchem prawej dłoni, chywcił się za ranę na nodze. Kombiezon
zalał się krwią; nie mogło wyglądać to obiecująco. "Pieprzona
czterdziestka
czwórka...". Po chwili, mężczyzna podniósł go z ziemi i rzucił na ścianę.
* * *
Campbell kopnął z impetem w stojący przy windzie kosz
na śmieci.
- ...Masz 40 minut! - powiedział, rzucając po chwili
aparatem. Roztrzaskany o ścianę, przemienił się z sekundy w sekundę na kupę
bezwartościowego złomu, szkła i kabli. "Teraz nie mam z nim kontaktu...
świetnie".
- Snajperzy wiedzą kiedy, w razie niebezpieczeństwa,
strzelać. - zamyślił się chwilę - Myślisz że usłyszał? - spytał Garner,
zapalając cygaro.
- Oby... zresztą wie jak zachować się w takich
sytuacjach... Ten facet już ma u mnie przesrane... - spojrzał w sufit.
- Czegoś mi pan chyba nie mówi, kapitanie, hę? -
spytał podchwytliwie, wypuszczając z ust dym, robił kółeczka. Miał swoją
klasę, tego nie można było
zaprzeczyć.
- Czego?
- O Joseph Collinsie... proszę pana, my też mamy
swoich, od tak zwanego, "grzebania", więc nie wiem po co strugał pan
przedemną nic nie wiedzącego
idiotę?
- Gram na zwłokę, pojmujesz pan? Tam jest mój
przyjaciel, im mniej będziecie wiedzieć, tym mniej gówna wypłynie na ulicę.
- zdusił peta na śmietniku.
- Trzeba było od razu powiedzieć że nie darzy pan
ludzi z CIA jakimkolwiek zaufaniem. Nasza rozmowa byłaby wówczas zupełnie
inna. - obracał palcami cygaro.
- Nie mam teraz czasu się przed panem spowiadać. -
począł iść wzdłuż korytarza, kierując się do 147
- Na to zawsze trzeba mieć czas - zaśmiał się do
wchodzącego do pokoju Campbella.
Zamknął drzwi, Hawkins spojrzał najpierw przez lornetkę w
okno a potem prosto w twarz kapitana
- Kapitanie Campbell, nie jest aż tak źle jak mogłoby
się wydawać. - podszedł i podał mu lornetkę.
Kapitan podszedł wolno do okna. Spojrzał przez chwilę.
- Tak, rzeczywiście...
* * *
- Coś za jeden?!! Przyszedłeś mnie zabić?!! Ach,
nie! Skądże... przecież to ty! - mężczyzna spojrzał na niego nienaturalnie
uradowany. - Nie mogę
uwierzyć... wiedziałem, wiedziałem że ciebie przyślą. Dziwne że tak łatwo
dałeś się złapać. Josepheee - pociągnął z uśmiechem - nigdy się nie
myli.
"Musiałem dać się zranić. Teraz jest przekonany że
ma przewagę więc powinien nieco się uspokoić".
- Nie jestem komandosem, tylko psychologiem.
- To świetnie. Tyle tylko że ja jestem całkowicie
zdrowy. Może tylko nieco obciążony ostatnimi wydarzeniami które niewątpliwie
odcisnęły silne piętno na
mojej psychice. Poza tym wszystko jest w należytym porządku. Możesz wracać i
pozwolić mi skończyć to co zacząłem... - powiedział, odchodząc na bok.
Poziom
agresji wyraźnie w nim opadł.
- Wybacz... uhh... - zerwał rękaw kombinezonu i obwiązał
nim ranioną nogę. - ...ale jakoś tego nie czuję...
- A co ty, możesz o mnie wiedzieć?! - wyrzucił,
chowając broń za pasek. Miał na sobie przepoconą koszulę i wygniecione, wyjściowe
spodnie. Rozciągnięty
krawat zwisał mu na korpusie, niemal przylepiając się do mokrej powierzchni
koszuli.
- Pomóż mi wstać - wyciągnął do niego rękę. -
Postrzeliłeś mnie... będziesz miał kłopoty - ostatnie stwierdzenie ułamek
sekundy później wydało mu się
zbędne, ale stało się faktem.
- Pewnie że ci pomogę. Po drugie nie mam zamiaru cię
zabić, jedynie nieszkodliwić.
- Po co chcesz mnie, jak to nazwałeś, unieszkodliwić?
- "Nie będzie tak łatwo jak myślałem. To nie jest jeden z tych
zwyczajnych ludzi którzy siedzą
obladowani chipsami i oglądają Jerryego Springera i robią wszystko by nie mieć
powodu na odwiedzenie jego studia. To człowiek który parę godzin temu podjął
poważną decyzję i ciężko będzie mu wyperswadować jej destruktywną naturę".
- Zostało mi jeszcze - spojrzał na zegarek - dokładnie
trzydzieści dwie minuty życia. Szkoda że nie będę mógł ich spędzić w
samotności. - chwycił go za
rękę i pomógł wstać. Sam, usiadł przy betonowym murku.
