"WiedĽmin & Co. versus AS"

część I, popełniona przez Jasia.

***

Przed samym wejściem do Wieży Jaskółki Yennefer odwróciła głowę do pozostałej dwójki. Geralt puścił do niej oko. Przyglądający się temu wszystkiemu Jaskier sapnął wyprowadzony nagle z równowagi. Był delikatnie ujmując, przerażony tym co mieli właśnie zrobić. - Mamy zamiar włazić w losowy, dokumentnie rozpieprzony portal, a wam tylko migdalenie we łbie ?! - Żegnamy się Jaskier. Tobie też to radzę. Pożegnaj się na przykład ze swoimi łapkami. Nie wiem, czy on działa poprawnie. Może teleportuje w kawałkach a nie w całości? Kto wie... - Yen, ty mi tu nie p.. - Spokój Jaskier - przerwał mu Geralt - chodĽmy. Już czas.

***

Nad gęstym sosnowym lasem, poprzetykanym gdzie niegdzie brzózkami, dębami i olchami, przetoczyła się nagle suchy, przypominający strzał z bata grzmot. - Co jest, kurde, znowu jakaś łajza wlazła na niewypał? - mruknął gajowy Marucha. - trzeba by iść od Augustowa na Trzy Kopce, będzie ze dwie godzinki. Iść, czy nie iść? Gajowy pokręcił się chwilę niespokojnie, po czym westchnął ciężko i ruszył na Trzy Kopce. Droga do celu okazała się nad wyraz przyjemna. Jesienne słoneczko delikatnie przygrzewało, a oczy cieszyła feria barw w jakie przystroiła się puszcza. - To gdzieś tu - powiedział do siebie gajowy. -Dziwne, tutaj niewypał? Dziwne. Trza się rozejrzeć po okolicy.

***

- Uuuooouuuu!! Jest tam kurwa, ktoś ?!! Odezwijcież się, zaraza! Yen, Geralt, gdzie was licho poniosło, kurde bele!! - Bywaj Jaskier, tuuutaj! - odpowiedział mu dochodzący z oddali głos. Tak, to zdecydowanie głos Yennefer. Bard pogonił świńskim truchtem w kierunku Ľródła, wspominając z zimnym dreszczem przebiegającym po plecach kilkusekundowy pobyt w niebycie, efekcie teleportacji. Na samą myśl o powtórce zaczął nerwowo drapać się po plecach. - Na pień Bleobherisa, skąd te dreszcze?. Yennefer! Pod ziemię się zapadła wiedĽma jedna, czy co? - mruknął pod nosem. - Możesz powtórzyć Jaskierku? - głos wyraĽnie dobiegał teraz z nad głowy Jaskra - A może się boisz, że jak powtórzysz to poznasz ciemną stronę mego talentu?! - Jaskier poderwał głowę do góry niczym smagnięty batem Ľrebak. Nad nim, na suchej gałęzi z ogniem w oczach i zielonymi, sosnowymi szpilkami we włosach siedziała Yennefer - Lepiej powiedz, czy siedzę naprawdę tak wysoko, czy tylko mi się zdaje! - Będzie z pięć razy tak jak ty. Lepiej wytrzaśnij sobie miotłę. - Jaskrowi mimo wszystko poprawiał się humor. - Uważaj na jęzor, Jaskier, uważaj, bo kiedyś zejdę z tego drzewa i ci go przytrzasnę. Zresztą, jak sobie zdajesz sprawę, mogę to zrobić także z tej sosenki. - Co ? Mów głośniej Yennefer. Za wysoko siedzisz. Czekaj, skoczę po Geralta.

***

Geralt cicho przemykał się przez gęsty, brzozowy zagajnik. Słyszał wyraĽnie wrzaski Jaskra i klątwy rzucane przez Yen. Problem w tym, że słyszał także kogoś trzeciego.

***

- Łapki w górę cudaki, bo strzelam. Tu gajowy Marucha i radzę wam... Głuche, tępe uderzenie przerwało mu i nikt nie dowiedział się, co radzi w takiej sytuacji gajowy Marucha, pracownik nadleśnictwa Kozienice.

***

- Jeezu, kto mnie tak strzelił w łeb!? - Ja - padła odpowiedĽ. Gajowy przez krótką chwilę próbował nadaremnie zogniskować wzrok na postaci, ale obraz wysokiego osiłka pozostał nadal zamazany. - Cholera, tak mnie walnąłeś, że mi szkło z lewego okularu wypadło. Bodaj byś uświerkł, po nowe do Radomia muszę tera latać! - Cichaj człeku, bo ci poprawię. Gdzie my są? -padły szorstkie słowa. - W Puszczy Kozienickiej, nie widać? - odparł gajowy dłubiąc nerwowo przy oprawkach okularów. - Pytam się ogólnie... - Pod Radomiem. - A jeszcze ogólniej ?... - Na Mazowszu, w Polsce, w Europie, na Ziemi, w Układzie Słonecznym, w Galaktyce !!! Odpowiedziałem na zapas, wszystko jasne?! - Hmm, no nie za bardzo. Który to anno domini i pod czyim panowaniem jesteśmy? - Eeee!!?? Panie, coś pan, z Marsa ?! - Nie, z Rivii. Mów mi Geralt. Hmmm, to którędy zatem na Kovir ? - A ogólniej ....- zaczął gajowy. - Dobra, wystarczy. Widzę, że się nie dogadamy. - zaczęła złowieszczo Yennefer - jak zlezę z tej parszywej sosny to pogrzebię mu sondą w mózgu, może to na nim zrobi wrażenie. - Ty chyba już zrobiłaś - rzekła Jaskier komentując wybałuszone oczy gajowego wlepione w czarodziejkę siedzącą na drzewie. - Hej, wiem już o co chodzi! Wy zza Buga, telepaci, ESPerzy, wywiad pozazmysłowy! Ja nic nie wiem, a bimber to tylko tak, od święta dla tradycji pędzim w gajówce! - Daj spokój, Yen, kochanie. Tu się kompletnie nic nie zgadza. Ten portal rzucił nas w dziwne miejsce. - Skąd ty taki umny, ha?! - odkrzyknęła z góry - Co dzień się teleportujesz dla rozrywki ? - Yennefer, on ma rację. Mnie też tu nic nie pasuje. - poparł Geralta Jaskier. - Przyjrzycie się tej jego kuszy - niekuszy. - Co to jest? - spytał Geralt ciekawie zaglądając do lufy - Rurka jakaś, ciemno jak diabli. Co to? - Dubeltówka, kaliber 9 mm, śrucik w ładunkach bo zajączka chciałem palnąć. - Nie nas aby?! - Nieee, wy tam przypadkiem. - Słowo? - Harcerza! - Kogo? Rycerza? - Nie skautowskie, kapujesz? - Nie rozumiem i to drugie też nie. - Rany, chodĽcie lepiej do gajówki, jak tak pieprzyć bez ładu i składu to przynajmniej przy wódce. - A starczy tego bimbru na trzech? - powątpiewał Jaskier. - Na czworo - złym głosem poprawiła Yennefer.

