Czesc poprzednia hop ;)
PRZYGODY
TOREGO
II
AUTOR : Robert Zeman
HTML : RZ & Company
1 Jeden z nich wyciągnął spod płaszcza ciężki
mieszek i wręczył Srebrzystemu. Kapitan wstał i ruszył ku wyjściu. Po chwili
wyszli także „kuzyni”. Tore został sam i już zaczął zastanawiać się
jak zeskoczyć i się nie potłuc, gdy wtem usłyszał czyjeś głosy. Do kościoła
weszli Edmund i Łucja.
– Czy to nie wspaniałe, że
mają tutaj nawet świątynię Aslana? – król nie mógł wyjść z podziwu
rozglądając się po wnętrzu.
– Phi. Aslan jest
prawdziwe Dzikim Kotem i nie potrzebuje żadnego murowanego przybytku – Łucja
była sceptyczna – a jeśli już o tym mowa to na przeciwko masz świątynię Białej
Czarownicy.
Niechęć siostry zmroziła Edmunda. Już
zamierzał zaripostować, gdy dostrzegł charakterystyczne kamienne
wzniesienie.
– Patrz Łusiu ołtarz taki jak ten w
Kamiennym Kopcu!
– To imitacja zrobiona dla
pieniędzy zostawianych tu przez bogatych kupców – wycedziła twardo
królowa.
– Ech Łusiu, Łusiu. Czasami
zachowujesz się zupełnie jak Zuzanna – westchnął
Edmund.
– Przepraszam cię Bracie–Królu –
Łucja w końcu pękła – chyba dosyć mam tego poselstwa. Ta zima za bardzo
przypomina mi Czarownicę…
Biały Kruk, który
dotąd siedział na ramieniu Edmunda pofrunął w górę i zaczął krążyć pod
kopułą świątyni. W końcu dostrzegł chłopca skulonego na parapecie i wylądował
obok niego.
– Co porabiasz mości Fillertinie? –
zapytał.
– Próbuję zejść – odparł. Dopiero po
chwili zdziwił się, że ptak zna jego miano. W dole królewskie rodzeństwo
już ich dostrzegło.
– Mędrek z kimś
rozmawia!
– Prędko, tu gdzieś musi być
drabina.
W końcu po drabinie przyniesionej z
najciemniejszego kąta świątyni Tore zszedł na dół. Ukłonił się jak
nakazuje etykieta dworska, rzecz jasna nie nazbyt nisko, wszak nie byli to jego
królowie. Edmund także przyjął oficjalny ton.
– Szambelanie przedstaw naszym osobom tego jegomościa – zwrócił się do
kruka.
– Dostojni królowie oto jak mniemam
Tore Fillertin syn Katzu Fillertina zaufanego szpiega i doradcy króla
Virenha, od trzech miesięcy najbardziej poszukiwana osoba po tej i po tamtej
stronie Gór Działowych – wyrecytował kruk wyraźnie zadawolony ze swojej
wiedzy – a oto Król Edmund pan na wyspach…
– Dość. Dość. Dość – przerwała jego tyradę zniecierpliwiona Łucja – jestem
Łucja, dla przyjaciół Łusia. Edka już znasz. A teraz mów, bo
założę się, że spotkało cię coś nadzwyczajnego.
–
Zaiste o pani – Tore jeszcze przez chwilę kontynuował dworski styl – to znaczy
tfu… słuchajcie „U Borsuka” Aslan uratował mi życie a potem
przeniósł na to okienko, ale najważniejsze,
że…
– Aslan jest tutaj?! – zakrzyknęło
jednocześnie królewskie rodzeństwo.
– Tak,
idzie za nami od Długiej Kotliny, ale…
– Rozmawiał
z tobą? – Łucji aż błyszczały oczy.
– Nie widziałem
go tyle lat… – zaczął Edmund.
– Posłuchajcie mnie
wreszcie, Tisrok ruszył na Narnię!! – wykrzyczał Tore łamiąc resztki dworskiej
etykiety.
