Hybryda
Autor : Mattrix
HTML : Argail
- Michael Johnson? - zapytał facet w czarnym
garniturze.
- Jeśli na plakietce, którą przypięto mi po
wejściu do samolotu jest napisane coś innego ... - zaczął z ironią,
wskazując na plakietkę ze swoim nazwiskiem przypiętą do skórzanej
kurtki.
- Do rzeczy, panie Johnson. - przerwał mu mężczyzna.
- Nareszcie coś sensownego. - mruknął na tyle
głośno, aby go usłyszano. - Może w końcu dowiem się po co mnie tu
ściągnęło FBI. Bo jest pan z FBI, prawda? - zakończył
sarkastycznie.
- Czy zna pan tę kobietę? - zapytał mężczyzna,
podając mu zdjęcie.
Krótkowłosa blondynka w małych czarnych okularach przeciwsłonecznych
wyglądała na lekko zdenerwowaną.
- Pierwszy raz ją widzę. - odparł Michael.
- Jest pan pewien? Proszę się zastanowić.
- Jestem pewien.
- Dziwne.
- Co?
- Skoro pan jej nie zna, czemu prosiła o pana?
- Słucham?
- Chce rozmawiać tylko z panem.
- Ściągnęliście mnie tu z Waszyngtonu, bo
jakaś lunatyczka, bo zakładam, że FBI zajmuje się lunatykami, chciała
ze mną rozmawiać? - zdenerwował się.
- Więc nie ma pan pojęcia o co może jej
chodzić?
- A niby skąd?! Pewnie zobaczyła mnie w
telewizji i ... - zaczął wymachiwać rękoma. - A wy daliście się na
to nabrać. Mój szef, zresztą to również wasz szef, nie będzie
zadowolony. Miałem jutro - spojrzał na zegarek. - właściwie dzisiaj
omawiać z nim ważne ...
- Nie będzie miał nic przeciwko przesunięciu
terminu tego niezwykle ważnego spotkania, panie Johnson. Zawiadomiliśmy
go już.
- Że co?
- Prezydent uznał, że ta sprawa jest ważniejsza.
Zatkało go. Miał nadzieję, że chociaż raz
wykorzysta prezydenta do celów prywatnych. Ale i tym razem nie przydał
mu się.
- Jeśli już skończyliśmy, chciałbym prosić
o odstawienie mnie do domu.
- Niestety jest to niemożliwe. Jeszcze nie
teraz.
- Nie rozumiem.
- Musi pan porozmawiać z tą kobietą.
- Pan chyba mnie nie zrozumiał. Nie mam pojęcia
kim ona jest ani dlaczego wybrała właśnie mnie. I nie mam zamiaru ...
- Panie Johnson! - przerwał mu agent. - W tej
chwili mało mnie obchodzi pana zdanie. Ta lunatyczka jak pan ją nazwał
może być odpowiedzią na wiele pytań. I założę się że i pan i
prezydent mielibyście do niej parę własnych. Może pan to wykorzystać
rozmawiając z nią.
- Niby o czym? O pogodzie? Jeszcze pomyśli, że
ją podrywam.
Agent nie odpowiedział.
- Chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia?
Na przykład dlaczego interesuje się nią FBI? Jeśli mam z nią
rozmawiać, to chciałbym chociaż wiedzieć czego się obawiać.
Agent spojrzał na niego z wyrazem głębokiego zamyślenia.
- Dobrze. Zapoznam pana ze sprawą. Z grubsza. -
dodał.
- Z grubsza? - powtórzył Michael. - OK.
Nagle, jakby spod ziemi wyrosło przy nich dwóch
innych agentów. Michael o mało nie podskoczył ze strachu. Jeden z
nich podał mu teczkę. Cienką, czerwoną, opatrzoną napisem ŚCIŚLE
TAJNE.
- Co to jest? - zapytał.
- Proszę to przejrzeć. To akta sprawy.
- Z grubsza?
Cisza.