***

Parę miłych dni zeszło się na wzajemnym dogadywaniu się, wyjaśnianiu semantycznych zawiłości języka, tłumaczeniu skąd, po co i dlaczego. Szczęściem bimber wyszedł tego roku gajowemu przedniej marki. Podbarwiony cierpkimi winogronami na zielono, rozwiązywał języki, ułatwiał zrozumienie i nie pozwalał na zbyt długie obciążenie umysłowe, regulując skutecznie czas rozmów. Gajowy, człowiek światowy co nie raz czytał SuperExpress i wiedział, że na tym świecie są rzeczy, które mu się nie śniły po największym nawet haju, wszystkie tajemnice i niesamowite rzeczy przyjmował naturalnie i bez zastrzeżeń. Tak było w siedemdziesiątym drugim, gdy zobaczył pierwszy raz czarnobiały telewizor, tak było i teraz. A propos, gorzej z oswojeniem telewizora poszło jednak przybyszom. - No to jeszcze eeep! raz, nazad od początku. Szukata eeep!, cholerna czkawka, mysiatej dziewuszki, lat czteeep! czterrrnaście albo w okolicy, wzrostu średniego. I w tym celu, tak powiadacieeep!, teleportolowaliście się tem teleportalem tu? - po raz kolejny pytał o to samo Marucha. - eej, stara, dolej kapkę Jaskrowi. Coo, już śpi? BudĽ go i karniaka mu! Tłumacz dalej, Geralt. - Taaa, wleĽliśmy w portal za nią. Ale stary był, rozregulowany albo uszkodzony. Albo wszystko naraz. Jak nas rzucił, to wylądowaliśmy aż tu. Yennefer, jak tam z tym portalem dokładniej, he? - Niestabilny. Przy naturalnym wstrząsie tektonicznym grunt obsunął się, drgnęły fundamenty, soczewki polaryzatora się ruszyły, dwie setne w te albo we w te i po ptakach. Wali gdzie popadnie, jak popadnie, stąd wnioskuję, że Ciri gdzie indziej teraz jest. Na pewno docelowo łączył się z innym portalem. Teraz różnica może wynosić pół mili albo pół tysiąca mili. - Chrzanisz Yennefer - Jaskier wreszcie doszedł do siebie. - tu nie chodzi o pół tysiąca mil. Zaraza, tu nie chodzi i o sto tysięcy mil. Nas cisnęło w inny czas, inne miejsce. - Racja, eeep! panie Jaskier. U nas to się mówi w inny wymiar. Wpadliśta w jakąś czarną dziurę czy cóś, ziuuuut i już tu was mamy. - Cicho ignoranci. Słuchajmy fachowca. - przerwał im Geralt. - A więc wracając do meritum - zaczęła Yennefer - co gorsza, mam wrażenie, że współrzędne miejsca teleportacji ciągle się zmieniają. Przecież wylecieliśmy z portalu jak ulęgałki z koszyka, a Geralt, który wszedł ostatni do teleportu wylądował dobrych kilkaset sążni od nas. Nie znam rozmiaru uszkodzeń. Ten portal jest inny... - Zauważyłem, he, he. - wtrącił gorzko Jaskier. - ... stworzony został przez geniuszy w swoim fachu,- kontynuowała - przy użyciu metod za moich czasów już zapomnianych. Potężniejszych. I trwalszych. Co do celu tej konstrukcji, to nie mam o nim pojęcia i gdybanie na ten temat mam za bezcelowe. Co gorsza, powtarzam, czy zastanawialiście się już nad powrotem? - A co, już coś wiesz? - zaciekawił się Geralt. - Tak, wiem, że nic nie wiem. Nie ma powrotu. - Sokrates. - bąknął Marucha. - Co Sokrates ? - zaciekawił się z kolei Jaskier. - Yhmm, Sokrates. - z tajemniczą miną potwierdził Marucha - Taaa, on taż tak gadał. - Też miał taki problem? - Tak, ale zdążyli go wcześniej otruć. - Szczęściarz....

***

- E tam, do dupy - zawyrokował Marucha, krzywiąc się niemiłosiernie. - Ziutek ma rację, do dupy - poparła męża Maruchowa. - Geralt to i nawet nieĽle, na harleyowca wygląda. Zwłaszcza te skórzane galoty, to jest to. Ale tobie Jaskier skopią zadek. Tu pedałów nie ma. Trzeba ci załatwić dżinsy i jakiś ortalion na plecy. A ty Yen, wyglądasz w tym kubraczku jak Robin Hood. - Dlaczego Robin Hood? - Bo nie jadł. - Aha... - czarodziejka wyglądała na zbitą z pantałyku. - Nie frasuj się, mam tu spódniczkę, po Anetce, ona teraz w Radomiu za sklepową robi - czerwona z dumy Maruchowa machała Yennefer płachtą niebieskiego materiału przed oczami.

***

Do miasta zeszli razem z gajowym. Gajowy, swój chłop, obiecał małe wprowadzenie i pomoc. I zamierzał dotrzymać słowa. Szli więc we czwórkę, przecinając wilgotne pasma mgły leniwie snujące się nad łąkami, kierując się ku widocznemu z pagóra miastu. Wschodzące za ich plecami słońce złociło szyby w dalekich jeszcze budynkach, tworzyło cieni i półcienie, rozedrgane prądami konwekcyjnymi jasne plamy słonecznego światła. Gajowy Marucha gościł dziwaczną trójkę chętnie i robiłby to jeszcze dłużej, gdyby nie braki w gotówce. Sama jednak trójka doszła do wspólnego wniosku, że na dłużej ich sytuacja w obliczu braku możliwości powrotu, nieznajomości praw i realiów tego dziwnego świata i braku Ľródeł utrzymania, nie daje powodów do optymizmu. Pośród potencjalnych rozwiązań, które padły w trakcie długich rozmów prowadzonych w zaciszu gajówki, zdarzały się i te najgłupsze, i te najdziwniejsze. Zdarzały się też i te wykonalne, jednak napadowi na konwój bankowy mieszkańcy gajówki energicznie się sprzeciwiali. Marucha dorzucał swoje trzy grosze, przejmując wreszcie inicjatywę. - Primo po pierwsze, - stwierdzał - trzeba wam dowody. Papiery, glejt czy jak tam to po waszemu. Bez dowod.. , tfu, glejtów, zaraz was kto pogoni. Primo po drugie, trza jakąś robotę wynaleĽć, bo trzy gęby do wykarmienia to nie byle co, a zimą już w powietrzu nocami pachnie. Primo po trzecie, lokum, mieszkanie jakieś, kawalerkę albo pokój...- machając rękami skończył Marucha. Nagle machanie rozpoczęło się od nowa, tym razem znacznie gwałtowniejsze - Przecież wy w ząb czytać słowa pisanego nie umiecie! Żeby się wylać na mieście, to teraz trza czytać umieć. A to początek! Co z resztą, nie wspomnę. - ze zmarszczonym czołem jęczał Marucha - Dobra, mam w domu po Anetce jakiś elementarz, może se poradzimy. W efekcie kilkudniowych starań, pokątnych spotkań z podejrzanymi typkami i solennymi zapewnieniami, że załatwione na pewno, że się da, że się skombinuje, Marucha został "zaproszony" po odbiór dowodów, jeszcze ciepłych i pachnących farbą drukarską. Prowadził więc smętną trójkę na spotkanie z nowym, obcym i jawiącym się groĽnie dymami z kominów, warkotem pojazdów i krzykliwymi kolorami przydrożnych tablic światem. I z zakładem fotograficznym "Promyk". Przecież coś do dowodu trzeba wkleić, no nie? - O,o! Tam, po lewo, "Turysta" - tokował czerwony z emocji Marucha.- Fajny dom handlowy, nie? - Noooo. A tu mamy światła na skrzyżowaniu, drugich takich w całym powiecie nie spotkasz, wiesz? - Noooo. - A tam dalej, po prawo, PeKaEs. Jak wam trza gdzieś, to stamtąd. - drżącą z przejęcia i nie tylko ręką wskazywał Marucha. - Extra, no nie? - Noooo. - Geralt z trudem znajdował chęć do rozmowy. Śmierdziało wszędzie, panował ciągły hałas. - Zaraza, co to? - Samochody, Geralt, samochody. Pan gajowy nie będzie się dwa razy powtarzał.- rzekł Jaskier z szerokim uśmiechem na twarzy. Gdyby nie miał uszu, to by się śmiał na okrągło - przemknęło przez myśl wiedĽminowi. Dał dłuższy krok i złapał Yennefer za rękę. Odpowiedziała mu uściskiem.