- I ty jesteś negocjatorem? - podniósł rękę, szukając
właściwego słowa - psychologiem? O właśnie...
- Tak, to prawda. Jestem nim. Powiedź mi teraz dlaczego
został ci tak mało czasu.
Mężczyzna zamilkł.
- Joseph, daj mi szansę ciebie zrozumieć! - krzyknął
w jego stronę. Mężczyzna spojrzał na niego podejrzliwie.
- Już znasz moje imię? - spojrzał podejrzliwie, choć
bez cienia zdziwienia.
- Collins. Tak. Twoja żona właśnie siedzi w więzieniu.
Nie bój się, poniesie konsekwencje. - zapewnił go i dał znak ręką, by usiał
obok niego. Joseph
zignorował jego propozycję. "Dobrze się nie zdaje sobie sprawy że sąsiedni
budynek naszpikowany jest snajperami którzy mają celowniku każdą kończynę
jego
ciała, aby zapobiec tragedii".
- Dobrze, powiem ci, skoro już tu jesteś. Za pół
godziny nastanie dokładny czas narodzin mojej... - spuścił głowę - ...mojej
córeczki. Shirley... chcę
umrzeć w tej samej godzinie, minucie i sekundzie w której ona przyszła na ten
- machnął ignorancko ręką - świat...
- Myślisz że to ma jakieś znaczenie? - rana nie była
już tak uciążliwia, lecz cały czas dawała o sobie znać. Collins spojrzał
w przestrzeń.
- Oczywiście, wręcz zasadnicze.
- Nie jesteś taki głupi, jak się wydaje. To ci się
chwali. - powiedział wprost. "Mam nadzieję że Campbell pozostanie
cierpliwy do samego końca".
- Każdemu tak mówiłeś? - odwrócił głowę w jego
stronę - Tym wszystkim odratowanym ludziom, którzy teraz siedzą w domach i
walą głowami w ściany za to,
że dali się zwieść twoimi gadkami o sprawiedliwym i pięknym o nowe doświadczenia
świecie?
- Masz silną motywację. Śmierć córki. Rozumiem cię,
cóż więcej mogę powiedzieć. Mogę tylko poprosić się byś spróbował...
- Gówno wiesz... masz rodzinę? Dziecko, porządny dom
z pięknym, kwiecistym, przyjemnie pachnącym ogródkiem? Masz kochającą żonę,
dalszą rodzinę do której jeździsz na święta?
- Nie... to nie znaczy że nie mogę ci pomóc... -
podsumował Carter.
- Właśnie, nie masz. A ja miałem, ale wszystko utraciłem...
A na początku było tak pięknie. Rozumieliśmy się z Sonyą, naprawdę
tworzyliśmy zgraną
rodzinę... O, jezu... dlaczego ona to zrobiła... - westchnął. Po policzkach
spłynęły mu dwie, wąskie strużki łez.
- Po drugie nie mówimy o mnie tylko o tobie, racja? -
rzucił mu w odpowiedzi.
- A czemu nie? To ty do mnie przyszedłeś - wystawił w
jego kierunku palec wskazujący - ty przyszedłeś powiedzieć mi że życie ma
sens!!! Myślisz że cię nie
znam?!! Jason Carter, absolwent psychologii w Californi, ukończył z wyróżnieniem.
Jeszcze niedawno pamiętałem twoje IQ, taaa, podawali gdzieś w
gazecie...
- Jesteś śmieszny... nie rozmawiamy o mnie lecz o
tobie, powiedziałem ci!
- Coś podobnego!? Myślisz że nigdy wcześniej cię
nie widziałem, nie czytałem o tobie? Widziałem twoją gębę nawet wtedy,
kiedy tego nie chciałem. Była
wszędzie. Ale to się zmieni! Ja to zmienię! - krzyczał, machając rękoma na
wszystkie strony.
"Ten facet chcę wgłębić mnie w swoją własną
paranoję. To nie wariat, nie ćpun... na pewno, to po prostu były ojciec.
Sztuką będzie sprowadzić go na dół. Jest
przekonany że jestem nic nie wartym oszustem. Wysoko postawił mi, skurczybyk,
poprzeczkę. Cóż, im dalej w las tym ciemniej...".
- O co ci właściwie chodzi? Tak naprawdę? Chcesz mnie
zniszczyć? A może uratowałem jakiegoś twojego sąsiada niedoszłego samobójcę
i teraz jesteś na mnie zły bo musisz oglądać jego gębę gdy obaj
wychodzicie rano po gazety i wypada byś powiedział mu "Dzień
Dobry", hę? Jak to jest? Czekaj, a może motyw o Shirley to zwyczajna
farsa, co? - obrzucił go stosem pytań. Collins nerowowo wyciągnął pistolet
i wycelował w jego stronę. Ręka trzęsła mu się, jakby z zimna.
* * *
- Kapitanie, robi się gorąco! - krzyknął stojący
przy oknie agent. Campbell zerwał się z krzesła. Wyrwał mu lornetkę i
spojrzał.
