Torcha
[Š 1998 by Krzywa]


       Na brudnym, klejącym się od piwa blacie zabrzęczały dwie złote monety
  przerywając   głośne  rozmowy  klientów.  Karczmarz  rozdziawił  gębę  i z
  wyraźnym trudem wyartykułował:
       - C.. o podąć?
       Postać w szarej opończy odezwała się cicho zza kaptura
       - Szukam noclegu. Tylko na dziś.
       - Taa...k,  panie,  proszę  za  mną,  za  mną.. - karczmarz  bełkotał
  nieskładnie gnąc się w ukłonach.
       - Mój koń... - powiedziała postać
       -  Proszę  się  o  nic  nie  martwic, zaraz się nim zajmiemy.. Pavel!
  Oporządź  pańskiego  konia,  owsa mu daj i przynieś juki do pokoju! Jazda!
  Proszę, proszę za mną..- z obleśnym, służalczym uśmiechem karczmarz zaczął
  się  wspinać  na  schody, co musiało być niebywałą sztuka dla kogoś o jego
  tuszy. Postać posłusznie podążyła za nim.
       Drzwi  otworzyły  się,  skrzypiąc  od  lat  nie oliwionymi zawiasami,
  ukazując  wnętrze  pokoju.  Dobrze  już wysłużony siennik leżał w kącie na
  czymś,  co  prawdopodobnie miało uchodzić za łóżko. Inne nieliczne sprzęty
  nie były godne uwagi.
       -  Oto  i pokój.. - karczmarz zerknął dyskretnie na miecz przytoczony
  do  boku  postaci. Wyglądał solidnie - Proszę wybaczyć nieporządek, aleśmy
  się nie spodziewali tak dostojnych gości..
       -  Możesz wyjść - przerwała postać siadając na łóżku i zabierając się
  do  zdejmowania  butów  -  No,  już!  A  na wieczór proszę mi tu przynieść
  wieczerze.  Tylko  porządną  -  głowa  w kapturze uniosła się, ciemne oczy
  popatrzyły podejrzliwie.
       -   Tak,  tak  panie..-  Bochejka  wyszedł  z  pokoju  plącząc  się w
  zapewnieniach.  Gdy  zamknął drzwi oparł się ciężko o ścianę i otarł pot z
  szerokiego   ciemienia.   Otrząsnął  się,  wciąż  czując  na  sobie  wzrok
  tajemniczego  bogacza. Szybko zszedł na dół, do gwaru, do ludzi, uciekając
  przed nieprzyjemnym wrażeniem.
       Gdy tylko za karczmarzem zamknęły się drzwi, siedząca na łóżku postać
  zrzuciła   kaptur  szybkim,  zniecierpliwionym  ruchem.  Kasztanowe  włosy
  wysypały  się  spod  skórzanej  przepaski.  Kobieta  odetchnęła głęboko, z
  przyjemnością  wyciągając obolałe od jazdy nogi. Pas z mieczem odrzuciła w
kąt  i  z ulga zapadła się w siennik. Po chwili słychać było już tylko jej
  równy, jednostajny oddech.

       Było  już  późno,  gdy Bochejka oderwał się od fascynującego zajęcia,
  jakim  było  podszczypywanie  wiejskich  dziewcząt,  i przypomniał sobie o
  swoim kliencie. Karczma wyludniła się, przy brudnych stołach siedziało już
  tylko   kilku   miejscowych   entuzjastów  etanolu  oraz  rzeźnik,  głośno
  ubolewający  nad  odejściem  swojej  Maryny. Karczmarz, niezauważony przez
  nikogo  wspiął  się  na  schody,  stękając  przy  tym  ciężko i balansując
  chwiejnie  trzymana  w  ręce taca. Odchrząknął, splunął w kat i zapukał do
  pokoju.  Gdy  odpowiedziało  mu  milczenie  wzruszył  ramionami i popchnął
  drzwi.
       Pogrążona  dotychczas  w półśnie kobieta poderwała się na równe nogi,
  stając  naprzeciw  karczmarza.  Bochejka zachłysnął się, upuszczona taca z
  brzękiem  potoczyła  się  po  podłodze.  Jej  twarz,  doskonale widoczna w
  świetle  wpadającego  przez okno księżyca, wykrzywił nieładny, zły grymas.
  Błyskawicznie  schyliła  się  po  leżący  na  podłodze  miecz i ze świstem
  przecięła  nim  powietrze.  Ostrze  wpiło  się  głęboko w usta karczmarza,
  przekłuwając  mózg  i  z chrupnięciem przeszywając na wylot czaszkę. Upadł
  ciężko  na bielone deski, nie zdążywszy nabrać powietrza do krzyku. Torcha
  stanęła  nad  trupem,  wytarła  klingę  o jego fartuch i zaklęła szpetnie.
  Splunęła  z wściekłością na ciało, sprawnym ruchem wsunęła miecz do pochwy
  i przeklinając swoja głupotę wyskoczyła przez okno, prosto w objęcia nocy.

       Niosąca tace z brudnymi kuflami dziewka nagle krzyknęła histerycznie.
  Wizg  przeszył stęchłe powietrze karczmy. Taca wypadła jej z rak, gliniane
  kufle pękły z głuchym trzaskiem. Wzrok miała utkwiony w rosnącej powoli na
  klepisku  czerwonej  kałuży. Z sufitu kąpały jednostajnie pełne, purpurowe
  krople krwi.