***

- Robota jeeest, paaanie gajooowy. - śmiesznie przeciągając samogłoski zarzekał się grubas. - Pamiętam, pamiętam. Za te pięć metrów dębiny na parkiet to wal pan zawsze do mnie. W ciemno.- podkreślił. - Kwalifikacje mają? Mie? To się ich na kursy pośle. Czytać przecie umieją. - Eeee, no tego. Właśnie po polsku to jeszcze nie umieją. - A to Ruuuskieee? To troszkę trudniej będzie, ale się zrobi. Tylko że na czarno trzeba. Piszą się dalej na to? - Co się mają nie pisać, panie Słoneczny, pewnie, że się piszą. Geralt, dawaj no tu. Reszta też. Bo ich trzech mam, panie Słoneczny. - Ta, ale robota dla dwojga tylko. - Może być i dla dwojga. Tymczasem na ulicy trwała na dobre sprzeczka, a właściwie monolog jednej osoby. Czarodziejki. - Geralt, - zimnym, obojętnym zdawałoby się tonem zaczęła Yennefer - jestem pewna, że nie pomyślałeś, że czarodziejka mogłaby zostać barmanką. Nawet w takich niezwykłych okolicznościach. Jestem pewna, ponieważ dobrze wiesz jak potraktowała by ona taką propozycję. I jak Ľle mógłby czuć się potem składający propozycję. - kontynuowała - Z kolei pomysł by wiedĽmin na szczurołapa?... - żachnęła się - Koniec z tym pustym gadaniem. Teraz ja rządzę. Marucha, gdzie tu jubiler siedzi? - Tamoj, na światłach za tymi szkłami. - Za mną - rzuciła przez ramię Yennefer. - mam parę kamyków w zapasie. Czas zacząć żyć z klasą. - Siemasz Słoneczny. Sprawa się rypła. - zdążył krzyknąć jeszcze Marucha i zniknął z rogiem. Do jubilera weszli tylko Marucha i Yennefer. - Reszta na zewnątrz - warknął okazały ubrany na czarno dryblas wiercąc niespokojnie buciorem w ziemi. Yennefer zgrabną rączką wysupłała z kieszeni woreczek z miękko wyprawionej, cielęcej skórki. - Ile za ten? - spytała wyciągając okazały rubin. - Fiuu fiuu, trochę będzie.- Marucha nerwowo przełknął ślinę. - Cieszę się. - odparła sucho Yennefer - Dawaj forsę, jubilerku.

***

Geralt leżał bezwładnie na wyrku, wspominając ostatnie dwa miesiące. - Dzięki Yennefer się to wszystko kręci. - stwierdził w myślach. - Opyla te horoskopy na setki, maseczki ziołowe na kilogramy. Jak mamy tu rzeczywiście zostać na dłużej to trzeba samemu też zakręcić się za czymś ciekawym. Podobno szukają tu i tam zdecydowanych facetów. Jaskier to jest cwaniak, urządził się w tym Domu Kultury. Chla, śpiewa, pisze wierszyki i kosi pieniądz za teksty reklamowe w lokalnym radiu. Jeszcze mu jakąś nagrodę chcą dać, kuuurde -żachnął się wiedĽmin. - Artysta jak gówno, nawet na bucie się zaczepi. A ja, ofiara bezrobocia strukturalnego? Żeby chociaż coś większego od szczura do sieknięcia było, uuuh, szlag by to! - miotał się w myślach. - cywilizacja zasmarkana. Zasmrodzona i zatłoczona w dodatku. - sięgnął lewą ręką po sihila, a drugą po zawiniętą w szmatkę osełkę. Zzzziiit, zzziiit, zaczęła swój śpiewny taniec, a korowód myśli w głowie Geralta rozkręcił się na nowo. - A może by tak do filmu, na tego no, Bohuna ?...

***

Jaskier gnał przed siebie ile sił w nogach, pędził, zachłystując się grudniowym powietrzem. Pot kroplący się obficie na czole zalewał mu oczy. - gazu, Jaskierku, gazu - telepało mu się elektrycznymi impulsami po korze mózgowej. - Jak to pokażę Yennefer i Geraltowi to znowu trzeba będzie wzywać ze trzy sekcje straży pożarnej - myślał wspominając pamiętne, pierwsze samodzielne gotowanie jajek na twardo na kuchence elektrycznej w hotelu robotniczym "Samotniak". Wpadł do holu i od razu wywalił się na wypastowanym PCV. - że też szlag nagły tą wywijścierę od podłóg nie trafi, w górę i naprzód, Geeraaalt, bywaj tu. Zobacz, Geralt, zobacz co ja tu kurwa znalazłem, zobacz i najlepiej od razu powiedz mi, żem zgłupiał do końca. - Co to? - Książka... Na okładce panoszył się tłustym zielonym drukiem tytuł: "Wieża Jaskółki".