Zapadła cisza. Tylko dopalające się
pochodnie delikatnie skwierczały.
– Tak szybko? –
wyszeptała wreszcie przestraszona Łucja.
– Do Kerudy
wciąż daleko – zmartwił się Edmund – nie wiem czy zdążymy z poselstwem. A
jeszcze musimy ostrzec Piotra i Zuzannę.
– Skąd ty
to wszystko wiesz? – zapytała przytomnie młoda królowa. Chyba sprawdzała
czy Fillertin ich nie nabiera.
– Podsłuchałem
rozmowę szpiegów Tisroka ze Srebrzystym, wyszli stąd przed chwilą. –
odparł Tore patrząc jej prosto w oczy. Znowu zapadła
cisza.
– Widzę przyjacielu, że Aslan wiedział co
robi zsyłając nam ciebie. – Edmund poklepał go po plecach – Zapraszamy do nas.
Też pewnie zdążasz do Kerudy, do ojca. Z nami dotrzesz tam najszybciej. Opowiesz
po drodze co ci się przydarzyło.
Mędrek przysiadł na
ramieniu Łucji i ni to czesał jej włosy dziobem ni to coś jej szeptał do
ucha.
– Właśnie. Nie powiesz przecież, że gdy
pół Telmaru cię szukało, ty spokojnie siedziałeś w Lerku – stwierdziła
Łucja.
– Nie. Byłem ze Srebrzystym i jego kompanią
w…
– Teraz ja powiem dość – przerwał mu Edmund. –
Wierzę ci. Chodźmy do „Borsuka”, tam wszystko opowiesz przy grzanym
piwie z sokiem malinowym i ciepłym piecu.
Tore
potrząsnął głową.
– Kiedy nie mogę. Szukają mnie
szpiedzy Tisroka. A także Nikitar i Srebrzysty. Szpiedzy chcą mnie porwać, by
szantażować mojego ojca przeciwko wam, Nikitar chce mnie zabić a Srebrzysty
sprzeda temu kto da więcej.
Mędrek całkiem nie po
dworsku zagwizdał i zatrzepotał skrzydłami.
– No to
nieźleś się wpakował acan.
Edmund zmarszczył czoło
namyślając się chwilę.
– Umieścimy cię w stajni, to
znaczy w Pokoju Dla Mówiących Zwierząt. Nikt nie będzie podejrzewał, że
jesteś z nami. A jeśli nawet, to będą mieli do czynienia z Niedźwiedziami i
Lwami a ty zawsze zdążysz uciec konno. Szlak do Narni jeszcze nie
zasypany.
@@@@
W nocnej ciszy wierzeje skrzypnęły rozdzierająco.
Edmund ostrożnie wychynął na zewnątrz i poszedł sprawdzić
drogę.
Lerk spał spokojnie, jak gdyby tej nocy
jeszcze nic się nie wydarzyło. Król wrócił po
chwili.
– Nikogo nie ma, tylko jakiś karzeł wszedł
do świątyni Białej Czarownicy.
To napewno Nikitar –
pomyślał Tore wychodząc za Edmundem i Łucją – pewnie poszedł do Białej po pomoc.
Ale co ona może? Wtedy przypomniał sobie legendę o zabiciu Króla
Zwierząt.
Przechodzili właśnie koło posągu wiedźmy
stojącego na wprost wejścia do jej świątyni. Monument przedstawiał nieludzko
bladą, chudą kobietę w białej sukni sięgającej stóp. Strój
odsłaniał jedynie ramiona, które jednak teraz okryte były cienką
warstewką śniegu. Twarz kobiety zastygła wykrzywiona w nienawistnym i
tryumfalnym grymasie. Obie ręce trzymała wzniesione wysoko ku niebu, w prawej
dzierżyła sztylet o wąskim, długim ostrzu. Wszystko było blado–białe, jedynie
skrawek ostrza lśnił krwistą czerwienią.
– Kacica… jak
żywa, jak wtedy… – wyszeptała Łucja.
Poszli dalej
po skrzypiącym śniegu.