                                    * * *

       W  zadymionej izbie ratusza unosił się zapach potu, koni, piwa, czyli
  zwykła  won  nieodmiennie  pojawiająca  się w miejscach, gdzie zebrało się
  wielu  mężczyzn  żywiących  niechęć  do mydła. Bogato ubrany człowieczek o
  czerwonej,  nalanej  twarzy  walił  pięścią  w stół żądając ciszy. W końcu
  rozmowy  przycichły, aby ustać zupełnie i wiele par oczu skierowało się na
  burmistrza.
       -  Tak,  ehm,  hm, - burmistrz odkaszlnął i wsadził kciuki za pas, z
  trudem opinający się na wydatnym brzuchu.
       -  Zapewne  ciekawi  was,  po  co  was  tu  żebrałem.  - gwar na sali
  potwierdził  jego  słowa  -  Wszyscy tu obecni, jesteście słynnymi łowcami
  nagród,  wasze umiejętności szermiercze SA znane w całym kraju, a niejeden
  na  wasz widok robi w portki. - Chóralny wybuch śmiechu na chwile przerwał
  jego wypowiedz.
       - Zadanie, jakie mam dla was, jest nie lada wyzwaniem. To, jak zwykle
  polowanie  na  człowieka.  Ale  o  wiele trudniejsze, niż zwykle. Chodzi o
  Torche.
       Na  sali  zapadła  nie  przerywana  niczym  cisza.  Tuzin  mężczyzn o
  pooranych  twarzach,  z  mieczami,  toporami i sztyletami u boku słuchał w
  napięciu.
       -  Zapewne nie jeden raz słyszeliście to imię. Ostatnimi czasy to ona
  stała  się  postrachem  kupieckich  karawan. Do miasta przyjeżdża niewiele
  wozów,  wszystkim  trzęsą  się tyłki na samo wspomnienie o niej. Od czasu,
  gdy  w Dotren załatwiła nasłana na nią kupę zbrojnego chłopa wyżynając ich
  jednego  po  drugim  wprost  na  placu ratuszowym, nikt nie podjął się jej
  schwytania.  Wszystkim równie dobrze znana jest rzęź z Parkimov, która już
  teraz  straszą niegrzeczne dzieci. Torcha urosła do miary legendy, ale nie
  zapominajmy,  ze  to  tylko  dobrze  wyćwiczona  baba.  Jej działalność na
  szlakach  znacznie  zmniejszyła  dochody  miasta. Krotko mówiąc, wyznaczam
nagrodę  za  jej  głowę:  piec  tysięcy wenów. - Gdzieś z izby odezwał się
  gwizd zdumienia.
       -  To  nie  powinna  być zbyt niska suma. -burmistrz rozejrzał się po
  sali  czekając na słowa protestu - Pieniądze otrzyma ten, który przywiezie
  ja tutaj, do Berviken, cala lub w kawałkach, to nie ma znaczenia. Liczę na
  was  i  jestem  pewien,  ze  nie  będę długo czekał na wasz powrót. Od tej
  chwili  uważam  polowanie  za  otwarte  -  zakończył burmistrz i dostojnie
  wyszedł z sali.
       Gdy  tylko  zamknęły  się  za  nim  drzwi,  podniósł  się gwar. Łowcy
  rozprawiali  głośno  miedzy  sobą  i  nikt  nie  zauważył  postaci,  która
  natychmiast  po  wyjściu  burmistrza wstała i skierowała się do drzwi. Nie
  była jednak osamotniona. Po chwili ktoś jeszcze chyłkiem opuścił sale.
       Korvin   zajęty   był   siodłaniem,   gdy   usłyszał  jakiś  szelest.
  Znieruchomiał  i  dyskretnie  sięgnął po sztylet. Znienacka zza zadu konia
  wychyliła  się  znajoma  czapka  z orlim piórem, a za nią roześmiana twarz
  Rodolva przyozdobiona spiczasta, brązowa bródka.
       -  Cześć  stary  rozbójniku!  -  krzyknął radośnie klepiąc Korvina po
  ramieniu. - Jak się masz, co?
       -  Rodolv,  stary pryku.- Korvin zaśmiał się chrapliwie. -Nic się nie
  zmieniłeś.
       -  Ty  jak  widzę tez - Rodolv komicznie wykrzywił twarz. - Ładnie to
  tak   wymykać   się   cichcem  a  mnie  zostawiać  z  tymi  nieopierzonymi
  żółtodziobami?
       -  Przesadzasz  jak  zwykle  -  uśmiechnął  się  Korvin, przeczesując
  palcami  gęsta,  ciemna czuprynę.- Dobrze pamiętam szczęśliwe czasy, kiedy
  polowaliśmy  razem.  Żaden  uciekinier  nam nie umknął, byliśmy postrachem
  szlaków. Twój luk niezawodny jak zwykle, co?
       -  Wciąż  mogę  zestrzelić  muchę  z  odległości  stu jardów - Rodolv
  poprawił kołczan na ramieniu.
       - Jak widzę, napaliłeś się na ta zdzirę, Korvin.- powiedział łucznik.
       -  Suma  jest  niebagatelna  -  odpowiedział zapinając popręg. - Może
  mógłbym osiąść gdzieś na stale, ożenić się..
       -  Ty?!  -  łucznik  wybuchnął  śmiechem - Chyba żartujesz, ty jesteś
  dzieckiem  szlaku, wytrzymał byś na miejscu może kilka dni, a potem rzucił
  byś wszystko w diabły i wrócił na trakt.
       -  Masz  racje,  jak  zwykle.  To  nie  zmienia faktu, ze gotówka się
  przyda.
       -  A  co  byś  powiedział  na  wspólne  polowanie?  -  zapytał Rodolv
  oglądając   z  udawanym  zainteresowaniem  połamane  od  naciągania  bełtu
  paznokcie.
       Korvin na chwile zaprzestał szperania w jukach.
       -  Mówisz  serio?  Jak  kiedyś?  To  by  były  łowy.  -  powiedział z
  rozmarzeniem.
       - No to załatwione. - łucznik uśmiechnął się rozbrajająco.
       -  A  gdzie  twój  koń?  -  spytał  Korvin.  -  Ci  tam to faktycznie
  półgłówki, ale w końcu się połapią co jest grane.. nie mamy czasu.
       Rodolv gwizdnął cicho i z podwórca odpowiedziało mu rżenie.
       - Jak zawsze myślisz o wszystkim - zaśmiał się łowca. - W drogę wiec!
  - krzyknął wskakując na konia i wyjeżdżając ze stajni.
       Rodolv  gwizdnął  przeszywająco,  wskoczył na wierzchowca w biegu i w
  dwójkę  ze  śmiechem i świstem pocwałowali w noc. Burmistrz wyjrzał z okna
  izby  i  na  widok  kurzu  za  odjeżdżającymi  pomyślał  z przyjemnością o
  przyszłym awansie.

                                    * * *

       Jakieś  zwierze  zaszeleściło  w krzakach. Torcha nawet nie odwróciła
  wzroku  od  struganej  w  szpic gałęzi. Wciąż była wściekła na siebie. Nie
  mogła  sobie  wybaczyć  lekkomyślności.  Widywała  zawieszone  po traktach
  kawałki koźlej skory z nagroda pod jej podobizna. Wiedziała, jak ryzykuje,
  a ta świadomość rozwścieczała ja jeszcze bardziej.
       -  Karczmy  mi  się  zachciało.  -  zaklęła  pod  nosem.  - miękkiego
  siennika,  tak?  Jajecznicy,  do  jasnej cholery. Było mi siedzieć cicho w
  lasach  a  nie  pąkować  się  znowu  w  kłopoty.  Mało mi było Parkimov. -
  wrzuciła  do  ogniska kawałek drewna, sprawdzając przy okazji, czy piekąca
  się nad ogniem kuropatwa jest już gotowa. Była.
       Smak   świeżego   mięsa   przywrócił  jej  dobry  humor.  Pomyślała o
  jutrzejszym  dniu. Pobyt w gospodzie miął chociaż jeden plus, zapewnił jej
  najnowsze  informacje.  Z  Kantiron wyruszyła niewielka karawana kupiecka.
  Sprawa  wydawała  się  być  warta zachodu, wozy miały być pełne towarów na
  odbywający  się  za  kilka  dni  wielki  kiermasz w Terriken. Torcha miała
  nadzieje  na  kruszec, może kamienie. W każdym razie nie wyjdzie z pustymi
  rękoma.
       Ziewnęła  rozdzierająco i zerknęła na konia, który pasł się spokojnie
  nieopodal. Zagrzebała się wiec w prowizoryczne legowisko z suchych paproci
  i  z  utęsknieniem  wspomniała  miękkość  siennika. Zaraz zbeształa się za
  głupotę i zaśmiała się cicho. Gdy z ogniska pozostał tylko żar, już spala.