***

- Masz już wszystkie? - konfidencjonalnym szeptem zapytał Geralt. - Tiaaa... Tylko zobacz ile skurczybyk sobie liczy za sztukę! - Dobra, płacimy i zjeżdżamy. - No to chodĽ, stoimy za tamtymi dziwakami - Jaskier wskazał palcem na dwóch kurduplowatych osobników stojących przy kasie - Geralt, patrz, nawet nogi mają zarośnięte na kostkach - zdziwił się widząc włochate odnóża odziane w czarne Reeboki. - Dwa razy "Władca Pierścieni", "Tam i z powrotem...", razem siedemdziesiąt pięć, dwadzieścia. Rachunek dać? - zapytała kasjerka. Dwóch typków spojrzało na siebie. - Przyda się do odliczeń, - kontynuowała namowy kasjerka - to teraz lektura szkolna. Na jakie nazwisko? - Niech będzie. Na Fryderyk Baggiński, przez dwa g. - podkreślił ten mniejszy. Po chwili już ich nie było. - A panowie też rachuneczek? - Czemu nie?. Gerard Rivski. Przez v.

***

- To wszystko Yennefer. Re-ka-pi-tu-lu-jąc - wybijając sylaby mówił Jaskier - ktoś świetnie wie o nas wszystko. Doskonale interpretuje nasze myśli, zachowanie. Te postacie z książek, z tej sagi o wiedĽminie, ich charaktery, zachowanie, ba nawet to jak smarkają, w palce czy w chusteczkę, kopiują nas w każdym calu. Mimikra doskonała. Pozostają nadal niewiadome. Niewiadome, które ciężko będzie wypełnić treścią. Primo, kto to jest ten Sapkowski, secundo, skąd tyle o nas wie i tertio, jak to robi? Ja bym o sobie lepszej biografii nie spłodził! - Jedno jest pewne, Jaskier - zaczęła po chwili ciszy Yennefer - musi znać oba światy, a nawet w nich często bywać! Cholera, w naszym świecie musi być nieĽle ustawiony. Co najmniej jak Emhyr Nilfgaardu skrzyżowany z Dijkstrą i połową Loży Czarodziejów! Wie wszystko, drobnych nieścisłości nawet ja nie mogę wychwycić. - A ja mogę! Te jego ballady są do dupy. Mnie małpować się nie uda. Stoją na poziomie Geralta, który jak wiadomo zrymować potrafi tylko rzyć i pić. - Cytujesz go niepotrzebnie, - odciął się wiedĽmin, podsuwając bardowi pod nos otwartą książkę z paluchem wepchniętym między wiersze - on już to napisał. - Zawrzyjcie gęby! Co robimy, radĽmy lepiej jak go dorwać? - Po mojemu, - zaczął cicho Geralt - trza go capnąć gdzieś na poczekaniu, spętać jak świnkę, pociągnąć zimnym ostrzem po krzyżach to raz, dwa zaśpiewa. A jak nie, to poszperasz mu Yen sondą po przednich płatach mózgowych. Tylko że potem będzie bardziej przypominał seler, a nie pisarza. - Gadanie. Tylko gdzie go dorwać? - Spokojnie, szanowni zebrani. Wujek Jaskier to załatwi - bard dumnie wypiął pierś i wymaszerował z M1. - Gdzie ten fijoł polazł? - spytała Yennefer. - HGW - odparł Geralt i kręcąc młynka palcyma dodał filuternie - ale chatę mamy wreszcie wolną...

***

Ponownie Jaskier zmaterializował się u drzwi M1 dopiero wczesnym rankiem następnego dnia. W towarzystwie. Dwóch panów w eleganckich stalowoniebieskich wdziankach wsunęło się z wdzięcznie wspartym na nich poetą. - Dobryyy. Znacie państwo tego obywatela? Ma tu wpisany melduneczek czasowy w dowodzik. Geralt strzelając oczami spod kołdry kiwnął głową. - KładĽcie go Zybek. - polecił ten z gwiazdkami na pagonach. - Niezły jest, nawet z Wyborczej o niego pytali. Na alkomacie mu wyszło 9,35 promilka. - pokręcił głową z podziwem. - Kupcie lepiej zgrzewkę sodóweczki. Będzie miał ciężki dzień. - zero siedem zgłoś się - zatrzeszczało czarne pudełeczko przytroczone do paska jednego z nich - Borewicz, do jasnej cholery, odezwijcie się! - Zybek, czas na nas.

***

- Wiesz coś Jaskier czy nie ?! - naciskał zły już lekko Geralt. Odpowiedziało mu bezwładne skinięcie głową. - Yen, długo jeszcze? Wanna już wolna? - Dziieeeewanna bo rzygał będę... - bełkotnął bard, rozpoczynając równie energiczne co nieskoordynowane wymachy wszystkimi kończynami. - Masz. Gdzieee na buty! Do miednicy, w rzyć kopany! - Eeee, spawacz, chcesz ciemne okulary ? - rzuciła spod prysznica Yennefer. Próby doprowadzenia Jaskra do stanu używalności powoli zaczynały dawać efekty. Przestał już wywracać upiornie białkami i powoli zaczynał rozpoznawać otaczające go twarze. Błędnik w uchu środkowym nadal jednak szalał, co powodowało, że bard leżał skulony na środku wersalki kurczowo ściskając oparcia. - Na pewno nie ma trzęsienia ziemi? Wyrko też stoi nieruchomo? Nieee, to bujda. Yen, bez jaj, nie podnoś i nie bujaj tym łóżkiem! Na Yavannę i Mandosa, JA WAS NIE WIDZĘ! - Wiesz co Geralt, wypróbujmy to relanium. Po trzy tabletki? - Co najmniej. I za pół godziny powtarzamy. - Hej, już wszystko w porządku, jestem jak nowy - stan Jaskra uległ niespodziewanej poprawie - już siadam prościutko. - Nooo więc Jaskier, co tam... - rozpoczął Geralt. - Jedziemy do stolycy, bośmy fajni historycy. - zapiszczał chrypliwie poeta - Pakować manatki, dorośli i dziatki... - krótki gest dłonią i błysk gwiazdy na szyi Yennefer przerwał mu jednak w pół słowa. - Co, skąd, gdzie i dlaczego. - zimno zaczęła - Powoli. I najlepiej w punktach. Jak mi się spodoba, to zostawię cię w jednym kawałku. Jak nie... - Geralt ze spuszczoną nagle głową udawał, że zainteresował się poranną prasą. Ponowny gest dłoni czarodziejki i Jaskier zaczął. - Ano, tak to leci. Ten jegomość co pisze te książki to pisarz - podniesiona brew Yennefer spowodowała nagłe wzrost aktywności umysłowej barda - czekaj, on pisze fantastykę. Będzie niedługo w stolicy na jakimś konwencie! - Co to znaczy? - Ano to, że te książki to tutaj jedna wielka bujda, że niby wymyśla je na poczekaniu! - I co potem z nimi robi? - Sprzedaje. Jureczek, ten z kółka poetyckiego w Domu Kultury mówi, że już se dwa merole za to kupił! - ??! - No, takie ekstra karoce, wiesz. - To gdzie ten konwent Jaskier, bo kończy mi się zapas cierpliwości? - Mówiłem, w Warszawie.