Wreszcie w oddali, przy końcu
uliczki zabłysły światła „U Borsuka”, ale nie było dane im tam dojść.
Nagle pojawił się wiatr, który wzbijając tumany śniegu począł z ogromną
siłą spychać ich do tyłu. Zawieja rosła z każdą chwilą, na niebie pojawiły się
chmury a z nimi padający śnieg. W oka mgnieniu znaleźli się pośrodku potężnej
burzy śnieżnej. Nie była to zwykła zimowa nawałnica. Wicher niósł ze sobą
prócz śniegu jakiś nieziemski chichot a nawet odgłosy walki, szczęk
oręża, bojowe okrzyki ludzkie i zwierzęce. Jego podmuchami kierowała jakby jakaś
inteligentna złośliwa siła, która nie chciała by dotarli do
karczmy.
Widoczność spadła do zera. Łucja najlżejsza
i najmłodsza walczyła najkrócej, już nie tylko nie mogła ustać w miejscu
ale nawet nie panowała nad tempem w którym biegła z wiatrem, w pewnym
momencie wicher po prostu uniósł ją w powietrze. Lecąc i bezradnie
machając rękami uderzyła o coś. Był to pomnik Białej Czarownicy. Łucji zdawało
się, że wiedźma ożyła i przeraźliwie chichocząc pochyla się nad nią mierząc w
jej serce ostrzem sztyletu z którego kapały krople świeżej krwi.
Zemdlała.
@@@@
– Zbudź się siostro kochana – zatroskany Edmund
delikatnie potrząsał ją za ramię powodując, że ciemne włosy królowej
zalśniły rubinowym blaskiem w krwistych promieniach porannego słońca
zaglądającego przez okno stajni.
Gdy tylko podniosła
powieki grymas niepokoju zdał się wreszcie opuścić twarz Edmunda. Łucja
odruchowo odgarnęła włosy z czoła rozglądając się wokół dość
nieprzytomnym wzrokiem.
– Jak się czujesz? – spytał
Edmund troskliwie poprawiając zwiniętą pod jej głową
derkę.
– Boli mnie głowa… Co się stało… Ach już
pamiętam… prawie doszliśmy, gdy rozpętała się ta zamieć… musiałam w coś
uderzyć – mówiła powoli, ale logicznie co jeszcze bardziej uspokoiło
Torego i Edmunda. Próbowała się podnieść, ale jej brat natychmiast
zaoponował.
– Spokojnie, wypij najpierw coś ciepłego
– podał Łucji kubek grzanego piwa z sokiem malinowym – czeka cię długa
podróż.
Gdy Łucja coraz szybciej wracała do
siebie, chłopcy pakowali zapasy do sakiew. Trochę jadła dla dwojga ludzi i
wierzchowców. W sam raz by nie zatrzymywać się w drodze do Ker–Paravelu.
Podróżować mieli na pegazach. Do zmiany planów zmusiła ich nocna
burza śnieżna. Wszystkie drogi zostały przysypane, czar ciepła przestał działać.
Nie wiadomo było kiedy poselstwo dotrze do stolicy Telmaru. Pobyt w Lerku był
dla Torego zbyt niebezpieczny.
@@@@
Po nocnej nawałnicy w Lerku panowała poranna
cisza. Znowu było pięknie i biało, i tylko świeże zwały śniegu na ulicach
przypominały, że kilka godzin wcześniej szalały tutaj gwałtowne żywioły. Burza
ucichła nad ranem równie nagle jak się zaczęła. Dzień wstał pogodny i
bezchmurny a ostre zimowe słońce świeciło nisko nad górami. Jego złocisty
dysk nie promieniował ciepłem lecz oślepiał skrzącym się na potęgę
śniegiem.
Tore i Łucja mrużąc oczy brnęli w zaspach,
które w nocy pokryły ulice Lerku. Wraz ze skradzionymi szpiegom Tisroka
pegazami zdążali wąską uliczką na obrzeża wioski. Zamierzali odlecieć dopiero
stamtąd, aby nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji pośrodku
miejscowości.