                                    * * *

       Jednostajny  stukot  końskich  kopyt  na  ubitej  powierzchni  traktu
  usypiał.  Ferkin co chwile ocierał pot z czoła, rozmazując na całej twarzy
  szarożółty  kurz drogi. Wóz kolebał się na boki pokonując z trudem dziury
  i  koleiny.  Woźnica  po raz nie wiadomo który przeklął okoliczne władze i
  splunął celnie pomiędzy końskie zady.
Konie przyśpieszyły, koła zaturkotały raźniej.
       - Hej, Stegomir, gdzie tak pędzisz? -dobiegł go okrzyk z tylu.
       -  Dom  czują  -  zaśmiał  się  -  niech lecą jak chcą, co ja je będę
  hamować.
       Zakręt  pokonali  już w pełnym galopie, gdy nagle konie stanęły dęba,
  szarpnęły  się  w uprzęży, zatańczyły, rzucając się na boki. Wóz zakolebał
  się  niebezpiecznie,  przechylił  mocno na jedna stronę, deski zajęczały i
  zaskrzypiały.  Gdy już, już się wydawało, ze wróci do poprzedniej pozycji,
  z  głośnym trzaskiem złamała się os. Wóz osiadł twardo na ziemi, wzbijając
  tumany kurzu.
       -  Stegomir,  nic ci nie jest? - krzyknął kupiec zeskakując z koźla i
  biegnąc  ku  kamratowi,  który  w  ciągu  całej tej kotłowaniny przytomnie
  zeskoczył z wozu i odturlał się na bok.
       -  Choheha  -  wystękał  Stegomir,  plując  dookoła  krwią i kurzem -
  Choheha, żeby ze chyba wybiłem...
       - Chodź no lepiej tutaj.
       Stegomir  podniósł  się  ciężko, macając uzębienie. Jeden się ruszał.
  Zaklął  z  niebywałą fantazja i podszedł do koni. Kilka centymetrów od ich
  kopyt leżał omszały, gruby pień drzewa.
       -  Podejrzanie mi to wygląda...- powiedział oglądając kloc. - tak się
  sam z siebie zwalił?
       -  Ano tak - odparł Orfik, po pas w krzakach. -Sam obacz, spróchniałe
  to to było, zawalił się w końcu. Pech chciał, ze na nas..
       -  Ano,  pech  -  Stegomir  pomasowal  rozbite ramie. - No i co teraz
  robimy?
       Woźnica wylazł z krzaków i przystąpił do oględzin złamanego Kola..
       -  Nie  ma  co  dumać,  - oświadczył wstając i otrzepując portki - os
  poszła, pękła na dwie części. Trzeba będzie nowe Kolo z miasta przywieść i
  tu zakładać...
       -  A  do  tego czasu co - prychnął Stegomir - czekać es tu Edziem na
  łaskę niebios?
       Orfik podrapał się w czuprynę.
       -  Ano,  -powiedział  w  końcu  -  do  miasta  nie  tak  znów daleko.
  Przeprawie  się  tu  przez las, dookoła, a potem wrócę na trakt. Tobie ino
  poczekać  na  mnie. Wrócę jutrzejszym śnieniem z paroma kamratami, zdążymy
  naprawić przed kiermaszem.
       -  Nie  w smak mi to - skrzywił się Stegomir - ale prawdę mówisz.. co
  mi tam, poczekam.
       Orfik  wskoczył  na  koźla  drugiego  wozu,  smagnął  konie lejcami i
  poprowadził je w otaczające trakt zarośla. Po chwili poganiając opierające
  się zwierzęta pokazał się z drugiej strony zwalonego drzewa.
       - Bywaj! I wracaj prędko! - pomachał mu Stegomir.
       - Wrócę! - odkrzyknął Orfik i odjechał rączym kłusem.
       Kupiec   wyprzągł  konie,  wygrzebał  z  pod  worków  kawał  suszonej
  kiełbasy,  i  uwalił  się  w  trawę  osłaniając  oczy  czapka przed ostrym
  słońcem.  Tętent  końskich  kopyt  ucichł  w  oddali i cały świat zamarł w
  upalnym bezruchu.
       Nie na długo.
       Na  drogę z dzikim rżeniem wpadł ciemny wierzchowiec, niosący jeźdźca
  z  obnażonym  mieczem.  Torcha  krzyknęła  dziko i rzuciła się na leżącego
  kupca.
       Stegomir  zerwał  się  na  równe  nogi, chwytając przypasany do boku
  miecz.  Wiedział,  ze póki kobieta jest na koniu miął szansę. Czekał wiec,
  nabierając impetu do szerokiego zamachu w końska pierś.
       Torcha  zobaczyła,  do  czego  się zamierzał. Zrozumiała, ze konno ma
  zbyt  małe pole manewru, a nie chciała narażać klaczy. Zeskoczyła, zwinnie
  wybijając  się  z  siodła  i  lądując w miękkim półobrocie. Zgrabna parada
  ochroniła  się  przed ciosem kupca, cięła nisko, płasko, mierżąc w kolana.
  Stegomir  zdążył  sparować,  z trudem. Sądził, ze zdąży wrócić do pozycji,
  ochronić szyje.
       Torcha była szybsza.
       Jej  krótkie,  oszczędne  ciecie  rozorało mu tętnice. Krew bluzgnęła
  wokół, szeroka fala ciągnąc się za ciosem. Stegomir padł ciężko na drogę.
  Kurz  osiadł mu na ubraniu, krew zaczęła wsiąkać w wysuszona glebę. Torcha
  stała  jeszcze  chwile  z  wzniesionym  mieczem, po czym wyprostowała się,
  wytarła  ostrze  o  trawę i zgrabnie wsunęła do pochwy. Nie namyślając się
  dłużej, skierowała się w stronę wozu.
       Jak   podejrzewała,   ładunek   był   wart   szukania   wystarczająco
  spróchniałego  drzewa, żeby jego upadek nie spowodował podejrzeń, trudnego
  i  wymagającego od niej i od konia wysiłku naginania go tak długo, aż pień
  nie  wytrzymał,  a  w  końcu  długich  godzin  czajenia  się w krzakach na
  karawanę. Patrząc na baryłki korzennych przypraw, małe, pękate szkatułki o
  żelaznych  okuciach  pełne  kruszcu,  naszyjniki,  apaszki, perfumy i inne
  luksusy,  w  których lubią pławić się bywające na kiermaszach bogate panie
  uśmiechała  się z satysfakcja. Bez chwili zwłoki zabrała się do napychania
  juków.

                                    * * *

Podkowy głucho dźwięczały o bale mostu, gdy Korvin i Rodolv wjeżdżali
  do   Terriken.  Był  dzień  dorocznego  wielkiego  kiermaszu.  Pod  nogami
  spłoszonych   hałasem   wierzchowców   pętały   się   gromady  umorusanych
  dzieciaków,   z   każdej   strony   słychać  było  nawoływania  przekupek,
  sprzedawców  lubczyków  i  afrodyzjaków  czy  obłąkanych głoszących koniec
  świata.
       Łowcy  zsiedli  z koni, tłum zrobił się tak gesty, ze przejechać było
  niemożliwością.  Rodolv  czul  się  trochę  spłoszony,  nie  lubił  miast;
  żebraków   czepiających  się  jego  zielonego  kubraka,  wiecznego  smrodu
  brudnych  uliczek i ogłuszającego gwaru tłumu. Przepychał się przez ciżbę,
  zniecierpliwiony.
       -  Korvin  -  odezwał  się  z  prośba  w  glosie - wracajmy na szlak,
  przyjdziemy jutro, kiedy będzie mniej.. ludzi.
       -  Daj spokój - parsknął Korvin - Wyglądasz, jakbyś wołał mierzyć się
  ze zbrojnym oddziałem niż zostać tu chociaż chwile dłużej. Wiesz przecież,
  ze  teraz  jest najlepsza okazja na dowiedzenie się czegoś o naszej dobrej
  znajomej.
       -  Wiem  -  westchnął  Rodolv - Ale poszukajmy tych informacji może w
  jakiejś karczmie, co? Jest tu taka jedna...
       -  "Zloty  kogut",  wiem.  - uśmiechnął się Korvin - Słynie z dobrego
  piwa.. i nie tylko.
       -  No  to  na  co  czekamy  - poweselał łucznik - dalejże, do Złotego
  koguta!
       Korvin zaśmiał się gromko i podążył za przyjacielem.