***

Wiadomości zdobyte przez Jaskra i okupione przez niego ciężkimi sensacjami żołądkowymi, obudziły nowego ducha w piersiach lekko zblazowanych i wręcz przerażonych nudą codzienności mieszkańców klitki przy Kopernika 2. Geralt wyraĽnie miał lepszy humor, Yennefer nie ganiała ich jak zwykle rozkazami w te i we wte, a i Jaskier podśpiewywał pod nosem, łatwiej znajdując rymy wyrażające stan jego ducha. Konwent rozpoczynał się w następną sobotę i kończył w niedzielę (niedzielę - jaka głupia nazwa dla takiego dnia, - wywewnętrzniał się Jaskier - co tu dzielić, chyba niepracujek, albo chociaż niezapieprzak!). Przy pomocy chętnych zawsze do machlojek pracowników Domu Kultury, udało się zdobyć akredytację na Konwent, ba, nawet delegację na pokrycie kosztów dla całej trójki. Problemem było jednak samo zbliżenie się do Mistrza, jak to podkreślił Geralt, na długość miecza. Yennefer upierała się przy dystansie nieco większym, tłumacząc, że piorun kulisty wydziela tyle ciepła, że rzuca się go z dalszych miejsc, bo inaczej skóra pierzchnie na policzkach. ZeĽlony kłótnią Jaskier by uciszyć pozostałą dwójkę stwierdził w końcu, że w takiej sytuacji on żąda takiej pozycji, by mieć obiekt na długość bałałajki, tak bowiem złośliwi koledzy po fachu ochrzcili tu jego lutnię. Żądanie odniosło skutek przeciwny od zamierzonego, bo kłótnia wybuchła z nową siłą o to, czy bałałajka ma być zatruta czy tylko dobrze obciążona. Czas jednak biegł nieubłaganie, a i przygotowania miały się powoli ku końcowi. Problem, jak dorwać się do Autora pozostawał nadal nierozwiązany. W końcu z pomocą przyszedł ślepy los, którego doczesną personifikacją okazał się nomen omen całkiem dobrze widzący koleś Jaskra od pióra, niejaki Jureczek, alias Zerosiedemnagłowę. Zmanipulowany i rozochocony piwkiem stawianym przez Jaskra, nieświadom prawdziwego celu trójki konspiratorów, uczestniczył w planowaniu zamachu na wolność i godność osobistą Autora i właśnie tłumaczył im rozwiązanie. - Słuchajcie, wiadomo, że plebsu i innej hołoty będzie tam bez liku, że dopchać się nie będzie można, bo bydło was stratuje. Jak więc chcecie ten autograf dostać, to trzeba tak zakombinować, żeby was sami do niego zaprowadzili. - Tego już akurat sami się domyśliliśmy, streszczaj się, Jureczku. - poganiał koleżkę Jaskier. - Spoko, już podaję wam mój makiaweliczny plan na złotym półmisku! Co tu jest napisane? - wskazywał palcem na drugą stronę zaproszenia - No tu, taką fiutowatą, gotycką czcionką. Napisane jest, że konkurs na najlepsze przebranie za bohatera Sagi o WiedĽminie organizują, ha! I wybaczcie impertynencje, ale po mojemu to wypisz, wymaluj, bez charakteryzacji się nadajecie. Wygracie konkurs, w nagrodę macie spotkanie z Mistrzem, a dalej to już wiecie co robić! - Wiemy, wiemy - potakiwali kiwając głowami pozostali - Jasne, że wiemy, he, he, he... - Ej, co wy taki hamletowski nastrój macie? - zaniepokoił się Jureczek. - Cichaj, lepiej zaczynajmy małe co nieco. Mam tu 0,7 Wyborowej. Na głowę, oczywiście, jak się należy...

***

Desant na Warszawę rozpoczął się wczesnym rankiem pewnej marcowej soboty. Silni, zwarci i gotowi, zapakowali się z całym dobytkiem do kursowego Jelcza kozienickiego Pekaesu, przeklinając ciasnotę, smród spalin i bezczelność małoletnich osobników zajmujących bez miejscówek numerowane miejsca. I chociaż z braku przestrzeni nie można było wziąć większego zamachu i przepychanki skończyły się na paru urwanych guzikach, lekko podbitych oczach lub piskach pań, to jednak Geralt miał obiecane od paru gładko ogolonych na łyso chłopaczków w spodniach z białymi paskami zamiast lampasów, że "jeszcze się spotkamy...". Drugim problemem okazał się być żołądek Jaskra, nie przyzwyczajony widno do transportu z prędkością większą od osiąganej przez ofiarę gonioną przez strzygę albo wilkołaka. Woreczki foliowe i paczka Aviomarinu wręczone przy pożegnaniu przez przezorną Maruchową nie starczyły na długo, koniecznym bowiem okazało się obdzielenie co wrażliwszych sąsiadów, u których widok zarzyganego Jaskra, wodzącego mętnym wzrokiem onanisty po suficie, zmusił do naśladownictwa ich własne żołądki. W efekcie planowana przez wielu miła przejażdżka do stolicy, zamieniła się w krucjatę przypominającą atmosferą wiejskie wesele po północku. Koniec końców podróż przedłużyła się tylko o półtorej godziny, gdyż kierowca nie wytrzymał również i strzelił pawia na przednią szybę, co omal nie doprowadziło do karambolu pod Baniochą, w miejscu gdzie szumnie zwana drogą tranzytową Warka-Warszawa szosa, przypomina szerokością dobrze utrzymaną ścieżkę rowerową. Szczęściem Geralt z racji wiedĽmińskiej wytrzymałości i Yennefer z immunitetem na chorobę lokomocyjną potrzebnym do podstawowych czarów transportu magicznego, nie wymiotowali i starali się chronić nawzajem przed ochlapaniem. Właśnie przed momentem wiedĽmin z kroplami potu na czole wykonał obydwoma dłońmi szybki gest, otaczając siebie i czarodziejkę niewidzialnym pancerzem na chwilę przed trafieniem przez treść żołądka groteskowo spasionej sąsiadki. - Znak Quen! Ale długo nie wytrzymam! Wymyśl coś, Yen, albo...albo po nas.