- Spokojnie, jeszcze nie teraz... Carter ciągle
walczy... - oddał mu lornetkę i wrócił na miejsce, przeglądać świeżo
przefaksowane dane o żonie Collinsa.
- Ten twój Carter zrobi mu jeszcze większą wodę z mózgu...
- westchnął Garner, wystukując jakiś numer na swym telefonie komórkowym.
- Spokojnie, on ma świadomość że połowa amerykańców
już ma wodę zamiast mózgu więc nic nam mnie grozi... - Campbell opuścił
pokój.
* * *
- Dobry jesteś, ale nie dam się nabrać na twoje
bajeczki, rozumiesz?
- Dobrze. Więc opowiedź mi o Shirley. Mam jeszcze
trochę czasu. To z pewnością sprawi ci przyjemność. Widzimy się przecież
pierwszy i ostatni raz,
może opowiesz mi coś o niej? - spytał Carter, ściskając owinięty wokół
rany materiał. Collins opuścił broń.
- Pamiętam jak zawsze po południu chodziliśmy do
parku. Brałem ze sobą trochę czerstwego chleba, jej skakankę i szedłem z nią
do pobliskiego placu zabaw - pokazał rękoma mały kwadrat - ogrodzonego dosyć
wysokim płotem. Bawiło się tam wiele dzieci, a ich rodzice siedzieli na ławeczkach
i czytali gazety. Byłem
dokładnie tak sam jak reszta - też zajmowałem miejsce, najlepiej jak najbliżej
niej i czytałem gazetę... czasem czytałem o tobie. Gdy przerywałem lekturę
i
spoglądałem znad gazety na jej uradowaną twarz, rozbujaną lekko na huśtawce
odczuwałem, widziałem jak na dłoni, własne spełnienie. Obserwowałem z
uciechą
jak biega po piaskownicy i miażdży piasek swymi drobnymi, delikatnymi rączkami
- jak robi to moje odbicie, ma konsekwentna kontynuacja... moja Shirley... . I
tak
pewnego dnia, kiedy mi ją odebrała, ta suka, poszedłem tam i sam usiadłem na
tej huśtawce. Bujałem się, patrząc na drzewa, popychane wiatrem liście i
starałem się nie wpaść w panikę, nie zrobić niczego głupiego. Pomyślałem
wówczas że nic nie może mi jej zastąpić. Poszedłem ją odzyskać, chciałem
ją zabrać, miałem do tego prawo!!! Miałem... - usiadł, podpierając twarz o
nadgarstki. - To był brzydki dzień, padało i wiał duszący wiatr. Wtedy...
gdy... gdy Shirley odeszła
a ja zrobiłem jej z twarzy miazgę, pobiłem ją okrutnie, wybiegłem na ulicę
i zhaftowałem się na chodnik. Odniosłem twarz, otworzyłem oczy, przyjmując
na
twarz ostre strugi deszczu i ogarnąłem wzrokiem ulicę, sklepy, ludzi - nagle
wszystko stało mi się obce. Czułem, jakbym wraz ze śmiercią utracił coś
nadzwyczajnego ze swej duszy - coś co czyni mnie innym od reszty. Zacząłem
krzyczeć, płakałem... na ulicy, wśród dziesiątek ludzi jednak nikt nie
zwracał
na mnie uwagi. Wtedy podczołgałem się do kałuży. Chciałem obmyć twarz,
nie miałem w zamiarze wracać na górę. Bałem się że mógłbym ją zabić.
Gdy zbliżył
twarz do kałuży, w na rozmywanej regularnie przez krople deszczu powierzchni
ujrzałem jej twarz - swoją twarz. To mnie dobiło, skuliłem się z bólu, miałem
ochotę samemu poderżnąć sobie gardło... Ostatnie co wówczas widziałem to
jej usta układające zdanie "Nie poddawaj się". Nie pamiętam co stało
się później.
Jedno jest pewne: za niecałe pół godziny właśnie o tym
pomyślę...
Cartera aż zatkało, mimo iż powinienen był zachować zimną
krew.
- To... to piękne, co mówisz. Ale zarazem kurewsko
bolesne... - skwitował Carter. "To niewątpliwie skomplikowana i silna
osobowość. Zejdziemy stąd we
dwoje", pomyślał nie tracąc nadziei. Widziałem w jakim jest stanie i to
bardziej on mógłby wyprowadzić na dół niźli negocjator.
- Mocno krwawisz - odezwał się po chwili milczenia
Joseph Collins. Z pewnością, po opowiedzeniu historii zrobiło mu się lepiej.
"Daj upust swoim
emocjom. Teraz ma nadzieję że został zrozumiany. Jeszcze trochę i będzie po
wszystkim. Szkoda że Campbell nic nie wie o sytuacji. Pewnie tylko
patrzy". Czuł
się paskudnie a jeszcze gorzej gdy jego nogę Collins mierzył z nieukrywanym
zniesmaczeniem. Zachowywał się tak jakby nie on był wykonawcą strzału.