Napowietrzne wierzchowce były
wypoczęte i chyba rozumiały, że wkrótce staną się wolne. Stąpały bardzo
chętnie wytrwale pokonując śnieżne przeszkody. Tore czuł się trochę nieswojo –
jeszcze nigdy nie latał. Nie miał ku temu okazji, bo pegazy nawet w Narni były
rzadkością Żyły tylko w jednej dolinie przy granicy z Archelandią i nieczęsto
można było je spotkać w innych rejonach do których zapędzały się podczas
wysokich lotów godowych.
Szpiedzy porywali
młode, nielotne źrebięta. Biedactwa trzymane w ludzkiej niewoli, poddane
zwierzęcej tresurze, nie umiały nawet mówić. W końskiej uprzęży, z
siodłem i szeroką derką zasłaniającą skrzydła, deformującą ich szlachetne
sylwetki uchodziły za konie. Tylko wielkie mądre oczy świadczyły o tym, że nie
były zwykłymi zwierzętami pociągowymi, a ich niesamowita, kremowobiała maść
zdradzała, że są kimś więcej niż tylko Mówiącymi
Końmi.
Pożegnanie z Edmundem. Torego pomimo obaw
związanych z lataniem przepełniało radosne uniesienie. Było to bardzo dziwne
uczucie, właściwie nie pamiętał żeby kiedykolwiek się tak czuł. Zastanawiał się
skąd z samego rana posiadł taki podejrzanie wspaniały nastrój. Oczywiście
cieszyła go daleka podróż i nowe przygody. Ale nadzieja na poznanie
tajemniczego świata Narni, Ker–Paravelu, Wschodniego Wybrzeża i tych
gatunków mówiących zwierząt, które nigdy nie zawitały do
Lerku, nie mogła być wyłącznym powodem odczuwanego szczęścia. Również
fakt uczestnictwa w dyplomatycznej misji nie mógł go aż tak rozradować.
Pogrążony w rozmyślaniach odrzucał jedną po drugiej różne przyczyny,
wciąż jednak nie znajdował właściwej odpowiedzi.
Podążali teraz wąską ścieżką wydeptaną po środku uliczki, Łucja odziana w
futrzaną szubę kroczyła na przedzie. Pomimo grubego, krępującego ruchy stroju
Narnijka poruszała się swobodnie, z kocią miękkością ruchów świadczącą o
zamiłowaniu do polowań i życia poza zbytkami dworu. Co jakiś czas odwracała się
do swojego pegaza i szeptała zwierzęciu uspokajająco do ucha. Klepała go przy
tym nad chrapami. W odpowiedzi wierzchowiec strzygł uszami i potakująco parskał
jakby doskonale rozumiał każde jej słowo. Podczas którejś z takich
rozmów spod kaptura Łucji wychynął kosmyk aksamitnych włosów. Tore
przypomniał sobie pierwsze spotkanie – Długą Kotlinę i moment, gdy wiatr zwiał
czapkę z głowy młodej królowej. Fillertin, patrząc na niesforny kosmyk,
zapragnął ponownie ujrzeć twarz dziewczyny w pełnej krasie. Jej śliczne błękitne
oczy, drobne karminowe usta i zaróżowione policzki okolone kruczoczarnymi
włosami. Ale w Lerku panowała cisza niezmącona najlżejszym podmuchem
wiatru.
W tym momencie jakby jakieś łuski spadły mu
z oczu, jak mógł do tej pory tego nie zauważać! Główną przyczyną
jego radości była podróż z Łucją.
Ale klops!
Ciekawe od kiedy to trwa? Od kiedy Łucja była dla niego kimś więcej niż tylko
egzotyczną królową… Właśnie! Ona była królową a on tylko
pomniejszym szlachetką, owszem, dzięki ojcu mógł zajść wysoko, ale tajny
radca, czy wysoki oficer do specjalnych poruczeń nigdy nie był dobrą partią dla
panującego rodu.