***

Wreszcie koniec. Wymęczeni pasażerowie, część z modlitwą dziękczynną, a część z klątwami na ustach, wysiedli na Dworcu Zachodnim, Mekce podróżnych przybywających do Warszogrodu. WiedĽmin bezceremonialnie wyciągał z pojazdu oszołomionego barda za nogi, nie bacząc na odbijającą się o stopnie głowę poety. Bezwładnego ułożył na ławeczce, a sam zaczął łapanie tobołków podawanych przez Yennefer. Nie było tego dużo, dwa plecaki Alpinusa na stelażu i elegancki neseser podróżny z kółkami i rączką do ciągnięcia, obszyty na bokach skórką, oraz trzyosobowy namiot z tropikiem. I z dwoma sypialkami. - No dobra, w którą to stronę? - spytał Geralt, energicznie w międzyczasie potrząsając bardem - chyba na to białe gmaszysko z napisem "Hotel Vera"? - Z mapki od Maruchy, wynika że tak.- odpowiedziała Yennefer. - Geralt, spodziewałeś się takiego ogromu, takiej ilości ludzi, przestrzeni zajmowanej przez miasto, co? - Nie. I szczerze, nie podoba mi się to. Jedyna nowość z jaką człowiek może się tu spotkać, to nowy bilboard na chodniku, albo przecena w sklepie. Nie dla mnie takie życie. - Nie labiduj, wiedĽminku, gdzie twoja odporność, przystosowanie do zmiennych warunków otoczenia, zdolności adaptacyjne? Przyzwyczaisz się. I choć ciężko będzie ci na duszy, przywykniesz, zaczniesz sobie radzić. Obiecuję ci to. A wiesz dlaczego? Powiem ci. Bo musisz. Zwyczajnie musisz. Musisz jeść, mieszkać. Musisz i przywykniesz. Spójrz na wszystkich wokoło. Mają takie same spojrzenia jak ty, ale już przywykli. Ty wkrótce też przestaniesz walczyć. - A ty Yennefer? Gdzie widzisz tu miejsce dla maga, dla czarodziejki? Jak widzisz siebie za dziesięć lat? Co, poprowadzisz sklep z chemią gospodarczą albo aptekę z homeopatycznymi lekami? A może wkręcisz się w kręgi władzy? Przecież umiesz czytać ludzi, tu nie miałabyś konkurencji. - Zobaczymy, Geralt, zobaczymy. Czas pokaże. - Tak, czas pokaże.

***

Nim słoneczko zaczęło przypiekać na dobre, Yennefer prowadząc dwóch obładowanych frajerów, dotarła na błonia Pól Mokotowskich, miejscu tegorocznego Konwentu. Jak wyczytała z ulotki dołączonej do zaproszenia, ostra walka z producentami różnych nielegalnych używek i lotne naloty brygad antynarkotykowych na szkoły, zakłady pracy, ba, nawet na kościoły, spowodowała wzrost popytu na alternatywne środki pomagające w prywatnym eskapiĽmie i ucieczce od rzeczywistości. Fantastyka, z racji tradycji i doświadczenia w tej branży, zgarnęła pod swe skrzydła poczesną część klientów pozbawionych dotychczasowej opieki ze strony grup przestępczych. Stąd więc organizacja Konwentów skomplikowaniem i rozmachem zaczęła przypominać żniwa w średniej wielkości kołchozie. Na potrzeby lokalowe zajmowano coraz większe przestrzenie, ale od momentu słynnej demolki Pałacu Kultury i Nauki w przeddzień wstąpienia Polski do NATO i wizycie Javiera Solany w tymże budynku, zdecydowanie i równie powszechnie odmawiano fantastom wstępu do jakichkolwiek budynków użyteczności publicznej. Pośród różnych relacji z tego zdarzenia, głównymi winowajcami okazać się miała trzystuosobowa grupa fanów RPG, która, jak się potem tłumaczono, w trakcie gry terenowej w podziemiach Pałacu, została zaskoczona przez czarnego smoka. Ochrona imprezy dla poskromienia tłumu użyła pochopnie jak się potem okazało, granatnika z gazem łzawiącym. Niespodziewaną reakcją na wystrzelenie pocisku była niewytłumaczalna implozja, która wessała do wnętrza budynku wszystkie szyby. Od tej pory większość fantastów, zarówno autorów jak i czytelników, z dumą obnosiło na twarzach sznyty godne Frankensteina. Z powodów powyższych fantaści zmuszeni byli organizować swoje konwenty na wolnym powietrzu, w asyście sił policyjnych wzmocnionych jednostką specjalną. - Cóż, miejsce dobre jak inne, nawet nie trzeba będzie nieść trupa, można zakopać na miejscu - mruknęła pod nosem Yennefer. Zaordynowawszy postój i krótki odpoczynek, sama udała się po informacje do pasiastego namiotu z napisem Informacja w paru językach. Z ciekawości rozpoczęła rozmowę od pytania w Starszej Mowie, ale zgodnie z oczekiwaniem otrzymała odpowiedĽ, że esperanto nikt nie zna. Pytała więc po normalnemu. Po chwili uderzając pięścią w otwartą dłoń syknęła złowieszczo- Jeest. - i truchcikiem wróciła do pozostałej dwójki. - Jak tam, będzie? - spytał Geralt nadchodzącą czarodziejkę. - Tak, po południu ma referat "Piróg, czyli nie ma złota w Szarych Górach. Ale mamy uran", czy coś w tym guście. Potem udzielają się inni moralizatorzy z bożej łaski, a na końcu są pokazy walk Bractwa Rycerskiego i konkurs. Ten na przebranie. Wtedy go capniemy! - Dobra nasza. Rozbijmy namiot i przekąśmy coś. Przyda się Jaskrowi, bo rzyga już na zielono i zaraz nie będzie miał czym. Może mu nawet przejdzie. W trakcie powolnej wędrówki słońca po nieboskłonie przestrzenie Pól Mokotowskich zapełniały się namiotami i tłuszczą złożoną z fantastów, złodziei kieszonkowych, pijaków i tajniaków. Fantaści przewalali się z miejsca na miejsce, wiedzeni niczym pyłki ruchami Browna niesłyszalnym dla innych zewem. Za nimi podążali skubiący ich za sakiewki doliniarze, potem łapiący złodziei tajniacy. Wszyscy solidarnie potykali się o leżących pijaków. Geralt powoli przechadzał się z Jaskrem po gargantuicznym obozowisku, oceniając ilość przyjezdnych na dwukrotnie większą od ilości tarczowników, których zdolna była wystawić kovirska armia. Co drugi entuzjasta ostrzył właśnie żelazo, najczęściej wyglądające na świeżo przekute ze stalowego płaskownika, lub smarował cięciwę kuszy zrobionej z resora. Jak się dowiedzieli przed chwilą, młode umysły zajęte były wizją zapowiedzianej na jutro rozgrywki terenowej, zatytułowanej malowniczo "RzeĽ krasnoludów w Mahakamie - inscenizacja przestrzenna.". Oczywiście, nikt nie zamierzał być krasnoludem, ale sprawę rozwiązano zatrudniając przez agencje pośrednictwa pracy kilkuset straceńców niedużego wzrostu. Wkrótce potem rozpoczęły się odczyty i prezentacje. Ulegały niestety ciągłym zakłóceniom, gdy stronnicy poszczególnych twórców próbowali zagłuszyć oponentów, wyjąc i waląc o stalowe blachy tarcz zaostrzonymi płaskownikami. Co niektórzy oportuniści kontestujący wszystkich i wszystko, ukradkiem rzucali pomidorami lub zepsutymi jajami w stronę zebranych na podium, ale tegoroczna innowacja, pleksiglasowa płyta o wymiarach 5 na 20 oddzielająca autorów od publiki, pozwalała prowadzić tylko ostrzał stromotorowy, a ten z natury rzeczy jest mniej celny. Powoli część dydaktyczna Konwentu miała się ku końcowi. Na wielkie klepisko udeptane tysiącami nóg, wylazło kilkdziesiąt postaci, zakutych w blachy, owiniętych w śmierdzące baranie skóry i śmierdzących dodatkowo własnym potem wyduszonym przez rozgrzane już mocno wiosennym słońcem powietrze. Osobnicy ci, raĽno wymachując mieczami rozpoczęli przy wtórze ryków rozognionej publiki wzajemne okładanie się. Widząc to, wiedĽmin i bard podążyli śpiesznie do namiotu. Nadchodziła chwila rozgrywki.