- Wytrzymam jeszcze z pół godziny... - wyjęczał
Carter, trzymając się za nogę. - żeś też mnie trafił...
- Więc chcesz być świadkiem mego upadku? A może
powinienem powiedzieć triumfu? Odchodzę stąd, mam do tego prawo... - wstał z
miejsca.
- Zgadza się, ale nie w miejscu publicznym, czemu nie
strzeliłeś sobie w głowę np. w domu? Oszczędziłbyś tym wszystkim ludziom
czasu... - "o jedno słowo
za dużo". "Dlaczego tak trudno mu uświadomić że robi to nie z własnego
wyboru lecz z konieczności. Jest przekonany że będzie mu trudno bez dziecka a
do kobiet czuje pewnie niechęć nieporównywalną nawet do ignoranckiego podejścia
homoseksualisty".
- Jakim innymi? - "jego iloraz inteligencji może
wyskakiwać nawet poza obręby 140...".
- No wiesz, dziennikarze, policjanci na dole... - tłumaczył,
jęczął niemiłosiernie. Rana stawała się nie do zniesienia.
- Dobrze, będę musiał cię jakoś znieść. -
"nie chciałbym użyć broni ale powoli zaczynam się przekonywać że to
najlepsze wyjście z sytuacji. Jest tylko
jeden problem - wyjdę na amatora".
- Jeszcze nikt nie wyrwał mi się z rąk. - odezwał się
pewnie Carter.
- Przecież mogę teraz skoczyć, i co zrobisz? -
"nie skoczysz, chyba że córka nic dla ciebie nie znaczy. Uroił sobie jej
boską, nadnaturalną naturę która
teraz, wedle moich podejrzeń, przejęła nad nim kontrolę. Wszystko nachodzi
mu do głowy zbyt szybko i zadziwiająco spontanicznie - mózg tak nie
funkcjonuje, to
nienormalne - jestem przekonany że wydaje mu się że Shirley jest gdzieś w
nim i mówi mu jak ma postępować. Jeśli uważa że odbierając sobie życie,
sprowadzi ją spowrotem na świat. Może myśli że w ten sposób Shirley
dostanie drugą szansę - jeśli tak sądzi to jego paranoja jest już
wystarczająco głęboko zakorzeniona.
Nie poddam się...".
Carter nic nie odpowiedział.
- Już od paru dni starałem sobie wyobrazić jak będzie
wyglądać moja rozmowa z najskuteczniejszym negocjatorem w Los Angeles... Teraz
wiem że to nic innego jak cyrk bez dobrej widowni. - przeszedł kawałek drogi
w milczeniu. Po chwili, odwrócił błyskawicznie głowę w stronę negocjatora
- Brakuje tu telewizji. Niech przylecą tu helikopterem i transmitują to na żywca.
- Nie mogą... jeszcze nie - spojrzał na zegarek. -
Wszystkich obowiązują pewne zasady. - "taaa...", pomyślał o, jak
podejrzewał, pięcioosobowej grupie
snajperskiej.
- Wysmażymy taką sensację jakiej jeszcze nikt nie
widział. Ranny negocjator z szaleńcem próbującym popełnić samobójstwo! -
krzyknął, patrząc na niego z
wybałuszonymi oczami.
* * *
- Panie Campbell, to trwa zbyt długo - rzucił
pewnie Garner, dopijając kawę.
- Dzieje się dokładnie tak, jak ma być... - kapitan
wyprostował nogi w pozycji siedzącej.
- Nie sądzę... - burknął szepcząco.
- A ja sądzę... obiecałem Carterowi wolną rękę,
mam zamiar dotrzymać słowa, Garner.
- Niech pan uważa co mówi, w chwilę mogę wykonać
telefon i przejąć akcję, zmieniając jednocześnie scenariusz całej
zabawy...
- To walka o życie, człowieku! - wstał, patrząc na
nieco swym piwnymi oczyma.
- To walka o twój stołek, co? - poprawił kanty
spodni.
- Może... - spojrzał z uśmiechem na poprawiającego
grzywę Hawkinsa.
* * *
- Dalej, dźwoń... - powiedział, podchodząc do
niego.
- Nie mam żadnego środka komunikacji z dołem. Pół
godziny temu zniszczyłeś jedyne źródło porozumienia... - wskazał palcem na
na roztrzaskany aparat.
- Sześćdziesiąt milionów ludzi przed telewizorami!
To byłoby wydarzenie, jezu chryste... - westchnął, oblizując wargi i zapalając
papierosa. Wystawił jednego
w kierunku Cartera. Jason wziął i przytknął do zapalonej przez Collinsa
zapalniczki.
- Zostaliśmy więc całkowicie sami. Nikt nie wie, co
się z nami tutaj dzieje - powiedział z nieskrywaną radością.
- Tak - odezwał się, zaciągając się lightowym
Malboro.