Z drugiej strony – pal to licho! Co
z tego, że jest królową? Nawet królowe bywają kobietami. Gdy Łucja
ponownie odwróciła się w kierunku pegaza, Tore pomachał jej ręką.
Dostrzegła jego gest i odmachała mu z uśmiechem. Czas działał na jego korzyść,
czas który spędzą razem.
Obawiali się
szpiegów i Srebrzystego, dlatego rozglądali się na wszystkie strony
sprawdzając czy ktoś ich nie śledzi. Na szczęście uliczka zarówno przed
nimi jak i za nimi pozostawała pusta. Pokonali już większą część drogi i czuli
się coraz pewniej. Minęli najbardziej niebezpieczny rejon karczmy „Na
Królewskim Trakcie” i wydawało się, że w naziemnym etapie
podróży nic im już nie przeszkodzi.
Dochodząc
do kolejnego skrzyżowania najpierw usłyszeli a później ujrzeli podejrzane
zbiegowisko. Na placu w głębi przecznicy stał tłumek Lerczan. Zgromadzeni ludzie
nie szczędzili głośnych komentarzy, w mroźnym powietrzu ich tubalne głosy
rozchodziły się daleko i docierały aż do Torego i Łucji. Działo się to w pobliżu
świątyni Białej Czarownicy. Fillertin chciał iść dalej, ale Łucja
zaprotestowała.
– Chodźmy sprawdzić co się
stało.
– Tam mogą być „kuzyni” albo
Srebrzysty – próbował oponować.
– No to co?
Jeżeli nas odkryją zawsze zdążymy odlecieć.
Łucja
miała rację. Rzeczywiście dysponowali najszybszymi wierzchowcami w całym Lerku.
W dodatku latającymi, ale czy to wystarczy by umknąć przed ewentualną pogonią?
Tore nie chciał się kłócić ledwie na początku znajomości, ani tym
bardziej odmawiać królowej. Poszli więc sprawdzić co się
dzieje.
Z bliska okazało się, że rozgorączkowany
tłum otacza pomnik Białej Czarownicy. Sama rzeźba pozostawała niewidoczna,
dlatego Tore i Łucja zaczęli przepychać się do przodu. Mieszczanie niechętnie
przepuścili ich do pierwszego szeregu ustępując na widok dziwnych
wierzchowców i broni – Łucja niosła na plecach łuk a Tore przy boku miał
lekki miecz podarowany mu niedawno przez Edmunda.
To
co zobaczyli wielce ich zaskoczyło. Monument się zmienił. Przedstawiał teraz
dziwacznie skuloną wiedźmę, która klęczała dotykając głową postumentu.
Czarownica trwała w wiernopoddańczej pozie na wprost potężnego lwa stojącego na
tylnych łapach, kot miał paszczę otwartą do ryku, wyglądał groźnie i władczo z
potężną grzywą opadającą falami na kark. Obok właściwego pomnika stał jeszcze
jeden, znacznie mniejszy, przedstawiał karła zastygłego z wyrazem bezdennego
zdumienia na kamiennej twarzy i spoglądającego pustymi marmurowymi oczami na lwa
i czarownicę.
– Aslan… – wyszeptała
Łucja.
– Nikitar… – tak samo cicho powiedział
Tore. Zalała go fala domysłów i emocji na temat tego, co się tutaj działo
zeszłej nocy. Trwało to tylko moment, bo w tej samej chwili zauważył
„kuzynów” stojących w tłumie po przeciwnej stronie placu. Oni
również go dostrzegli i już zdążali w jego kierunku. Nie namyślając się
wiele chwycił Łucję za rękę.