Westchnął i otworzył teczkę. Zaczął przeglądać
papiery, zdjęcia i notatki. Ale w miarę tego pobieżnego przeglądania
coś mu zaczęło niepasować.
Spojrzał ze zdziwieniem na agentów. Stali
niewzruszenie i patrzyli na niego.
- To żarty, prawda? - zapytał w końcu.
Brak odpowiedzi spowodował, że zaczął od początku.
Tym razem dokładnie. Słowo po słowie.
Trwało to stosunkowo długo, bo musiał przeczytać
to drugi raz.
- To muszą być żarty. Nie ma innego wytłumaczenia.
- Możemy już iść? - zapytał jeden z agentów.
- Jeśli z powrotem do samolotu, to nie ma
sprawy.
- Panna Star czeka.
- Czy pan przypadkiem nie nazywa się Mulder?
Fox Mulder?
- Tędy proszę. - wskazał drogę agent, uśmiechając
się półgębkiem.
Nie wiedział jak długo stał przed tym oknem.
Miał nadzieję, że zaraz się obudzi i ...
- Jest pan gotowy? Pora zaczynać. - usłyszał.
- Gotowy? Czy w ogóle można być na to
gotowym? - powiedział, nie odrywając wzroku od okna. - Nie wiecie o
niej niczego więcej?
- Tylko to co jest w dokumentach. No i może to,
że jest inteligentną ... hmm, kobietą.
- Jak bardzo inteligentną? - zapytał, choć w
myślach dodał: "I jak bardzo jest kobietą?".
- Bardzo.
- O czym mam z nią rozmawiać?
- Sami nie wiemy o czym ona chce z panem
rozmawiać.
- Nie możecie zmusić jej do mówienia? Macie
na pewno swoje sposoby.
- To demokratyczny kraj. Zresztą my nie
stosujemy takich metod.
Spojrzał na agenta jakby chciał powiedzieć:
"akurat!".
- Czas ucieka, panie Johnson. - usłyszeli nagle
jej głos.
Obaj, jak na komendę spojrzeli na kobietę. Siedziała
w sali obok i patrzyła wprost na nich. Oczywiście nie mogła ich
widzieć przez to okno, które z jej strony było lustrem, ale ciarki
przechodziły im po plecach.
- Musimy pomówić. - odezwała się znowu. -
Proszę się nie obawiać, ja nie gryzę. Chociaż być może tak
napisali w moich aktach.
Michael spojrzał na agenta.
- W razie czego jesteśmy w pobliżu.
Wydostaniemy pana. - powiedział.
- Tak, wydostaniecie. Przynajmniej będziecie
mieli co pochować. - odparł.
Czuł się jak ... Sam nie wiedział jak. Jeszcze
nigdy się tak nie czuł. Nawet w obliczu klęski żywiołowej albo
katastrofy. A widział ich wiele. Może nawet zbyt wiele.
Nagle zaczął sobie obiecywać w duchu, że rzuci tę
robotę w diabły.
- Nie zrobi pan tego. - powiedziała na jego
widok.
- Czego?
- Ta praca to pana życie. Nigdy jeszcze nie czuł
pan takiego spełnienia. Pomaganie innym to pana powołanie. Mam rację?
Wydawała się być taka zwyczajna. Młoda, całkiem
ładna, krótkie włosy upstrzone były jaśniejszymi pasemkami. Lekka
opalenizna kontrastowała z blond włosami, przez co wydawała się
mocniejsza. Stalowo - niebieskie oczy otoczone czarną obwódką rzęs uśmiechały
się do niego niemal filuternie.
A jednak przeraziła go. Kajdanki na przegubach rąk,
zamknięcie, FBI za lustrem, no i to czytanie w myślach... Bo chyba
czytała w jego myślach...?
- Obawiam się, że to prawda. - odparła jakby
w odpowiedzi. - Przepraszam, wydawało mi się, że przełamię tym
pierwsze lody i zaoszczędzę trochę czasu. Zapomniałam, że wy ludzie
nie przepadacie za tym.
- My, ludzie?
Stanął przy przeciwległej ścianie, obserwując ją
nieustannie.