       "Zloty  Kogut"  był  zapchany  do  granic możliwości. Łowcy stanęli w
  wejściu   trochę  zdezorientowani.  Na  widok  dwóch  klientów  karczmarka
  odepchnęła   od  siebie  jakiegoś  pijaczynę,  wytarła  ręce  w  fartuch i
  zamachała do nich zachęcająco.
       -  Dzień  dobry, co podąć - zapytała, gdy już przepchnęli się do niej
  poprzez liczny tłum.
       - Dwa piwa, i ...-Korvin rozejrzał się po sali - i stolik.
       -  Gorinka!  -  ryknęła  karczmarka  zadziwiająco  głośno jak na swój
  niewielki wzrost - Znajdź szlachetnym panom stolik!
       Do  łowców podszedł ogromny mężczyzna o niezbyt inteligentnym wyrazie
  twarzy,  zmierzył sale uważnym spojrzeniem, po czym jednym ciosem potężnej
  ręki  zwalił z lawy spitego do granic możliwości wieśniaka. Wieśniak wstał
  z   trudem   i   skierował  się  chwiejnym  krokiem  do  drzwi,  widocznie
  przyzwyczajony już do tego precedensu.
       Ledwo  przyjaciele  zdążyli  usiąść,  a już karczmarka stawiała przed
  nimi dwa ociekające piana kufle, a liczni niezbyt trzeźwi osobnicy zaczęli
  zagadywać  ich nachalnie. Rodolv ignorował ich sącząc piwo, a Korvin zajął
  się "zbieraniem informacji".
       - Jak się żyje ostatnio w Terriken? - zagadnął sąsiada.
       -  Ja  tu tylko przejezdny jestem, panie, na kiermasz przyjechałem. -
  odpowiedział  jegomość  z  bujnym,  siwym wąsem. - Obyczaj przedstawić się
  każe, jestem Tirem, kupiec, milo mi. - przedstawił się jegomość.
       - Korvin. - skłonił lekko głowę.
       - Jak tam idzie praca, panie Tirem. - spytał łowca pozornie niedbale.
       -  Oj,  ciężko,  panie, ciężko teraz. Niebezpieczne czasy nastały. Po
  drogach  bandy  grasują,  rabusie i inne zołzy, tylko czatują na uczciwych
  ludzi,  takich  jak  pan...- tu zerknął na potężny miecz u boku Korvina -i
  ja. A najgorsza to już ta baba, co to jej się miecza zachciało.
       - Torcha? - podsunął Korvin.
       - A tak, właśnie ta. - kiwnął głowa Tirem i przytknął do ust kufel.
       - I co z ta bandyta? - popędził go łowca.
       -  Wiec,  jak  mówiłem  -  kupiec  otarł  usta  z piany - ona to jest
  najgorsza ze wszystkich. Słyszał pan szanowny na pewno o rzezi w Parkimov,
  tak,  tam  się  krew  lala,  oj lala. Myślał by kto, ze siedzi w lasach i
  będzie  rany liżąc, ale to nie. Ledwo przycichło po rozróbie, a babsko się
  znów pokazało.
       - A ja myślałem, ze ja kto ukatrupił. - zdziwił się uprzejmie Korvin.
       - Ja? - Tirem zaśmiał się piskliwie. - Na nią to by trzeba wszystkich
  wojów  królewskich,  a  i to za mało. To czarownica, żeby ktoś tak mieczem
  wywijał  to  nie  zgodne z natura. - Tirem spojrzał za żalem na dno kufla.
  Korvin bez słowa podsunął mu swój.
       -  O  czym  to  ja..?  -  beknął  kupiec  - A, tak. No wiec, znów się
  pokazała.  Nie  dalej  niż  wczoraj na karawanę napadła. A jak bezczelnie,
  prawie  ze  pod murami miasta. Pułapkę zastawiła, przemyślna ze ho ho, kto
  by się spodziewał takiego pomyślunku po dziewce.
       - Skąd wiadome, ze to ona? Mało to band grasuje? - spytał się łowca.
       - No jak, przecie jak jest kupa chłopa, to się nie boja niczego, nie?
  A  ona  czekała,  aż  jeden ino ostanie, żeby go zakatrupić. Widać, ze się
  ostrożniejsza  stała, jak ja ranili w Parkimov to się teraz boi. Nie lanco
  jej  widać  znowu  być  koń..  kontuzjowana.  No i nic nie paliła, jak to
  zawsze robią, zostawiła co mniej cenne i odjechała. Widać, ze pąkowała ino
  tyle,  co  się  na jednego konia mieści. A i spieszno jej było, bo ruch na
  drodze, wszyscy na kiermasz ciągnęli.
       Korvin odwrócił się do Rodolva.
       -  Musi  być  niedaleko.  Wczoraj  napadła tu karawanę. Znajdziemy ja
  migiem,  pewnie  sprzedała  już  lup i teraz zechce gdzie zaszaleć. Założę
  się, ze jest w mieście.
       -  Nie  będzie łatwo znaleźć ja w tym tłumie. - Rodolv zamyślił się -
  gdzie  byś  poszedł, gdybyś nie chciał być rozpoznany, a chciał się dobrze
  zabawić?
       -  Dzielnica  portowa.-  Korvin kiwnął głowa. - Ale słuchaj, ona jest
  sprytna.  Musimy mięć plan, jak się tu za nią zabierzemy, to się spłoszy i
  tyle ja widzieli.
       -  Racja.  -  przytaknął  łucznik.  - Mam pomyśl. Będziemy już na nią
  czekali.

                                    * * *

       Nad  rzeka  unosił  się  mocny  odór  ryb.  Torcha  zmarszczyła nos i
  wyminęła kupę rybich szkieletów. Nie miała kaptura i bez leku przechadzała
  się  miedzy ludźmi. Tu i tak nikt jej nie pozna, wszyscy albo zalani, albo
  mało  ich  to obchodzi. Jedyna zaleta mieszkania w dzielnicy portowej, nad
  brudna i śmierdząca rzeka Rena było to, ze nikt się tobą nie interesował.
  Dlatego właśnie tu można było znaleźć najgorszych zabijaków.
       Już  od  godziny  krążyła w tej dzielnicy. Oprócz kilku rzeczy, które
  musiała  kupić,  trzymała  ja  tu  jeszcze jedna sprawa. Tak długo była na
  szlaku sama. Szukała kogoś na te noc.
       Zmierzchało  już,  gdy  skierowała  się  do  najpodlejszej  w okolicy
  tawerny.  Gdy  weszła,  uderzył  w nią ciężki zaduch, dym z komina i hałas
  rozmów.  Prawie  natychmiast  rzucił  jej się w oczy ciemnowłosy mężczyzna
  siedzący  w  kacie. Powoli sączył piwo i w jakiś sposób odstawał od tłumu.
  Zręcznie lawirując miedzy ludźmi skierowała się w jego stronę.
       - Można się przysiąść? - spytała z miłym uśmiechem.
       - Proszę. - ciemnowłosy okazał się być dżentelmenem, wstał i podsunął
  jej krzesło.
       - Dzięki. - usiadła i zamówiła piwo.
       Gdy piła z przyjemnością zimny trunek, nieznajomy zaczął rozmowę.
       -  Nie  strach  tak  ci  samej po nocy włóczyć się w takim miejscu? -
  zapytał.
       -  Mi? - zaśmiała się - Strach? Nie, ja się nie boje. Powinni się bać
  ci,  którzy  chcą  na  mnie  napaść.  -  uśmiechnęła  się drapieżnie. Piwo
  uderzyło do głowy i nie zależało jej na dyskrecji.- Jestem Torcha.
       - Ta Torcha? Torcha postrach szlaków? - spytał czarnowłosy zdziwiony.
       - Ta. Przeszkadza ci to? - rzuciła zaczepnie.
       -  Nie.  -  uśmiechnął się - Nie za bardzo. Właściwie, próbuje się na
  tobie wzorować, jak na razie z miernym skutkiem. Jestem Korvin.
       - Nie słyszałam o tobie. - pociągnęła jeszcze trochę piwa.
       - No właśnie - skrzywił się komicznie.
       Torcha zaśmiała się.
       - Szczerze mówiąc - powiedział Korvin przyglądając się jej badawczo -
  spodziewałem się kogoś innego.
       - To znaczy? - Torcha poczuła z zaskoczeniem, ze rumieni się pod jego
  taksującym wzrokiem. Dziękowała bogom za półmrok izby.
       - Cóż, zgodnie z opowiadaniami Torcha powinna być ogromnym babskiem z
  obnażonym   mieczem,  przypominającym  bardziej  zabijakę  z  północy  niż
  kobietę. - uśmiechnął się do niej. - Nie jesteś podobna do tych wyobrażeń.
  Na szczęście.
       Torcha poczuła jego zręczna dłoń na swoim kolanie.
       - Czy w tej nędznej knajpie można wynająć pokój - zamruczała.
       - Po co - szepnął z szelmowskim uśmiechem. - już jeden mamy.
       Wstał  i  delikatnie  pociągnął ja za rękę. Stanęła naprzeciw niego i
  dłużej  nie czekając skierowała się w stronę wynajmowanych izb. Nie były z
  pewnością to izby luksusowe, ale miały łóżka, a to im akurat wystarczyło.