– Uciekamy – rzucił i
zaczął przepychać się przez ludzką ciżbę. Potrzebowali kilkudziesięciu
kroków otwartej przestrzeni, tylko na niej pegazy mogły nabrać rozpędu i
wzbić się w powietrze. Tore dobył miecza a błysk ostrza sprawił, że mieszczanie
błyskawicznie rozstąpili się na boki. Widząc wolną drogę chłopak nie tracił
czasu na podwijanie der okrywających skrzydła wierzchowców i rozciął
pegazom popręgi. Spisane na straty siodła i sakwy spadły w śnieg zaś pegazy,
zadowolone z końca kulenia skrzydeł, zatrzepotały nimi energicznie aż zawirował
śnieżny puch na nietkniętych ludzką stopą obrzeżach placu. Tłum a z nim Tore
westchnął zaskoczony i zachwycony nieziemskim zjawiskiem. Piękno i harmonia
budowy tych stworzeń, gracja z jaką się poruszały były w pierwszej chwili
oszałamiające. Tylko Łucja nie traciła czasu – już siedziała na swoim pegazie i
trzymając go za grzywę głośno ponaglała do lotu.
–
Naprzód malutki! Na co czekasz? Uciekamy!!
Wierzchowiec nie dał sobie tego powtarzać dwa razy, ruszył z kopyta i pędził
coraz szybciej w dół ulicy bijąc przy tym gwałtownie skrzydłami. Tore
dosiadł drugiego pegaza, który natychmiast poszedł w ślady
pobratymca.
Gdy szpiedzy wypadli z tłumu, było już
jest za późno na jakikolwiek pościg. Ale też „kuzyni” nie
próbowali gonić rozpędzonych zwierząt. Zbyt dobrze znali możliwości
własnych wierzchowców. Znali też ich słabe strony. W końcu szpiegowskie
pegazy pod pewnymi względami były tylko odpowiednio wytresowanymi, zwykłymi
końmi. Jeden z „kuzynów” zaczął przeraźliwie gwizdać na
świstawce, którą wyjął z kieszeni, drugi w tym czasie
krzyczał:
– Sziiil!!!
Sziiiiiil!!!!!
Na te wezwanie pegaz Torego
zwolnił i zdawało się, że zaraz ustanie. Nie pomagały żadne krzyki młodego
Fillertina a gdy odruchowo spróbował spiąć wierzchowca, ten gwałtownie
zatrzymał się i zrzucił Torego w śnieg. Szczęśliwie chłopakowi nic się nie
stało.
Tymczasem wierzchowiec Łucji na wezwania
swych dawnych panów nawet nie zareagował. Być może był już za daleko, być
może był już zbyt rozpędzony i poczuł powiew wolności w skrzydłach a być może
przekonał się do Łucji, która okazała mu tyle troski. Niezależnie jakie
były po temu powody już odrywał się od ziemi, już unosił się w
powietrze.
Tore został sam. Leżąc w śniegu patrzył
bezsilnie jak Łucja wzbija się w niebo coraz wyżej i
wyżej.
Czyżby wszystko miało się skończyć ot tak w
jednej chwili, krótkiej jak pstryknięcie palcami? „Co z tego, że
jest królową?” przedrzeźniał się w myślach. Wszystko, ty głupcze,
wszystko. Choćby to, że ona musi żyć a ty nie, i że powinieneś poświęcić swoje
życie dla jej ratowania i dla ratowania sojuszu Telmaru z Narnią. Tak postąpiłby
twój ojciec. Ale co to za ratowanie, przypadek raczej – pomyślał – moja
śmierć niczego nie zmieni, królowa tak czy siak już
ocalała.
Wiedział, że nie ma szans, ale nie
zamierzał tanio sprzedawać swej skóry. Podniósł się energicznie i
z wyciągniętym mieczem czekał na zmierzających w jego kierunku
„kuzynów”. Szpiedzy szli powoli sycąc się łatwym zwycięstwem.
Również zdawali sobie sprawę, że chłopak nie ma szans, w dodatku mając do
dyspozycji pegaza spodziewali się dogonić Łucję. Królowa Narni w niewoli,
to byłby mocny argument w toczącej się wojnie, o wiele mocniejszy niż jakiś tam
syn doradcy króla Telmaru.