- Liczymy się tylko my! Ja jestem reżyserem, aktorem,
producentem i scenarzystą a ty moim widzem. - przeszedł się krórki kawałek
wzdłuż dachu i
krzyczał. "Muszę coś zrobić, to zaczyna zachodzić za daleko. Szkoda że
będę musiał korzystać z metod stosowanych w sytuacjach podbramkowych".
Gdy tak
analizował obecną sytuację, Collins stał, wpatrując się w błyszczące
okna sąsiedniego wieżowca, jakby coś tam dojrzał. Potem wycelował w budynek
z
pistoletu, krzycząc jakieś wulgarne słowa. W ułamek sekundy potem, usłyszał
gromki krzyk negocjatora.
- Paaaadnij! - Carter rzucił się na niego, przewracając
go na plecy. Pocisk z hukiem wbił się w ściankę murku i wyleciał ze zwiększoną
prędkością; utkwił
najprawdopodobniej po drugiej stronie dachu, gdzieś pośród zabudowań. Błyskawicznie
przeczołgali się do wejścia windy. Carter nie ukrywał bólu.
Jednak tam byli już bezpieczni.
- Jezu! Co to było?! - przez chwile czarno zrobiło mu
się przed oczami, jak gdyby chwilowo stracił kontakt z rzeczywistością. Ułamek
sekundy później
powrócił do zdrowych zmysłów. Carter nie krył przerażenia.
- Oszukałeś mnie!!! - krzyknął mu w twarz. Miał
smutny acz zdecydowany wyraz twarz, przekrwione oczy i zapadnięte powieki.
- Nie, nieprawda - spieszył z wytłumaczeniem. - jestem
przecież twoim widzem. Muszę dbać o sukces projektu. Ludzie przecież decydują
o sukcesie kasowym
jakiegokolwiek filmu...
Collins usiadł przy chłodnych drzwiach windy. To był
doskonały moment by zakończyć ich spotkanie, zjeżdżając na windą na dół,
jednak Carter nie potrafił
wyciągnąć broni i tak bezpośrednio zaskoczyć trzęsącego się Josepha.
Wiedział że drugiej taka okazja może się nadarzyć. Wpadł jednak na coś o
wiele ciekawszego, przedstawiającego jednocześnie jego wrodzoną autorytatywność.
- Nie ruszaj się stąd, zaraz wracam. - zebrał się by
pójść jednak Collins chwycił go za kombinezon.
- Chcieli mnie sprzątnąć, to tak negocjujecie?!! -
krzyknął w jego stronę.
- W przypadku zbyt dużej nadpobudliwości chcącego
popełnić samobójstwo, stosuje się wszelkie sposoby unieszkodliwienia danej
osoby. Snajperzy myślą
pewnie że jesteś pod wpływem narkotyków i zacząłbyś do nich strzelać.
Mają specjalne karabiny obezwładniające. Gdyby strzelali do ciebie z
prawdziwych
snajperek to rozerwaliby cię na strzępy... na szczęście...
- Jason, on strzeliłby mi w łeb, tam też jest punkt w
którym można mnie obezwładnić?! - zauważył słusznie. Carter nie wiedział
o tym, przecież nie miał
jakiejkolwiek możliwości.
- Siedź tu, jeśli chcesz dokończyć swoje - wstał z
trudem i kuśtykując wyszedł przed sąsiedni wieżowiec, machając rękoma w
dość specyficzny sposób,
jakby chciał aby czegoś zaprzestali. "Chyba matołami aż tak wielkimi
nie jesteście... . Boże, niech będzie tam Campbell..."
* * *
W pokoju 147 panowała niezdrowo napięta atmosfera.
- Masz przesrane, Garner! Wiedziałeś jak będzie to
wyglądać. Wiedziałeś od samego początku!!! - Campbell nie wytrzymał.
- Liczyłem na współpracę! - Garner ze wściekłości
uderzył pięścią w stół - Pan ten przecież nie jest bez skazy... -
Campbell pomyślał o rozmowie sprzed
niespełna godziny gdy agent CIA pytał go o tożsamość Collinsa.
Ostrą wymianę zdań przerwał Hawkins.
- Kapitanie, co Carter pokazuje? - spytał podając mu
lornetkę. Kapitan ujrzał ledwo stojącego Jasona, machającego zamaszyście rękoma.
- Ah, że jeśli uda mu się zejść z nim cało na dół
to mnie zabije... ot, taka jego spontaniczna dygresja. To jednak, do kurwy nędzy,
nie umiejsza panu,
Garner!!! - odwrócił twarz stronę w agenta, oddając lorentkę do rąk agneta
Hawkinsa - Proszę odwołać snajperów, albo podejmę stosowne kroki... -
zagroził
mu. Agnet CIA, Robert Garner wybuchnął śmiechem.
- A co pan może, Campbell?! Hehe, nie możesz pan nawet
podjąć kroków by stosownie wyglądać, co dopiero o zawiadamianiu o łamaniu
przepisów przez CIA. Jesteśmy od was lepsi, a wie pan czemu?
- Umieram z ciekawości. - włożył ręce do kieszeni.