       Korvin  otworzył oczy. Przez chwile leżąc nieruchomo zastanawiał się,
  co  go  obudziło.  Hałas  powtórzył  się, ostrożne pukanie do drzwi. Łowca
  delikatnie zdjął ze swojej piersi dłoń Torchy. Spala, ufnie wtulona w jego
  bok.  Kosmyk  kasztanowych  włosów  leżący jej na twarzy unosił się w rytm
  oddechu.  Korvin odgarnął go z czułością i powoli, uważnie wstał. Podszedł
  do drzwi niezgrabnie naciągając spodnie. Na korytarzu stal Rodolv.
       -  Nareszcie  - syknął - Już myślałem, ze nigdy nie skończycie. Co ty
  wyrabiasz idioto?
       - Czego chcesz? - Korvin zamknął drzwi do pokoju. - Przecież wszystko
  jest pod kontrola.
       -  Bogowie,  tyś  zwariował - stwierdził łucznik patrząc na Korvina i
  znacząco  pukając się w czoło. - Miałeś ja tylko zwabić do pokoju, zawołać
  mnie  i  byśmy  ja  mieli  z  głowy. A ty co robisz? Gzisz się z ta zdzira
  zapominając  o  naszej  umowie, a potem jeszcze zasypiasz snem niemowlaka.
  Mogła cię zabić już dziesięć razy!
       - Tragizujesz - powiedział łowca szeptem - Nic nie mogła mi zrobić.
       - Akurat. A zresztą nie ważne. - Rodolv wzruszył ramionami. - Mamy ja
  teraz na patelni, dwa ciachnięcia mieczem i po wszystkim.
       - Chcesz ja zabić? Tu i teraz?
       -  No  a  jak  to  sobie wyobrażasz - łucznik spojrzał na przyjaciela
  podejrzliwie - Burmistrz wyznaczył jednakowa nagrodę za żywa lub martwa, a
  co ja się mam z nią jeszcze szarpać.
       - Nie o to chodzi! - powiedział Korvin. - Nie możemy zabić jej tutaj!
       - A dlaczego nie? Masz jakiś racjonalny powód - Rodolv uśmiechnął się
  -  Oczywiście,  oprócz  tego,  ze  masz  ochotę  na powtórkę gimnastyki na
  sienniku.
       Korvin spojrzał Rodolvowi w oczy i nie powiedział nic.
       -  No  to  na  co  czekamy?  Masz. - łucznik wcisnął Korvinowi w rękę
  kościany sztylet. - Idź tam i zasłuż na nagrodę.
       Korvin  spojrzał  na nóź w swojej ręce, jak gdyby dziwił się, skąd on
  się  tam  wziął.  Potem popatrzył jeszcze na przyjaciela, otworzył drzwi i
  wszedł  do izby. W środku panował mrok, po omacku zbliżył się do posłania.
  Dźgnął  nożem  w  miejsce,  gdzie powinna była znajdować się szyja Torchy.
  Sztylet  przeszedł lekko przez siennik. Nie było jej tam. Tak, jak ubrania
  i miecza bandycki. Łowca poczuł na plecach chłód. Odwrócił się, i zobaczył
  gwiazdy patrzące na niego przez otwarte na oścież okno.

       Torchę  zbudził ruch Korvina. Leżała jednak spokojnie, nie zdradzając
  się  z  tym,  ze  nie  śpi i z przyjemnością poddając się jeszcze raz jego
  delikatnemu  dotykowi.  Gdy  wstał  otworzyła  oczy i zobaczyła, ze z kimś
  rozmawia.  Nie  interesowało  jej  to.  Ale  nie  chciała  go  narażać  na
  niebezpieczeństwo nią spowodowane. Zerwała się na nogi, gdy tylko zamknęły
  się  za  nim  drzwi. Ubrała się błyskawicznie, przypasała miecz. Odwróciła
  się  jeszcze  na  chwile  słysząc  podniesione  glosy, po czym z uśmiechem
  wyskoczyła na bruk ulicy. Lądując podparła się miękko, poprawiła ubranie i
  puściła  się  równym  biegiem  w  kierunku bram. Świt był blisko, niebo na
  wschodzie  nabierało  odcieni  szarości,  a ona chciało opuścić miasto gdy
  tylko otworzą bramy. Przyśpieszyła.
       Korvin  podbiegł  do  okna  i  wyjrzał na ulice. Nie było jej nigdzie
  widać.  Rodolv  wpadł  do pokoju, w jednej chwili zrozumiał co się stało i
  rzucił Korvinowi ubranie.
       -  Ty  cholerny  durniu!  Rusz  się!  - wrzasnął - Wszystko słyszała!
  Możemy ja jeszcze dogonić!
       - Idzie w stronę stajni przy bramach. - powiedział niewyraźnie Korvin
  nakładając koszule - O świcie jest tam pełno ludzi, nie będziemy jej mogli
  tam złapać, zbyt duże ryzyko.
       -  Dorwiemy  ja  na  szlaku! - łucznik już przesądzał parapet. Korvin
  skoczył za nim. Natychmiast zerwał się do biegu, prześcigając przyjaciela.
  Wsłuchał  się  w prace mięsni, skupił na oddechu. Musiał być tam pierwszy.
  Może nie wszystko stracone.

       Gdy dotarła do stajni, żołnierze na murach już się gotowali do zmiany
  warty.  Osiodłała  konia i dołączyła się do grupy czekających pod brama na
  otwarcie  wrót.  Odwróciła  się nagle, słysząc kroki biegnącego człowieka.
  Ulica   nadbiegał   Korvin.   Uśmiechnęła  się  do  siebie  i  pomyślała z
  satysfakcja,  ze  widocznie  nawet  po  wielu  dniach na szlaku robi dobre
  wrażenie.  Zeskoczyła  z  konia i czekała, aż nadbiegnie. Twarz perliły mu
  krople potu.
       - Torcha - wydyszał - słuchaj, to nie tak.
       - Co nie tak? - uniosła brwi w zdziwieniu.
       - Moja.. rozmowa z przyjacielem..- wydyszał.
       -  Daj  spokój  -  przerwała  mu  -  nie obchodzi mnie żadna rozmowa.
  Posłuchaj  - uśmiechnęła się mile - to była wspaniała noc i żałuje, ze nie
  będziemy mieli okazji jej powtórzyć, ale jestem kim jestem. Bywaj zatem. -
  ucałowała go w spocony policzek i wskoczyła na konia.
       -  Czekaj!  - chwycił ja za rękę. - Pozwól mi jechać z tobą. Jeśli mi
  nie pozwolisz, pojadę i tak. Nie zostawisz mnie tutaj
       Popatrzyła  na  niego  zdziwiona.  Widziała, ze jest zdecydowany. Nie
  chciała  znów  być  sama  na  szlaku.  Korvin zachowywał się jak zakochany
  młodzik, a to podbiło jej serce. Chyba mogła mu zaufać.
       -  Gdzie  masz  konia?  -  uśmiechnęła się do niego - zaraz otwierają
  bramy.
       Korvin  w  rekordowym  tempie  wpadł do stajni, po czym wyprowadził z
  niej zgrabnego gniadosza. Wskoczył na konia i stanął strzemię w strzemię z
  Torcha.  Słonce  jak  na  komendę  wychyliło  się zza horyzontu, na murach
  zagrały rogi. Krata ze zgrzytem uniosła się w powietrze, wypuszczając cala
  gromadę oczekujących poza mury miasta. Zaczynał się nowy dzień na szlaku.

       Rodolv  wbiegł  na  plac  przed  brama  czerwony, spocony i zdyszany.
  Ciężko  oparł  się o ścianę domu, otarł pot zalewający mu oczy i rozejrzał
  się dookoła. W powietrzu cichł dźwięk rogów. Brama stała otworem. Plac był
  jasny, cichy i .. pusty

                                    * * *

       Torcha nie miała sprecyzowanego planu, wiec po prostu zagłębili się w
  rzadko  używane  ścieżyny.  Jechali  bok  w  bok,  a ona cieszyła się jego
  obecnością,   zapachem,   głosem.   On   obserwował   ja   uważnie,  łowił
  najdrobniejszy   ruch   zachwyconymi   oczyma.   Torcha   zauważyła   to i
  zarumieniła  jak  podlotek.  Korvin  miął  ochotę  dotknąć  jej  policzka,
  przytulić, ale zdusił ta chęć w sobie. Jechał, marząc o postoju i o niej.
       W  końcu  ściemniło  się  na  tyle,  ze  mógł  zaproponować popas nie
  wzbudzając  jej  podejrzeń.  Mimo  jego  swobodnego  tonu uśmiechnęła się,
  przejrzawszy  jego  zamiary.  Rozkulbaczyła  konia  i  żebrała  gałęzie na
  ognisko. Nie przeszkadzał jej, sam zagłębił się w las i po godzinie wrócił
  z królikiem.