Tore poszedł za
wzrokiem szpiegów patrzących bardziej na pegaza niż na niego,
wierzchowiec stał nieopodal ze spuszczoną głową. Fillertin od razu pojął o co
chodzi – dopokąd w Lerku znajdował się choć jeden pegaz, Łucja pozostawała w
śmiertelnym niebezpieczeństwie. Doskoczył do zwierzęcia i chwycił je
krótko za uzdę, jednocześnie przyłożył miecz do szyi Napowietrznego
Konia.
– Won, bo usiekę to ścierwo! –
krzyknął.
„kuzyni” zatrzymali się z
wahaniem, stracili pewność siebie.
– Nie zrobisz
tego! – odpowiedział jeden z nich – kto zabije pega… – nie dokończył.
Zdziwiony, z głośnym bulgotem, osunął się na kolana. Strzała tkwiąca w jego
krtani drżała jeszcze od lotu. Ranny szpieg uniósł do góry ręce
jakby chciał wyjąć celny pocisk, ale nie był w stanie dosięgnąć szyi. Potworny
ból przemienił zdziwienie na jego twarzy w grymas przerażenia. W końcu
nie mogąc nabrać tchu padł martwy na śnieg.
Strzała,
która uśmierciła szpiega pochodziła z kołczanu Łucji. Królowa nie
uciekła. Po nabraniu wysokości zatoczyła koło i wypuściła celną strzałę,
skłoniwszy pierwej pegaza do ryzykanckiego pikowania w dół, wprost na
plac przed świątynią Białej Czarownicy. Był to trudny strzał, musiała zostawić
bezpieczną szyję pegaza, zdjąć łuk z pleców, wyjąć strzałę z kołczanu i
dokładnie wymierzyć. Dokonała tego i nie spadła, choć podczas karkołomnego lotu
trzymała się jedynie nogami. Nie przypadkiem nosiła miano najprzedniejszego
łuczniczka Narni a i latanie na pegazie nie było jej
obce.
Drugi szpieg, nie tracąc głowy wobec śmierci
towarzysza, krzyknął przenikliwie: „Liiif!”. Na tę komendę pegaz
wyrwał się Toremu i popędził do swego pana. Miecz chłopaka ze świstem przeciął
powietrze w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się szyja wierzchowca.
W tym czasie szpieg już dopadł Napowietrznego Konia i próbował go
dosiąść. Jednak za bardzo się spieszył. Zresztą nie było strzemion a pegaz nie
chciał jednej chwili ustać w spokoju. Dlatego nim „kuzyn” znalazł się
na grzbiecie pegaza, rozsierdzony Tore zdążył do niego doskoczyć. Fillertin nie
dbając o żadne reguły pojedynkowe ciął z całej siły po nieosłoniętych nogach
odwróconego tyłem szpiega. Krew trysnęła na śnieg a wróg opadł
najpierw na kikuty nóg kończących się teraz gdzieś w okolicy kolan a
potem na plecy. Próbował jeszcze kąsać wyciągając sztylet, ale Tore bez
namysłu wbił mu miecz w głowę przyszpilając czerep do ziemi. Był to okrutny,
lecz najszybszy sposób zakończenia walki w sytuacji, gdy nie wiadomo jak
mocną zbroję skrywał płaszcz przeciwnika.
Tore
przyklęknął nad zezwłokiem pokonanego „kuzyna”. Był zdziwiony szybkim
i łatwym zwycięstwem. Walka rozegrała się błyskawicznie. Zaledwie przed chwilą
uciekał przed szpiegami a oto teraz wycierał zakrwawiony miecz w płaszcz
martwego wroga.
Z zamyślenia wyrwał go szum skrzydeł
wyrównującego lot pegaza. Ocknął się. Trzeba uciekać. Co prawda tłum
spoglądał na niego z respektem, ale w każdej chwili mógł pojawić się ktoś
od Srebrzystego. I w rzeczy samej: z grona ludzi wysunął się Rębacz i kilku
innych. Jeszcze się zastanawiali, jeszcze byli tylko
widzami…
– Łapcie go!!! – krzyknął
Srebrzysty.
Było ich siedmiu i kolejny raz Toremu
wydało się, że stracił wszelkie szanse.