Z tyłu słychać było jakiś śmiech, ale kapitan totalnie to zignorował.
- Bo jesteśmy konkretni a wy się cackacie jak w
przedszkolu! Lepiej że ten twój Carter zaczął przygotowywać się do wyjścia.
- Bo co? Wysadzicie budynek?!! - rzekł sarkastycznie.
Garner wstał z krzesła i zapiął guziki marynarki, gładząc ją otwartą dłonią.
- Proszę nie kusić losu, zostało jeszcze jedenaście
minut, wiele może się wydarzyć - wyszedł na korytasz.
- Co za palant, definitywnie taki sam skurwysyn jak inni
- chłopcy w pokoju spojrzeli na kapitana dwuznacznie. Ze zdenerwowania, aż
zapalił papierosa.
* * *
- Co robisz?! - wychylił się lekko Collins
- Opanowuję sytuację, jak to co?! - machał rękoma,
tworząc niezrozumiałe dla Josepha znaki.
- Chodź, tylko powoli... przeskocz przez tamten murek,
tam będziesz niewidoczny. Zaraz tam przyjdę. - pokazał palcem tamto miejsce.
- Teraz mamy cyrk z nerwową widownią, nawet strzelają
gdy im się nie podoba. - rzucił ciężkim żartem Collins i poszedł spokojnym
krokiem w stronę wskazanego przez negocjatora miejsca. Carter uśmiechnął się
w stronę wieżowca i poszedł tam gdzie Joseph.
- Mam być ci wdzięczny? - spytał po chwili namysłu
Collins.
- Powinieneś, ale to nie ma teraz najmniejszego
znaczenia.
Joseph odłożył czterdziestkę czwórkę na ziemię,
przecierając twarz spoconymi rękoma. Zerwał z szyi krawat i rzucił gdzieś.
Pot niemal pienił się na czole
Cartera, który, jak wcześniej postanowił, nie mógł przepuścić tej, z
pewnością ostatniej okazji.
- Nie mamy zbyt wiele czasu, jakiś agent CIA pewnie
przestawi połowę oddziału do innego pokoju.
- To prawda nie mamy wiele czasu - spojrzał na zegarek
- nawet bardzo.
Nagle ćwiczonym setki razy ruchem wyciągnął zza
uniformu broń i przystawił ją do skorni mężczyzny. Joseph Collins uchylił
głowę, zadziwiając Cartera swoją
reakcją i odepchnął broń dłonią. Chwycił za czterdziestkę czwórkę i
wycelował w niego. Carter podszedł bliżej.
- Co chcesz teraz zrobić? Może masz w zanadrzu jeszcze
jakieś niespodzianki, hę?!! - krzyknął, kopiąc nogami w powietrzu. Carter
zaryzykował. Rzucił się na
Josepha, atakując go rękojeścią swojej broni. Joseph zkontrował, zadając
negocjatorowi cios w szczękę. Uderzenie musiało być silne, bo sam Collins
skrzywił się z bólu.
- Wyjdziemy stąd oboje...
- Więc jednak jesteś taki jak o tobie piszą. Nieustępliwy.
Nigdy się nie poddajesz, nigdy, co?!! - wrzasnął, wyraźnie zmęczony.
- O czym ty pieprzysz?! Ratuje ci życie! - krzyknął,
ponawiając szarpaninę, pomimo faktu iż Collins przez cały czas mierzył do
niego z broni. "Nie strzeli,
chyba że przez przypadek...".
- Myślałem... że mnie - wykręcił mu rękę, wziął
broń i rzucił w dal. Carter szybko zdołał się uwolnić i uskoczyć na bok -
...rozumiesz - odpechnął go
ponownie. Był od niego zdecydowanie silniejszy, mimo iż dawał oznaki
maksymalnego wycięczenia.
- Rozumiem twój ból... ehkm... uaghrrrr!! - krzyknął,
czując ból napływający z nogi do rąk, brzucha i głowy. - ...ale teraz
podejmujesz decyzje pod wpływem
impulsu. Chcesz by cały twój nagormadzony w środku ból znalazł gdzieś ujście.
Ubzdurałeś że jedynym wyjściem z sytuacji jest śmierć..!
- Może masz rację... - przemówił, padając na ziemię.
- Shirley by tego nie chciała, przecież każde dziecko
pragnie aby jego rodzice żyli jak nadłużej... uwierz mi... - tłumaczył,
unosząc do góry ręce.
Starał się załagodzić sprawę.
- Możliwe. Jednak....
- Co?! - spojrzał zdziwiony, że rozmowa wciąż nie
daje rezultatów. Tracił powoli nadzieję. Spojrzał na zegarek. Poziom
adrenaliny w mózgu błyskawicznie
wzrósł.
- Zjedziesz tą windą sam... - powiedział krótko,
wstając.
- Nie każ mi żałować tego, co przed chwilą dla
ciebie zrobiłem. Już nic nam nie grozi. Nacisnę przycisk i obaj zjedziemy na
dół... wszystko będzie w
porządku.