       Ogień  płonął równym, spokojnym płomieniem. Torcha wyswobodziła się z
  objęć Korvina i poprawiła włosy.
       - Spaliliśmy królika - powiedziała z uśmiechem.
       -  Kto  by  się  przejmował  - odpowiedział Korvin przeciągając się -
  Zbrakło nam czasu na uważanie na niego. - mrugnął do niej szelmowsko.
       Gdy  usiedli,  już  najedzeni, przy ognisku Torcha wierciła się przez
  chwil w jego objęciach, po czym zapytała:
       - Dlaczego się do mnie przyłączyłeś? Przecież wiedziałeś, kim jestem.
       -  Wiedziałem.  -  przytaknął.  -  Ale  to, kim jesteś, nie ma nic do
  rzeczy.  A  dlaczego?  -  zapatrzył się w niebo - Sam nie wiem. Chce być z
  tobą. To wszystko.
       Torcha  milczała  długo.  Ogień  kładł cienie na jej twarzy, igrał na
  pobliskich drzewach. W końcu Torcha odezwała się, bardzo cicho.
       - Ja.. - zaczęła z trudem - ja tez chce być z tobą. Bardzo chce. Było
  wielu.. mężczyzn w moim życiu ale żaden.. żaden tak jak ty. Rozumiesz?
       Korvin  kiwnął  głowa, chciał cos powiedzieć, ale położyła mu rękę na
  ustach.  Siedzieli  w  ciszy,  zasłuchani  w wiatr. Torcha odwróciła się i
  spojrzała mu w oczy.
       - Kochaj mnie, Korvin.
       W  głębokim  lesie,  gdzie  nie  mógł  ich znaleźć nikt prócz światła
  gwiazd, spełnił jej prośbę.

       Wyruszyli wczesnym rankiem, kiedy ptaki dopiero przygotowywały się do
  porannego  chóru.  Torcha zaproponowała wczoraj udanie się do niewielkiego
  miasteczka  odległego  o  dwadzieścia mil. Miasteczko o nazwie Ram tuz było
  dobrze  znana siedziba wszelkich szubrawców i bandytów jacy pokazywali się
  na szlakach.
       -  Możemy  tam  czuć  się spokojni - podkreśliła Torcha - Żaden łowca
  nagród nie próbował by się tam zapuścić.
       Zadrżała nagle, jak gdyby pod wpływem niemiłego wspomnienia.
       -  Nienawidzę łowców - zaczęła powoli, z trudem - Kiedyś, kiedy byłam
  młodsza,  należałam  do wspanialej Hanzy. Rozpadła się, gdy napuszczono na
  nas oddział łowców. Wyrżnęli polowe grupy. Moich przyjaciół. Uciekłam, gdy
  zobaczyłam,  jak  zabijają.  A zabijali strasznie, okrutnie, przerażająco.
  Nienawidzę  łowców,  Korvin.  -  schyliła  głowę  w bezbronnym geście. Nie
  powiedział nic. Jechali dalej.

       Dotarli  do  Ram tuza  następnego  dnia. Wjechali do miasteczka stępa,
  paradując  główna  droga.  Torcha  co  chwile  odpowiadała na pozdrowienia
  licznych  znajomych,  parających  się  ta sama profesja. Korvin siedział w
  siodle  spięty  i niepewny. Rozglądając się poznawał twarze znane z listów
  gończych.  Poorana  szramami  twarz Wielkiego Gofra, rębajły za pieniądze.
  Przebiegle   oczka  w  szczurzej  twarzyczce  FIFA,  szpiega  i  mordercy.
  Srebrzysty śmiech Tor omeny, zwanej Piękna Śmiercią. I wielu, wielu innych.
  Zadrżał na myśl, co by się mogło stać, gdyby wiedzieli, kim jest.
       Torcha  skierowała konie wprost do sklepu płatnerza. Chciała obejrzeć
  nowe  towary,  i  naostrzyć  swój miecz. Stwierdziła, ze lekko się stępił,
  kiedy na jednym z postojów nie przecięła pięciocalowego pniaka.
       Przytulona  do  ramienia  Korvina  przebierała  w  towarze,  gdy ktoś
  brutalnie  chwycił  ja  za  ramie.  Odwróciła  się  zwinnie, błyskawicznie
  wyciągając  miecz.  Raantar  patrzył  na  nią z obleśnym uśmiechem. Korvin
  poznał  go  natychmiast  po  skórzanej  kurcie i bliźnie zniekształcającej
  wargę, od której zwano go Wąsaczem.
       - Zjawiłaś się, Torcha. - powiedział nieprzyjemnym, gardłowym głosem.
  - Wiedziałem ze się zjawisz prędzej czy później.
       -  Załatwmy  to  od  razu  - powiedziała Torcha balansując mieczem. -
  jestem pewna, ze długo na to czekałeś.
       -  Faktycznie,  długo  - Raantar zmrużył oczy. - ale poczekam jeszcze
  trochę. Spotkajmy się w południe, na placu. Będę tam.
       -  I  ja  przyjdę.  - powiedziała Torcha spokojnie, chowając miecz do
  pochwy.  -  Czekaj  wiec  tam, a teraz zejdź mi z oczu. Mam zamiar spędzić
  przyjemnie kilka godzin bez widoku twojej parszywej mordy.
       - Twoje ostatnie kilka godzin - zaśmiał się - Bywaj.
       Wasal  odwrócił  się i z kilkoma druhami o równie parszywym wyglądzie
  wtopił się w tłum.
       -  Czego  on  chce  od  ciebie?  -  zapytał Korvin, gdy tylko Raantar
  zniknął z pola widzenia.
       -  Stare  porachunki  - odparła Torcha niechętnie - Kiedyś pożarliśmy
  się  o  cos,  tutaj,  w Ram tuzie, a ja zabiłam jego kamrata, jego raniłam.
  Poprzysiągł mi zemstę. Ale nie martw się - uśmiechnęła się do niego - Taki
  z niego szermierz jak ze mnie baletnica.
       -  Zabił  niejednego  człowieka  - odparł Korvin zimno - Nie będę się
  biernie przyglądać, jak cię morduje.
       -  Ani  mi  się  waz wtrącać - syknęła wściekle - to prywatna sprawa,
  miedzy mną i nim. Nic ci do tego.
       Zamilkła na chwile, zawstydzona.
       -  Przepraszam  -  mruknęła  - nie powinnam była tego mówić. Doceniam
  twoje poświecenie, ale tym razem daj mi działać samej.
       Kiwnął  głowa  na  znak,  ze  rozumie.  Torcha pocałowała go w usta i
  pociągnęła do kolejnego straganu.