- Ale to o oczach ... Takie już mam. Nie staram
się patrzyć na nikogo filuternie. - uśmiechnęła się.
- Mogłabyś ... no wiesz, przestać?
- Jasne, przepraszam raz jeszcze. Zresztą i tak
nie robiłabym tego tego zbyt długo. Męczy mnie to.
Pokiwał głową, jakby rozumiał.
- Panie Johnson ... - zaczęła. - Mogę mówić
ci po imieniu?
- Najwyraźniej znasz mnie, choć ja nie znam
ciebie, więc co tam. - wzruszył ramionami.
- Więc Michael. - zaczęła znowu. - Chyba możemy
zaczynać.
- A jak ja mam cię nazywać?
- Moim imieniem. Chyba było w aktach?
- Vika? Vika Star?
Skinęła głową.
- To twoje prawdziwe imię i nazwisko?
- Od pojawienia się.
- "Pojawienia"?
- Pojawienia się na waszej planecie. - wyjaśniła,
jakby to było zupełnie oczywiste. - Taki macie zwyczaj. Każdy ma imię
i nazwisko. Nawet więzień. - dodała podnosząc lekko ręce. - Nie mam
o to żalu, rozumiem. Ale czy możemy już zaczynać? Naprawdę nie mamy
zbyt wiele czasu.
- Na co?
- Na przygotowanie obrony.
- Obrony? Przed czym?
- Dobrze to określiłeś. "Czym". Są
tak prymitywni, że nie zasługują na miano istot rozumnych.
Przynajmniej w naszym pojęciu. Ale niestety to istoty. W dodatku zagrażają
wam.
- "Istoty"? "Zagrażają"
nam?
Gubił się w tym wszystkim. Ta lunatyczka zagmatwała
wszystko. Coraz bardziej miał ochotę się obudzić.
- Usiłowaliśmy wam o tym powiedzieć całe
lata temu, ale nie chcieliście słuchać.
- "Słuchać"?
- Czy ty zawsze powtarzasz wszystko po innych?
Nie odniosłam takiego wrażenia podczas moich obserwacji, ale może się
pomyliłam. Może rozmawiam z niewłaściwą osobą? A raczej próbuję
rozmawiać.
- Obserwowałaś mnie?! Kiedy? Jak?
- To moja praca, tak chyba można to nazwać.
Robię to od dłuższego czasu. Miałam paru kandydatów, ale ty, jak o
szef sztabu kryzysowego, wydałeś mi się najodpowiedniejszy.
- Do czego?
- Do rozmowy o obronie waszego świata.
- Ta rozmowa prowadzi do nikąd! - zareagował
nagle zdenerwowaniem.
- Racja, bo jak na razie ja mówię, a ty nawet
nie słuchasz.
- To jakieś wariactwo! Ciągną mnie tu przez pół
świata, żebym rozmawiał z kosmitką o innych kosmitach! Spadam stąd!
Ruszył w stronę drzwi, ale nagle kobieta wstała i
zagrodziła mu drogę.
- Otwórz w końcu oczy i wysłuchaj mnie! To ważne!
Nie po to ujawniłam się, żebyś teraz wszystko zniweczył!
Cofnął się o krok. Ktoś zaczął szarpać za
klamkę z drugiej strony.
- Nie wejdą tu, a ty im powiedz, żeby nawet
nie próbowali.
- Bo co?
Uniosła ręce i z jej przegubów spadły kajdanki.
- Bo jeszcze nie skończyliśmy. - powiedziała,
siadając znowu przy stole. - Proszę. To naprawdę ważne.
Patrzył na nią, kątem oka zerkając na ciągle
szarpaną klamkę.
Gdyby mogli, dostaliby się już do pokoju.
Jak ona to zrobiła?
Kim była? Ale tak naprawdę?
- Odpowiem na każde twoje pytanie, tylko
najpierw wysłuchaj mnie. - powiedziała, patrząc na niego.
- "Jeśli mam zginąć, to i tak zginę."
- pomyślał, siadając naprzeciwko niej.