- Przecież gdybym chciał żyć to dawno bym stąd
odszedł. Skończ wreszcie pomagać mi na siłę, Jason...
- Nie, to moja praca!!! - Collins odchodził coraz
dalej, mierząc do niego z pistoletu.
- No właśnie, ty wykonujesz swoją pracę a ja kończę
ze swoim życiem. Wszystko jest jasne!
Joseph Collins zerknął na zegarek.
- No... mój przyjacielu, zostało pięć minut do
opadnięcia kurtyny. - rzekł z nieskrywanym zadowoleniem. "Kurwa, to na
nic... Przecież nie będę do niego
strzelać. Jeśli nie ja to...". Carter nie potrafił skupić wzroku w
jednym punkcie. Nagle wpadła mu do głowy szalona myśl. Ostatnia możliwość,
najbardziej
niebezpieczna, zastosowana tylko przez jednego człowieka, w Minnesocie, jednak
też nie przyniosła efektu. Carter postanowił spróbować. Pobiegł po
pistolet.
Collins, widząc to, wycelował w jego stronę.
- Co robisz? - zadał mu proste pytanie.
- Zabiję się. - odbezpieczył gnata. Broń niemal pływała
mu w spoconej dłoni.
- Hehe... to ja jestem aktorem, ty tylko patrzysz.
- Zmiana planów. Podczas realizacji kolejnego ujęcia
zabijam reżysera i przejmuję jego stanowisko, zmieniając przy tym scaneriusz.
Obsadę naturalnie
też... - tu uśmiechnął się pewnie. Collins położył palec na spuście.
- Nie, nie zrozumiałeś zasad... - powiedział nieco
zmieszany. Był tym wyraźnie zmęczony, przez cały czas myślał nad dalszym
rozwojem sytuacji.
- To tylko gra... przyjacielu - rzekł, rozpinając do
połowy kombinezon. Zdjął kamizelkę i rzucił w jego stronę.
- Jeszcze trzy minuty. - spoglądał kolejno na zegarek
a potem na negocjatora. - To masa czasu do namysłu... - Carter rozłożył
ręce w teatralnym geście.
- Po co to robisz? - spytał ze zdziwieniem.
- Też nie mam rodziny... wszystko mi jedno - odparł
Jason.
- Dobrze, wobec tego niech tak będzie - strzelił raz w
jego stronę.
Trafiony w lewy bark Carter odleciał z impetem do tyłu,
padając na ciężko na kręgosłup. Dopiero kilka sekund później, gdy podniósł
głowę, Collinsa już nie
było. Podniósł się ciężko i ostatkami sił pokonał niski murek. Z
ramienia ciekła mu krew, którą tamował pokrytą zakrzepłą krwią prawą ręką.
Przedostając się
przez zabudowanie, upadł na ziemię z przerażającym bólem.
- Collins! - Wydarł się ostatkami sił na całe gardło.
Noga zdrętwiała mu całkowicie. Drugą złapał paskudnie smakujący skurcz. -
Przemyśl to! Nie rób tego!!! - zatrzymał się, usłyszawszy jego głos.
- Jak sam powiedziałeś: "To tylko gra, tylko gra,
przyjacie...". - począł biec w kierunku ujścia dachu. Rozłożył ręce,
wypuścił z dłoni broń. "On to
zrobi! Cholera! Nie!!!".
Carter dostrzegł tylko kątem oka czerwony błysk laserowego
celownika. Strzał. Potem rozprzestrzeniający się huk. Odłamki mózgu i
czaszki poleciały na pięć
metrów do tyłu, obryzuj podłogę dachu. Carter dostrzegł tylko leżące w
oddali, przy krawędzi dachu ciało martwego Collinsa.
"Jak to możliwe. Jezu, jak mogło się nie udać! Jak?!
Nie!!! O jezu... nie udało się! O boże! ...Ta koncepcja z próbą odegrania
chęci samobójczej to jednak
chybiona sprawa. Chyba że w policji pracowałby ktoś o takiej charyźmie jak
Mel Gibson". Uśmiechnął się, próbując się pocieszyć. Przypomniał
sobie znamienną
scenę z "Zabójczej Broni" i zdenerwowany wyraz twarzy aktora mówiącego
jego ulubiony frazes: "We're Gonna Rip this Motherfucker off, We're Gonna
Tear this
Motherfucker Down".
Światło windy zabłysło. Drzwi windy otworzyły się i
na dach wjechało czterech sanitariuszy z wózkiem i dwóch policjantów. Szybko
położyli go na noszach i
zawieźli windą na dół. Carter oglądał to jak przez mgłę.
- Stracił dużo krwi... - usłyszał tylko niski głos
mężczyzny. Po chwili zemdlał.