***

- Yen, możemy już wejść? Yen, jesteś tam, przebierasz się? - Jestem. Geralt, ty możesz, Jaskier niech siedzi i czeka. - A co to ja, pies, czy co?! - zaoponował bard. - Nie, bard, ale to prawie synonimy. Chcesz popróbować dalszych tłumaczeń? - na takie dictum poeta z oburzeniem malującym się na twarzy walnął się na trawie u przedsionka. - Dajcie chociaż coś pod tyłek, ciągnie zimnem od ziemi. Po kilku minutach z namiotu wyszła na czworakach czarodziejka, przeklinając cicho niskie wejście do jego wnętrza. - Możesz zacząć się już przebierać. - Miała na sobie ulubione kolory, czerń i biel. Skropiła się perfumami Kenzo o zapachu bzu i agrestu, i triumfalnie, z rękami opartymi na biodrach, rozsiewając błyski gwiazdą zawieszoną na wdzięcznej szyi, rozejrzała się w około. - Znowu jestem sobą. Miał rację Geralt, to nie dla takich jak my. Chwilę póĽniej dołączył do niej Geralt z Jaskrem, obaj odziani w swoje stare stroje. Geralt w skórzanej kurtce z rękawami nabijanymi srebrnymi ćwiekami, długich butach z wywijanymi cholewami i skórzanych czehczerach przepasanych szerokim pasem. Pomacał ręką po rękojeści sihila, sterczącego ponad karkiem. Uspokojony dotykiem zimnego jelca założył palce za pas. Jaskier wygładzał z kolei swój śliwkowy kubraczek i prostował poślinionymi palcami czaple pióro, lekko zgniecione w plecaku, trzymając lutnię między kolanami. Yennefer ogarnęła ich postacie jednym spojrzeniem. New">- ChodĽmy zaraz zacznie się konkurs.

***

Jednak konkurs nie zaczął się zgodnie z planem. OpóĽnienie spowodowali maniacy rycerstwa, zwyzywani przez publikę za opieszałość i wzajemne oszczędzanie własnych kości. W odpowiedzi zelżeni wyzwali na honorowy pojedynek co głośniej gardłujących i rozpoczęli okładanie się nawzajem od nowa. Rychło pojedynki nabrały blasku i starożytnej, niespotykanej już poza stadionem piłkarskim gwałtowności. Nieszczęściem okazał się jednak niewczesny rozkaz wydany brygadzie specjalnej, aby rozdzieliła walczących. Pracownicy resortu MSW w pyle i kurzu wznieconym przez bez mała już tysiące stóp i z racji swych ubiorów, żywo przypominających rynsztunek bojowy wczesnogotyckiego Wikinga, zostali wzięci za grupę chętnych do dalszej "zabawy". Wkrótce potem, zgrupowani w rzymski czworobok, opierając się z trudem nawale atakujących, wzywali pomocy przez krótkofalówki. I doczekali się jej. Ku kłębiącemu się wściekle tłumowi kopsnęły się obecne sekcje straży pożarnej, zakute w ogniotrwałe stroje, z kaskami na głowach i strażackimi siekierkami w rękach. Był to drugi błąd taktyczny dowództwa akcji, które najwyraĽniej zapomniało o sikawkach zamontowanych na pojazdach. Tym razem strażacy zostali wzięci za forpocztę mającej się dopiero rozegrać gry terenowej "RzeĽ krasnoludów w Mahakamie" i przyjęto ich okrzykami - Krasnoludy z Mahakamu ciągną od południa!! W nich kto w Boga wierzy, hej kto Polak na bagnety!! - i tak dalej. Dopiero genialny pomysł młodszego aspiranta dowodzącego plutonem brygady specjalnej, który kazał składać broń i poddawać się na parol rycerski zakończyła bitwę. Gorzej było ze strażakami, gdyż część walczących twierdziła, że krasnoludy honoru nie mają i należy ich wykończyć na miejscu, ale dali się udobruchać obietnicą większej części łupów. Po chwili policja i straż, już bez tarcz, hełmów, butów i czasami nawet gaci, wracała smętnie do pojazdów, przysięgając w duszy - parol nie parol, ale my tu kurwa, jeszcze wrócimy. Konkurs na najlepsze przebranie odłożono na jutro, z racji konieczności usunięcia co ciężej rannych, zapakowania połamańców w gips i dostarczenia dodatkowego piwa w kegach, bo stare ktoś zdradziecko buchnął z taborów, gdy armia zajęta była wykańczaniem policji i straży. Mimo wyczerpania uczestników zapowiadała się ciekawa noc. Pierwszym i ostatnim punktem programu nocnego było bowiem "Święto Belleteyn w realiach dwudziestowiecznej moralności".

***

Ranek zawitał nad pobojowisko wraz ze świeżą dostawą ochotników przybyłych dzięki PKP na Konwent. Mimo rozżalenia spowodowanego przegapieniem bitwy i widokiem znajdowanych co i rusz w ustronnych miejscach w jednoznacznych pozycjach par damsko-męskich, szybko jednak sformowali się w pułki zaciężne i rozpoczęli przygotowania do gry terenowej. Widok był budujący, Jaskier wracał więc szybko do namiotu by podzielić się wrażeniami z Belleteyn z Geraltem i Yennefer. - Jak tam Jaskier, dopadłeś coś? Całą noc cię nie było, więc chyba coś dopadłeś, nie? - Geralt zaczął złośliwie na widok przyjaciela. - Nie. - odburknął wyraĽnie zły Jaskier. - Czemuż to? Które to takie odważyły się odrzucić Jaskra, mistrza w śpiewie, poezji i nie tylko? - Geralt, ty lepiej przestań. Widziałeś jaki tu deficyt dziewek? Same chłopy na tym konwencie, a jak jakaś się już znajdzie to ma takie wzięcie, że wybiera co chce. Dopchać się w zasięg wzroku nie można, oblężenie takie, że hej, a o złapaniu czegokolwiek w rękę nie wspomnę. Lepiej na piwo iść i tak też zrobiłem. Znalazłem tych typków co buchnęli beczki z piwem, siedzą w tamtej kępie drzew, za kanałem, i tłumaczą że schronili się ze Świętą Wodą Broklionu u driad za Jarugą. Faktycznie, jakieś naćpane dziewuchy też się tam plątały. A i piwo niezgorsze. W końcu wygadali się, że to żeńsko-męski zastęp harcerski imienia Geralta z Rivii, wyobraĽ sobie, na manewrach polowych. Bić im się nie chciało bo leją się na co dzień przygotowując do zdobycia sprawności wiedĽmina, więc poszli na piwko. Geralt stał chwilę trawiąc otrzymaną wiadomość, po czym bez słowa wpakował się do namiotu. Po chwili do Jaskra doszło pytanie. - Yen, masz jakąś farbę do włosów, perukę? Muszę się natychmiast przebrać.