Kobieta uśmiechnęła się.
Znowu czytała w jego myślach?
- Więc kim są te istoty?
- To barbarzyńcy. O wyższym stopniu rozwoju
technicznego niż wy, ale barbarzyńcy.
- Dlaczego tak o nich mówisz?
- Bo odkąd opanowali sztukę podróży
kosmicznych, zajmują się podbijaniem i niszczeniem światów. Od setek
waszych ziemskich lat.
- Światów?
- Znowu zaczynasz powtarzać. Tak, światów! Sądzisz,
że jesteście sami we wszechświecie?
- A nie jesteśmy?
Kobieta zrobiła minę jakby bardzo się zdziwiła i
wskazała na siebie.
- No tak, jesteście jeszcze ... wy.
- Chociażby! Ale to nie wszystko! Jest wiele
cywilizacji w różnym stadium rozwoju. Niewiele z nich potrafi podróżować
na tak długie dystanse. Tych można policzyć na palcach jednej ręki.
Pokazał swoją dłoń z wyprostowanymi i szeroko
rozstawionymi palcami i spojrzał na nią pytająco.
- Niekoniecznie twojej ręki. - powiedziała. -
Gdybyś miał osiem palców to co innego.
- Macie po osiem palców?
- Ja nie. Ani moi ... rodacy. Jest jednak rasa,
która ma osiem palców na każdym z pięciu odnóży. Ale do rzeczy!
- OK. Do rzeczy.
- Ci Lothianie wiedzą o was i mają zamiar
uczynić z wami i waszym światem to samo co uczynili z innymi.
- To znaczy?
- Podbiją waszą planetę i będą ją
eksploatować aż do granic możliwości. Wierz mi, są w tym lepsi od
was. A potem ... zginiecie. Przestaniecie istnieć. I to będzie koniec
życia w tym układzie.
- Skoro wiecie o nich od tak dawna, czemu
dopiero teraz o nich słyszymy?
- Bo dopiero teraz jesteście w stanie to usłyszeć.
- ???
- Usiłujemy powiedzieć to wam od lat.
Przynajmniej od stu.
- A my przez te sto lat nie słuchaliśmy?
- Jest w tym trochę naszej winy. Nie jesteśmy
nieomylni. - przyznała. - Pierwsza sonda rozbiła się na północy
globu i narobiła niezłego bałaganu. Na szczęście nikt nie ucierpiał.
- Kiedy to było?
- Zdaje się, że w 1908. Tak, to było wtedy.
Koniec czerwca.
- W tajdze? Meteoryt tunguski to była wasza
sonda?
- Przyznaję, źle to zaplanowaliśmy. Mieliśmy
parę stuleci przerwy i ...
- Jakiej przerwy?
- Nie odwiedzaliśmy Ziemi od jakiegoś czasu.
Ale kiedy dowiedzieliśmy się o Lothianah ... Tylko, że spartaczyliśmy
sprawę.
- A gdyby wylądowała? Co by to dało? Tajga do
tej pory nie jest do końca zbadana, a wtedy ...
- Miała wylądować gdzie indziej. - wyjaśniła.
- Tylko gdy okazało się po wyjściu z atmosfery, że jest uszkodzona
... Udało się ją na szczęście skierować gdzieś, gdzie nie wyrządziła
zbyt wielkiej szkody.
- "Zbyt wielkiej"? No dobrze. To
pierwsza próba. A kolejne?
- Te nam się powiodły, tylko reszta ludzi ich
nie rozumiała.
- Jak to?
- Ty pewnie nie znasz wszystkich tych ...
przypadków, jak nazywają je twoi znajomi w czarnych garniturach, ale
było ich naprawdę sporo.
- Jakich przypadków?
- Wzięć.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Tak to nazywacie. Wzięcia. Albo porwania czy
uprowadzenia.
- To wasza sprawka?
Skinęła głową.
- Między innymi. Czasem korzystaliśmy z pomocy
przedstawicieli innych ras. Sądziliśmy, że przyda nam się ich pomoc.