Karteka sunęła gładko po mokrym asfalcie, bryzgając na
boki wodą z nagromadzonych pod krawężnikami kałuż. "Szybciej, do
cholery, nie mam zamiaru
przejmować za pana kierownicy, dodaj pan gazu...". Światło w wnętrzu kołysanej
wyobistościami karetki migało chaotycznie, oślepiając widzącego mgliście
Cartera. Po chwili poczuł mocne szarpnięcie i ciepło tętniące z białych ścian
szpitala. Był w domu... Kompletnie stracił przytomność. "Przepraszam cię,
Jason,
powinienem był bardziej się zaangażować... przepraszam... . Oni nie chcieli
go trafić, tylko przestraszyć. Myślałem, że to pomoże, to moja wina...
Kurde, gdyby
nie ten agent CIA to wszystko byłoby w porządku... . Przepraszam.".
* * *
Samochód Jima Campbella energiczne podskoczył na wyboju
na drodze do głównego budynku odzieży używanej. Kapitan zahamował gwałtownie,
zataczjąc łuk swoją Toyotą, omal nie uderzając w zaparkowane przy sklepach
samochody. Wysiadł i zdjął okulary przeciwsłoneczne. Po drugiej stronie
ulicy, dojrzał jednego z policjantów. Wokół ujrzał masę zaparkowanych na
ulicy radiowozów. Policjanci stawiali czerwono-białe blokady. Przebiegł na
drugą stronę.
- Co jest?! Dostałem telefon, kwadrans temu... - zapalił
papierosa i czekał w skupieniu na odpowiedź.
- Kolejny samobójca. Jest na dachu, mówi że zwie się
Carter... ale...
- Cc-coo...Że co?! - wrzasnął skonsternowany kapitan.
- Ale to niemożliwe, bo dostaliśmy informacje od jego
matki, że wyjechał do Europy...
- Tyle to wiem, że postanowił zrobić sobie małe
wakacje... - stwierdził Campbell, drapiąc się po czole.
- Minęło pięć miesiący i znów mamy probem... -
rzekł bezsilnie gliniarz. Był młody, jednak na pierwszy rzut oka widać było
że nie brak mu doświadczenia.
- Carter... - zastanowił się chwilę, jakby szukał w
umyśle właściwych słów. Stał tak przez chwilę. Musiał podjąć decyzję.
Uwierzył. - ...odwłojacie
wszystkich, zadźwońcie po kartekę... - zaczął odchodzić w stronę
samochodu.
- Ależ Panie Kapitanie... - policjant wystawił rękę
do przodu, rządając wyjaśnienia jego nagłej decyzji.
- Wykonać, do cholery!!! - krzyknął, cisnąc
wypalonym do połowy szlugiem o kratkę kanalizacyjną.
- Dobrze - wykonał numer na swoim telefonie.
Campbell wsiadł i trzasnął drzwiami. Już chciał odjechać,
gdy drogę zajechał mu lśniący, czarny Chevrolet z przyciemnianymi szybami.
Campbell opuścił ciężko
szybę przy drzwiach kierowcy. Z czarnego auta, wysiadł agent Bob Garner z CIA.
Podszedł w stronę samochodu Campbella.
- Już wiesz... - zdjął marynarkę - cholernie dziś
gorąco... - spojrzał w górę.
- Daj spokój, zwijaj ludzi... - westchnął, operając
głowę na siedzeniu.
- Nie pozwo... - zaczął, wskazując na niego palcem.
- Powiem ci jedno!!! Powiem ci tylko po to, aby oszczędzić
tobie i mi niepotrzebnych nerwów, dziecko właśnie mi się rodzi więc...
rozumiesz.
- Dobra, mów... - zapalił cygaro.
- To upary człowiek, kiedyś walczył o życie. Nie
zawaha się podjąć walki o śmierć... - rzekł i zapalił silnik.
- Obowiązują nas zasady...
- Przyjaźń nie zna czegoś takiego jak
"zasady", panie Garner...
- I co z tego? - spytał pewnie.
- Wygra... - ruszył i pojechał wzdłuż ulicy, ignorując
czerwone światło.
spójrz na niego - on wystawia do
ciebie rękę,
cieszy się że go zaprosiłeś, że dałeś
mu szansę
i zdecydowałeś się oprowadzić go po
świecie
miażdży piasek swymi malutkimi
bucikami i chcę do ciebie dojść
podbiegasz i chwytasz go za ramionka
patrzysz mu w twarz - widzisz samego
siebie
czyż to nie cudowne? no powiedz,
proszę, co mam teraz robić?
zwyczajnie się cieszyć do tego zdolny
jest każdy
dokładnie tak samo jak do okłamywania
samego siebie
Czasem wszyscy widzimy świat tak samo - dokładnie tak
jak dwa, pokrewne sobie koty, zamknięte w nudzie, czekające na kolejną szansę.
Szansę która może przynieść nowe doświadczenie... Oto credo umysłu, walczącego
o życie - o dobro dla tych, którzy stracili na świecie poczucie istoty samej
wartości dla drugiego
człowieka, bo poznawszy śmierć, postanowili zakosztować jej samej...
The world in my arms
I'm alive
Love is gain, pain is strife
In my world
I'm alive
and I can't see danger
anymore
Styczeń 2001