       Gdy  słonce  zbliżyło  się  do  zenitu,  na placu zaczęli zbierać się
  ludzie.  Wieść  o pojedynku rozeszła się szybko. Sława Raantar, tak jak i
  Torchy,  sięgała  daleko.  Na  placu stanęło wielu morderców i najemników,
  przewidując pokaz prawdziwego kunsztu.
       Gdy pojawiła się Torcha, Wąsacz już na nią czekał.
       -  Zaraz  wracam.  Nie  martw  się. - pocałowała Korvina w policzek i
  weszła  na środek placu. Dobyła miecza. Zamachała nim kilka razy na próbę,
  świeżo  naostrzone ostrze gwizdnęło. Poruszyła ramionami, sprawdzając, czy
  nic nie krepuje jej ruchów. Zrobiła dwa kroki i przyjęła pozycje. Zmrużyła
  groźnie oczy. Twarz skrzywiła się w wyżywającym grymasie.
       - Tańcz, Raantar! - syknęła, i rzuciła się wprost na niego.
       Był  gotowy  na  jej  skok.  Torcha  zaczęła łatwo, trzema kroczkami,
  obronił  bez  trudu.  Metal  zgrzytnął o metal. Wyrwała się z jego parady,
  cięła mocno, ze skrętu bioder. Sparował, odskoczył, czekał wirując.
       Torcie  denerwowały  jego  uniki,  niechęć  do  skrzyżowania  mieczy.
  Pozwoliła  ponieść  się  wściekłości,  adrenalina  załomotała w skroniach.
  Skoczyła  do  niego z sykiem, niczym dzika kotka. Miecz błysnął trudnym do
  dostrzeżenia ruchem. Złość dodała jej sil.
       Miecze  migały w oszołamiającym tempie. Cios, parada, parada, odskok,
  cios.  Raantar  nie  był  przyzwyczajony do takiej walki. Był najemnikiem,
  zwykle  walczył  w tłumie, gdzie plecy i boki chronili inni. Teraz szybkie
  tempo  wycieńczało  go.  Zaczynał  trącić siły, nie mógł sobie pozwolić na
  przedłużanie  tej  gry.  Zaatakował, mierżąc w tętnice. Torcha była zajęta
  parowaniem  jego  poprzedniego  ciecia,  szyja  była doskonale odsłonięta.
  Wciąż jeszcze szła za ciosem miecza, nie miała prawa zdążyć.
       Zdążyła.
       Nie  czekała,  aż  ochłonie  z  zaskoczenia. Cięła od dołu, celując w
  pachwinę.  Długie  ciecie  rozorało  go  głęboko,  od krocza aż po mostek.
  Wąsacz  upuścił  miecz,  złapał  się  za  wylewający  się brzuch. Krzyknął
  rozdzierająco.  Torcha  stanęła  nad nim i szybkim ciosem ucięła mu głowę.
  Krzyk ucichł.
       Ze  zgrzytem  wsunęła  miecz  do  pochwy. Otarła twarz z krwi i potu.
  Wytarła zakrwawione ręce o spodnie i odwróciła się do tłumu. Było cicho
       -  No,  co  tak  stoicie!  - powiedziała z uśmiechem - Kto postawi mi
  piwo?
       Odpowiedział  jej  wybuch  śmiechu  i  oklasków.  Wąsacz  był średnio
  lubiany  w  zbójeckiej społeczności, zaraz wiec zjawiło się wielu chętnych
  do pogratulowania. Torcha wyrwała się im i podeszła do Korvina.
       -  Mówiłam  ci,  ze  to  fraszka.  -  powiedziała  patrząc mu w oczy.
  Uśmiechnął  się  i  pocałował ja, aby uciszyć tłukące się po głowie myśli.
  Oderwała  się  od  jego ust i pociągnęła do karczmy. Poszedł, bezwolny jak
  szmaciana lalka.
       W uszach dzwonił mu nieludzki krzyk Raantar.

       W  karczmie  zrobiło  się  tłoczno.  Po  walce  tu  przyszli  wszyscy
przebywający  w  mieście bandyci, aby poprzechwalać się, napić i posłuchać
  opowieści.  Swoja gadkę snuł właśnie Wielki Gofr, a Kolo zasłuchanych osób
  czyniło spustoszenie w karczmarskich zasobach alkoholu.
       Korvin  usiadł  z boku, nie interesował się soczystymi opisami. Piwo,
  które  przyniosła  mu  Torcha  nim wtopiła się w tłum, stało nienaruszone.
  Korvin myślał.
       Scena  na  placu wstrząsnęła nim. Nie chodziło o sam akt śmierci, ani
  tez o sposób, w jaki zabijała Torcha, a zabijała okrutnie. Chodziło o nią.
       Przez  te kilka spędzonych razem dni utwierdzał się w przekonaniu, ze
  to  właśnie  ona.  Ze jest ta jedyna, ta, na która czekał cale życie. Była
  czuła,  szczera, piękna i wrażliwa, a również silna, inteligentna, sprytna
  i  zdecydowana.  Chciał  być z nią, na zawsze. Nie zastanawiał się głębiej
  nad  tym,  kim  ona  jest.  Zdawał  się  nie  przyjmować do wiadomości jej
  profesji, która wrosła w jej naturę i stała się częścią jej. Do dziś.
       Gdy zobaczył ja, jak walczy na placu, w pierwszej chwili poczuł dumę.
  Dumę,  ze  oto  jest  z  kobieta  tak wspaniała, ze potrafi nawet zadbać o
  siebie.  Ale  gdy  zaczęła  zabijać,  przestał  o niej myśleć jak o swojej
  kobiecie.  Przez  głowę  przeleciały  mu obrazy dziesiątków zabitych osób,
  zasztyletowanych,  zarąbanych  mieczem,  wykrwawiających się na drogach, w
  domach,  w  tawernach.  Zobaczył płonące domy, błagających o litość kupców
  ginących  od  beznamiętnego  ciecia,  rozszerzone strachem źrenice, lament
  kobiet,  gdy  ich mężów i synów przywożono martwych na wozach. Słyszał ich
  płacz, i czul się winny. Widział ich łzy, i czul się winny. Czul się winny
  samolubstwa,  pychy,  ślepoty na rzeczy oczywiste. I wtedy zobaczył w niej
  nie  kobietę,  ale  potwora.  Mordercę.  Bandytę. Zabójcę. Gdy podeszła do
  niego miął ochotę odsunąć się, strzasnąć z siebie jej ramiona ze wstrętem.
  Ale powstrzymał się. Przypomniał sobie, po co tu jest. Zdecydował się grac
  dalej  role,  w która sam się uwikłał, skontaktować się z Rodolvem i zabić
  ja. Zabić.

                                    * * *

       Rodolv  już  drugi  dzień koczował pod Ram tuzem zachodząc w głowę, co
  tez  się  stało  Korvinowi.  Pokiwał smętnie głowa nad właśnie czyszczonym
  siodłem.  Nie  ma  co,  wyraźnie cos mu strzeliło. Zakochał się. Ten to ma
  fart,  zamiast  w  jakiejś  milej  dziewczynie  to  właśnie w niej. Miejmy
  nadzieje,   ze   to   przejściowe.  Zerwał  się,  zaalarmowany  szelestem.
  Błyskawicznie wymierzył luk w źródło hałasu. Z krzaków wyłonił się Korvin.
       -  Nie  wygłupiaj się - skrzywił się wyciągając z włosów gałęzie - To
  tylko ja.
       - Widzę, ze ty - Rodolv opuścił luk - Pan szanowny raczył się zjawić.
  Cóż to, czyżby cię rzuciła twoja ukochana?
       -  Zamknij  się  -  Korvin  podniósł oczy - Nie wiem, co mi się wtedy
  stało. Ale teraz to nieważne. Bądź cicho i słuchaj.
       -   Wyjeżdżamy   dziś   po  południu.  Torcha  załatwiła  tu..  pewne
  porachunki, i zdobyła nowe informacje. Ma zamiar wraz ze mną napaść konwój
  barona  Tothermana.  Nie  śmiej  się!  Nie moja wina, ze ma takie porąbane
  nazwisko.
       -  Nie  z  tego  się  śmieje  -  parsknął  łucznik  - "Ze mną", "my",
  doprawdy, rościsz sobie do niej wszelki prawa!
       -  Już?  Przeszło?  -  Korvin zmroził go wzrokiem - Dziękuje. Wiec na
  pierwszy  postój  staniemy  o  dwadzieścia  mil stad na zachód, w wąwozie.
  Znajdziesz nas bez trudu. Jak uśnie, zabijemy ja i z głowy. Jasne?
       -  Jasne  -  kiwnął  głowa  Rodolv. - Podoba mi się twój fachowy ton.
  Nareszcie zachowujesz się jak prawdziwy zawodowiec.
       Korvin popatrzył na niego. W oczach miął pustkę. Nie mówiąc ani słowa
  odwrócił się i zagłębił w las.
       Rodolv otrząsnął się, wciąż czując na sobie jego wzrok.
       - Nie ma co - mruknął - Dziwaczeje mi kompan na starość.
       Chwycił szmatkę i wrócił do czyszczenia siodła.