Chociaż większość z tych ... wzięć to były pomyłki.
- Dlaczego?
- Człowiek to nieprzewidywalny obiekt. Wydają
się takim rozsądnym, myślącym ... gatunkiem, a gdy dochodzi do
kontaktu, panikuje.
- Co to znaczy?
- Bardzo niewielu z was zapamiętało nasze
przesłanie, a jeszcze mniej z was usiłowało je przekazać reszcie
ludzkości. Podświadomy strach i lęk przed nieznanym niweczyły nasze
plany nawiązania kontaktu.
Patrzył na nią pytająco.
- Wszyscy, których wybraliśmy do tej misji
otrzymali tą samą wiadomość o planowanej inwazji i o tym, że jeśli
chcecie moglibyśmy połączyć siły i spróbować ją powstrzymać.
- Spróbować? Nie potraficie tego zrobić sami?
- Sądziliśmy, że potrafimy. Ale przeliczyliśmy
swoje możliwości. Nasz świat został zniszczony, a my ... szukamy
nowego. Ocalali podzielili się na grupy i ruszyli w różne strony. Jak
do tej pory nie znaleźliśmy nic godnego uwagi. Myśleliśmy nawet o
Ziemi, ale doszliśmy do wniosku, że nie mamy prawa odbierać jej wam.
Chociaż jeszcze wtedy byliście na bardzo niskim poziomie rozwoju.
Ograniczyliśmy się do odwiedzin i sporadycznych kontaktów. Potem daliśmy
wam spokój, aż do tej wiadomości. Moglibyśmy oczywiście zostawić
was na łaskę Lothian, ale w końcu pochodzimy od wspólnego Przodka.
- Przodka?
- Wy nazywacie go Bogiem, my Przodkiem. Ale do
rzeczy. Nie zrozumieliście przesłania, a tych którzy wam je przynieśli
odizolowaliście. Nieważne czy za murami szpitali czy nie. Musieliśmy
podjąć inne środki. Prawdę mówiąc, jak się nad tym zastanowić to
i mnie zaczyna to dziwić. Skoro nie chcieliście pomocy, to po co uszczęśliwiać
was na siłę? Ale to nie moja sprawa. Ja jestem tylko posłańcem.
Kolejnym posłańcem.
- Co masz na myśli?
- Byli inni. Jednak potraktowaliście ich ...
Tego też nie rozumiem. Na każdym kroku trąbicie, że macie nadzieję,
że nie jesteście sami we wszechświecie, że czekacie na kontakt, na
pierwszy krok ze strony innych rozumnych istot, a jednocześnie wymyślacie
sposoby ich schwytania, torturowania i unicestwienia. Ci sami ludzie, a
tak różne sposoby myślenia. Nie wydaje ci się to co najmniej dziwne?
- Może chcielibyśmy i jednocześnie boimy się?
- Ten brak zdecydowania o mało nie przypłaciliście
zakończeniem programu "pierwszy kontakt". To nasz program. -
wyjaśniła.
- Dlaczego?
- Bo zamiast udzielić pomocy i wysłuchać posłańców,
prowadziliście na nich eksperymenty i w końcu zabiliście ich!
- Udzielić pomocy?
- Roswell. Rok 1947. Pamiętasz? Nie, ty nie możesz
pamiętać, jesteś za młody. Ale wiesz o co mi chodzi.
- Roswell?? To się zdarzyło naprawdę??
- Zapytaj tych ze strefy 51. W porządku, znowu
coś poszło nie tak i statek rozbił się, ale większość przeżyła.
Potrzebowali tylko pomocy! Można było się spodziewać, że chociaż
wojskowi wykażą odrobinę zdrowego rozsądku, skoro tak zwani cywile
nie dotarli do reszty ludzkości. Tymczasem posłańcy zginęli zanim zdążyli
przekazać wiadomość. - dodała ze smutkiem w głosie. - A wy nawet
nie chcieliście ich wysłuchać. Interesowały was ich ciała i
technologia, którą nomen omen wykorzystaliście.