***

PóĽnym rankiem wybrali się we troje do punktów aprowizacyjnych, rozsianych gęsto po obozowisku, by wzmocnić się przed czekającymi na nich wyzwaniami pieczoną na grillu karkóweczką. Punkty te, mimo dużej gwałtowności wczorajszych rozruchów, nie ucierpiały zbyt mocno od żadnej ze stron. Cieszyły się najwyraĽniej szacunkiem i niepisane prawo zabraniało naruszenia fizycznej nietykalności tychże miejsc, jedynych Ľródeł żywności innej niż w puszce. Cały bowiem Mokotów zabarykadował się w domach, zasuwając rolety i zabijając deskami drzwi do sklepów i restauracji wkrótce po tym, jak w Wiadomościach pokazały się relacje z Konwentu filmowane policyjną kamerą. Drugim problemem z jakim spotkać się mieli organizatorzy, była masowa dezercja zatrudnionych przez agencje pośrednictwa studentów i innych straceńców, mających grać role krasnoludów podczas rzezi w Mahakamie. Jak się okazało, ludzie ci też oglądali Wiadomości. Liczono jeszcze jednak, że policja i straż otrząśnie się ze wczorajszej klęski i stanie powtórnie do boju. Dlatego też wypoczęte pułki zaciężne rozpoczęły budowanie ostrokołu tuż nad kanałem Jaruga, przekopując jednocześnie cypelek na którym osada miał stanąć, by otoczyć ostrokół wodą ze wszystkich stron. Prace szły szybko, jako że z okolicznych akademików Politechniki nadciągnęły rzesze mieszkańców, przyszłych fachowców od zarządzania, budownictwa i mechaniki, którzy wspomogli Fantastów wiedzą i doświadczeniem. Oczekiwano zakończenia konstrukcji przed południem, zwłaszcza, że państwowa kontrola która nie wiadomo skąd zjawiła się z mandatem za samowolę budowlaną, została już spętana i zamknięta w jamie. Chwilę potem dołączył do niej mieszany zastęp harcerski imienia Geralta z Rivii, schwytany z pustymi beczkami w Broklionie. Geralt obserwował całe to urocze zamieszanie, rozbawiony do łez zapałem i powagą budowniczych ostrokołu, wysiłkami organizatorów usiłujących dalej na podium prowadzić Konwent i ostrzeniem płaskowników przez pułki zaciężne. Zerkał jednocześnie na kończące się przygotowania do konkursu "Na najlepsze przebranie za postać z Sagi", szykując się psychicznie na występ w kategorii WiedĽmin. Tak, przygotowania właśnie się kończyły, bo na podium wdarł się pijany osobnik z tubą zwiniętą ze sztywnego kartonu, najwyraĽniej wysiadło nagłośnienie, i wykrzykiwał niezrozumiałe słowa. - Czas na nas - powiedział do Yennefer i Jaskra - zaczynają.

***

Jaskier chodził wściekły za parawanem oddzielającym tyły podium o publiczności. Wściekły, bo ani jemu, ani Yennefer nie udało się zakwalifikować do finału konkursu w kategorii bard Jaskier i czarodziejka Yennefer. Jedyna nadzieja w Geralcie. Teraz on był na scenie. Sędziowie podliczą głosy i się okaże, czy wóz, czy przewóz. Jaskier nadstawiał uszu, próbując złowić nimi odczytywane właśnie wyniki. Wiedział, że krzyknie potem w kierunku przepierzenia, gdzie kryła się Yennefer. Ona z kolei otworzy portal wiodący do okolicznych ogródków działkowych, po schodach zbiegnie Geralt prosząc idącego z nim Mistrza o autograf dla pięknej przyjaciółki czekającej za parawanem, skoczą wszyscy do portalu i zakończą sprawę. Cholera, jednak nie! Sędzia ogłosił właśnie, że Geralt zajął drugie miejsce we własnej kategorii! Szlag, no to już po ptakach.

***

Jest jeszcze szansa, jeszcze jedna, jedyna. Skupiony Geralt wysunął powoli miecz z pochwy na plecach. Zawirował w płynnym piruecie tnąc mieczem świszczące powietrze. Wykonał jeszcze parę cięć i zatrzymał się przed stolikiem sędziowski. - Chyba ten, no nie? - dobiegły do niego słowa rozmowy przy stoliku - tak, zdecydowanie. - Szanowni zebrani, oto przed wami zwycięzca nagrody pocieszenia w kategorii "Najlepsza kopia wiedĽmińskiego uzbrojenia" - ryczał osobnik z kartonową tubą - brawa dla tego pana, brawa! Tłum wiwatował wściekle, Mistrz powoli podchodził do Geralta, gdy nagle od strony linii tramwajowej doszedł dziki ryk. -Krasnoludy z Mahakamu ciągną od południa! Bracia! W nich! - po czym cały stan rycerski zgromadzony obok podium popędził na wyprzódki w kierunku zbliżających się granatowo-czarnych szeregów policji, wywijając szaleńczo naostrzonymi płaskownikami i hałłakując pod niebiosa. Mistrz popatrzył z niesmakiem na niechlujny szyk bojowy Fantastów, przewidując wygraną policji. Dopiero chwilę potem przeniósł wzrok na wiedĽmina, zmarszczył brwi. W jego oczach pojawił się błysk zrozumienia i Mistrz popędził w nagłym zrywie w dół schodków, za przepierzenie. Geralt ruszył za nim, świadom, że ofiara sama włazi im w ręce.

***

Koniec części pierwszej, ale chyba nie ostatniej! Poniżej oświadczenie!! Wymęczone przez umysł skołowany pisaniem pracy magisterskiej z zarządzania we wrześniu 1998. Wszelkie prawa autorskie są niezastrzeżone, zwłaszcza, że sam buchnąłem je Panu Andrzejowi Sapkowskiemu, za co go przepraszam i o wybaczenie proszę. Opowiadanie nie zostało napisane w celach:

  1. zarobkowych
  2. czepiania się w jakikolwiek sposób Pana Sapkowskiego, stąd konsekwentnie używane określenia Mistrz i Autor.
  3. wyjaśnienia niewiadomych w biografii Pana Sapkowskiego
  4. ochrzanienia go za wysoką cenę pisanych przez niego książek, na które już nawet prosty wiedĽmin pozwolić sobie nie może, bo jako człowiek kształcony wiem, że tantiemy jakie bierze to najwyżej 30% ceny (chyba, że naprawdę jestem naiwny i sprawy mają się inaczej)

Z powyższych powodów proszę więc o nie czepianie się autora tego opowiadanka. Jeśli coś chcesz to pisz