Najwyraźniej nie rozumiał, bo wyjaśniła:
- Jak wytłumaczysz ten nagły rozwój
technologii? Loty ponaddźwiękowe, procesory, super szybkie komputery,
ulepszone satelity. Mam dalej wymieniać?
Na chwilę zapadła cisza.
- Więc czemu tu jesteś? - zapytał.
- Dobre pytanie. Osobiście chyba dałabym sobie
spokój. Ale wtedy jeszcze mnie nie było. Zresztą wątpię, żeby
nawet teraz mnie posłuchali. Mało brakowało, a jednak podjęliśmy
kolejne próby.
- Jakie?
- Ja jestem ich efektem. Ja i kilkoro innych.
- To znaczy?
- Hybrydy. Stworzone na wasze podobieństwo lecz
z wiedzą innej cywilizacji. Długo to trwało, ale w końcu eksperyment
powiódł się.
- A więc eksperymentowaliście na ludziach?
- Można tak powiedzieć. Ale wyczerpaliśmy
inne metody.
- Czyżby?
- Jak zareagowaliby ludzie, gdyby w środku
parunasto-milionowego miasta wylądował statek kosmiczny i wyszliby z
niego kosmici?
- Małe zielone ludziki?
- To wasze określenie, ale niech będzie. Więc
jak by to było? Przywitalibyście nas kwiatami, chlebem, solą, czy może
gradem kul, albo jakąś rakietą atomową? Tylko szczerze.
Co miał jej odpowiedzieć? Sam nie znał odpowiedzi.
Pokiwała głową.
- Tak sądziłam. Jesteście bardziej
nieprzewidywalni niż pogoda. Poświęcilibyście siebie w imię źle
pojętego zagrożenia. A przecież nie o to nam chodziło. Dlatego
powstałam. Jestem przedstawicielem obu ras. Hybrydą. Łącznikiem. Tłumaczem.
Jestem tu po to, by do was przemówić.
- Do nas? Na razie mówisz do mnie. Zwykłego człowieka.
Dlaczego nie do przywódców tego świata?
- Szczerze?
Skinął głową.
- Nie mam pojęcia dlaczego wybieracie ich na
swoich przywódców. Jest tylu innych o wiele lepszych kandydatów ... W
każdym bądź razie żaden z nich nie nadaje się. Są słabi, a w
obliczu zagrożenia, obojętnie czy prawdziwego czy nie, są waszymi
najgorszymi przedstawicielami. Nieważne jak przemawiają, jaki swój
wizerunek kreują, jaką siłę i potęgę demonstrują. Są waszymi
najsłabszymi ogniwami.
- Mocne słowa.
- Prawdziwe.
- Więc dlaczego ja?
- Jak mówiłam, obserwowałam cię od dawna.
Wielu było kandydatów, ale ja wybrałam ciebie. Potrafisz zachować
trzeźwość umysłu, dotrzeć do ludzi, zorganizować ich i pokierować
nimi. Zależy ci na ich ocaleniu. Dałeś tego dowód wiele razy. Mogłeś
odwrócić się, odejść, albo obserwować wszystko z bezpiecznej odległości.
Ale jesteś inny. Idealny do pokierowania przygotowaniami do obrony. Ty
i paru innych wybranych przez nas ludzi. Bez was to wszystko się nie
uda. Ale to wy właśnie musicie uświadomić tym, którzy mają władzę,
że tak trzeba.
- Zamkną nas w szpitalach. Tak jak innych, którzy
mieli z wami kontakt.
- Nie tym razem. Jestem tu też po to by dać świadectwo
prawdzie i żeby być łącznikiem między naszymi rasami.
- Łącznik. - prychnął, uśmiechając się pod
nosem.
- Mamy coraz mniej czasu. Już dość go
zmarnowaliśmy. Według naszych obliczeń Lothianie przybędą tu za
rok, może dwa. To naprawdę niewiele czasu na przygotowania. Trzeba
zorganizować ludzi. Wezwać naszą flotę, a przynajmniej to co z niej
pozostało. Przygotować się.
- Dwa lata? Usiłujecie powiedzieć nam o tym od
stu lat, a teraz okazuje się, że mamy jeszcze dwa lata? A może nie ma
żadnych Lothian? Przecież dotarliby tu już.
- Może i masz rację. Ale są tak pewni siebie,
że nie przepuszczą żadnej planecie na swojej drodze. Tylko i wyłącznie
dlatego trwa to tak długo. Według waszego czasu, oczywiście. My
wiemy, że to nieuniknione. Wiemy, że w końcu dotrą tu i zniszczą
was. Sami nie powstrzymamy ich. Musicie nam pomóc uratować wasz świat.
- Jak? Przecież zarówno wy jak i oni jesteście
na wyższym poziomie rozwoju od nas. A jednak potrzebujecie naszej
pomocy? - ironizował.
- Odpowiednio użyte środki, którymi
dysponujecie mogą powstrzymać inwazję. Wiemy jak je użyć. Musicie
tylko nas wysłuchać i współpracować. Tylko tyle wystarczy, bo ich
pokonać. Przynajmniej spróbować.
- Więc nie masz pewności, że to się uda?
- Czy zaczynając jakąkolwiek wojnę zawsze
mieliście pewność, że się uda?
Nie odpowiedział.
- Przekazałam wiadomość. Teraz do was należy
decyzja. Mogłabym nie robić tego narażając własne życie, ale z
jakiegoś powodu zależy mi na tej planecie. Może to przywiązanie, a
może błąd w eksperymencie.
- Jaki błąd?
- Efektem ubocznym jest nie tylko umiejętność
czytania w myślach czy telekineza. Przeżyję wszędzie lecz nie w
rodzinnej atmosferze.
- Nie rozumiem.
- Przez krótki czas możemy żyć w waszej
atmosferze, oddychać waszym tlenem. Ale w końcu zabija nas to.
- I myśleliście o zamieszkaniu na Ziemi?
- Zmiana klimatu trwałaby parę lat, ale nie
jest to niemożliwe. Jednak my, hybrydy nie potrafimy egzystować w
innych środowiskach poza ziemskim. To właśnie jest błąd w
eksperymencie. Jesteśmy obcy, a jednak tylko tu możemy żyć. Ironia,
prawda?
Westchnęła.
- Teraz twoja kolej. Pokaż, że się nie pomyliłam.
- Zniknęła?! Jak to zniknęła? Macie do
cholery najlepiej strzeżone obiekty, a ona po prostu zniknęła? - nie
mógł uwierzyć. - Nie, nie wiem gdzie jest! Nie kontaktowała się ze
mną od tamtej pory. Chwileczkę! Zrobiłem o co mnie prosiliście,
rozmawiałem z nią. Macie to wszystko nagrane. A potem wróciłem do
swoich zajęć. Nikomu nic nie mówiłem, tak jak chcieliście. Nie mam
zamiaru tego ciągnąć! Słucham?? O nie! To wy ją zgubiliście! Sami
jej szukajcie! Do widzenia!
Z trzaskiem odłożył słuchawkę.
Nie do wiary! Całkiem jakby to jego chcieli obarczyć
winą. Po pół roku!
Z szuflady ogromnego starego biurka wyjął butelkę
whisky i szklaneczkę. Nalał sobie odrobinę i wypił jednym haustem.
Nalał znowu.
A jeśli mówiła prawdę?
Jeśli zmarnowali pół roku?
Jeśli tym razem ludzkość została sama?
Jeśli Lothianie istnieją i są w drodze?
Jeśli tak, ludzkość nie obroni się sama.
Może jednak powinien był powiedzieć to komuś?
Tylko komu? Prezydentowi? Miała rację, był słaby. Ale ma władzę,
przynajmniej większą niż on.
Powinien był odszukać innych wybranych. Tylko jak?
A może oni nie byli tak rozważni jak on i wylądowali na oddziałach
zamkniętych?
Rozważni?
Wypił łyk whisky. A potem resztę.
KONIEC