       Rozbili  się  na  noc w cienistym wąwozie. Atmosfera miedzy nimi była
  napięta,  Korvin  na  pytania  odpowiadał  półsłówkami, a próby nawiązania
  rozmowy  ignorował.  W  końcu  Torcha  zniechęciła się i siedziała cicha i
  zamyślona.
       Gdy  rozpalał  ognisko  podeszła  do  niego  i przytuliła się do jego
  pleców.  -  Korvin.. -szepnęła - ja nie mogę tak dłużej.. Wiesz, ze jesteś
  dla mnie kimś najważniejszym. Ja cię kocham Korvin. Powiedz, co się stało?
  Czemu  jesteś  zły?  Jeśli  chcesz  to  nawrzeszcz  na mnie, zbij, ale nie
  zamykaj się w sobie, nie zacinaj..
       -  To  nie  twoja  wina - pocałował ja w czoło - Wcale nie twoja. Idź
  spać.
       Torcha  westchnęła  ukradkiem,  oderwała  od  jego  pleców. Zgarbiona
  podeszła  do  posłania  i  zakopała  się w derkę. Korvin położył się obok,
  wsłuchując  się  w szmer jej oddechu. Gdy stal się równy i spokojny uniósł
  się na łokciach i gwizdnął cicho. W świetle ogniska ukazał się Rodolv.
       Korvin  wstał  i podszedł do niego. Stali przez chwile obróceni tyłem
  do  Torchy.  Ta chwila wystarczyła jej, żeby zerwać się z ziemi i stanąć w
  pozycji  z  obnażonym  mieczem.  Korvin  odwrócił się błyskawicznie. Stali
  naprzeciw siebie po dwóch stronach ogniska.
       - Torcha - zaczął - to wcale nie tak, jak myślisz..
       -  A  jak?!  -  krzyknęła,  zawirowała  mieczem - A jak?! To wszystko
  oszustwo,  mistyfikacja,  kłamstwo! Okłamałeś mnie! - po twarzy ciekły jej
  łzy.  -  Udawałeś  wszystko! Po co?! Nie lepiej było zabić mnie od razu, w
  oberży?  Bawiłeś  się mną! Nie daruje ci tego! - krzyknęła przeszywająco i
  rzuciła się na niego z mieczem, oślepiona przez łzy.
       Korvin  odbił  jej  uderzenie podświadomie. Nie czul, nie myślał, był
  bezlitosna  maszyna.  Wszystkie  ruchy  wykonywały się same. Widział kilka
  razy odsłonięte miejsca, choć Torcha walczyła jak uosobienie furii. Rodolv
  tez je widział.
       - Zabij ja! - krzyknął - Na co czekasz?! To twoja jedyna szansa!
       Torcha  krzyczała.  Ciosy  waliły  się  na niego jak grad. Parował je
  jednak  bez  trudu,  były  słabe  i  bezsilne.  Torcha  walczyła już tylko
  determinacja.  Nagle  zatrzymała się, odrzuciła miecz, skrzyżowała ręce na
  piersi.
       - Tnij! - krzyknęła przez łzy - Tnij!
       Wszystko  stało  się  zupełnie  bez  jego udziału. Korvin czul, jakby
  opuścił swoje ciało i przyglądał się z boku, bezstronnie . Wszystko działo
  się  jak w zwolnionym tempie. Jej drżące usta. Jej łzy na policzkach. Jego
  miecz.  Jego  ciecie.  I  jej  krew. Jej krew na rękach. I ona, upadająca,
  rzężąca  na  ziemi,  buchająca  krwią,  drąca  paznokciami  darnie.  I jej
  bezruch.  Jej  szkliste  oczy  wpatrzone  w  gwieździste  niebo.  Jej krew
  wsiąkająca w ziemie. Jej śmierć.
       Rodolv  podszedł  do Korvina klęczącego na ziemi, zaciskającego palce
  na rękojeści miecza.
       - Nic ci nie jest? - zapytał, delikatnie kładąc mu rękę na ramieniu.
       - Ona nie żyje. - głucho powiedział łowca.
       - Tak, nie żyje. Już po wszystkim. To już koniec.
       -  Tak, masz racje. - Korvin podniósł na niego oczy pełne rozpaczy. -
  To już koniec.

       Przybyli do Berviken następnego dnia. Korvin prowadził za uzdę konia,
  przez  którego  grzbiet  przewiesili  ciało Torchy. Szybko utworzył się za
  nimi  pochód  złożony  z  gapiów  i ciekawskich. Szemrali miedzy sobą, nie
  mogąc  się  nadziwić,  ze  ta  młoda,  i, wydawałoby się, słaba kobieta to
  naprawdę osławiona Torcha.
       Dotarli do ratusza i Rodolv załomotał w drzwi.
       - Burmistrzu! - zawołał - Przywieźliśmy ci Torcie!
       Burmistrz  z  trudem  przecisnął  się  przez  drzwi, a na widok trupa
  Torchy zaśmiał się jowialnie i zaklepał dłońmi po brzuchu.
       -  Proszę  proszę! - uśmiechnął się obleśnie. - Nasza legenda, słynna
  rozbójniczka,  Torcha,  postrach  szlaków, przyjeżdża do naszego ślicznego
  miasteczka nieco już nieruchawa!
       Tłum zarechotał posłusznie.
       -  Pięknie  się  spisaliście,  pięknie. Tylko szkoda, ze jest martwa,
  szkoda.  -  poklepał  się po brzuchu. - Ale to nic. I bez tego urządzimy z
  jej  ciąłem  zabawę,  co, chłopy? Łeb trzeba na ostrokole zawiesić, jak to
  się mówi, na przestrogę. Ha?
       Tłum przytaknął zgodnie.
       - A co z zaplata? - wtrącił się Rodolv.
       -  Aa,  zaplata,  tak,  zaplata.  Hej,  który  tam, przynieście panom
  zapłatę.
       Z  drzwi  wyłonił  się  barczysty  mężczyzna, członek Rady miejskiej,
  niosący pokaźny worek pieniędzy. Tłum zafalował.
       - Naści - burmistrz zmrużył oczy. - Wasze pieniądze.
       Rodolv oblizał wargi.
       -  Zrzuć  z konia to ciało - powiedział do Korvina nie odrywając oczu
  od worka. - Ładujemy mamonę.
       Korvin  zdjął  Torcie  delikatnie  z  siodła  i położył na bruku. Nie
  czekając,  aż  Rodolv  upora  się  z  nagroda, wsiadł na konia i odjechał.
  Łucznik pokiwał głowa i podążył za nim razem z workiem. Tłum ruszył dalej.

       Rodolv dogonił w końcu łowcę i zaciągnął do karczmy.
       - To trzeba oblać! - wykrzyknął i wepchnął go do środka.
       -  Stawiam  wszystkim!  -  krzyknął  upuszczając na ziemie dźwięczący
  monetami worek. Karczma w jednej chwili zapełniła się ludźmi.
       Korvin  stal  obojętnie, ale gdy Rodolv sięgnął po pieniądze, chwycił
  jego rękę i warknął:
       - Zostaw.
       -  Co  ci odbiło? - łucznik spojrzał na niego zdumiony, wyswobadzając
  dłoń - Pieniądze SA wspólne, uczciwie na nie zapracowaliśmy.
       Łowca  nie  powiedział  nic, tylko chwycił worek na plecy i skierował
  się ku wyjściu, celnie rozdając ciosy próbującym go zatrzymać mieszczanom.
       -  Wracaj  tu!  - darł się łucznik - Co ty sobie wyobrażasz! Oddawaj!
  Korvin więcej już nie słyszał bo zatrzasnęły się za nim drzwi izby.

       Wrota  do  rzeźni  wyłamano  z  zawiasów z ogłuszającym trzaskiem. Do
  środka  wszedł  Korvin.  Zobaczył  leżąca  na  stole do ćwiartowania mięsa
  Torcie, rzeźnika w skórzanym, upapranym krwią fartuchu, burmistrza, beczkę
  soli i pile. Przegotowywali się do dzielenie zdobyczy.
       -  Pan  łowca!  - uśmiechnął się burmistrz - Co za niespodzianka. Ale
  można było zapukać - dodał z nagana.
       -  Zamknij  się.  -  powiedział  Korvin  zmęczonym  głosem.  -  A ty,
  sukinsynu, zostaw ja.
       -  Ależ  panie  łowca!  -  oburzył się burmistrz - Tak się nie godzi!
  Zapłaciliśmy  wam  za  dostarczenie  ciała  Torchy, to, co się z nią potem
  stanie powinno was mało obchodzić.
       -  Ale  obchodzi.  Tu macie swoje zasrane pieniądze - rzucił worek na
  stół - A ja oddajcie mi.
       -  Ależ panie łowca... - zaczął burmistrz, ale nie skończył, bo pieść
  Korvina  wylądowała  prosto  na jego ustach. Burmistrz usiadł z rozmachem,
  oszołomiony uderzeniem i z namaszczeniem zaczął wypluwać żeby.
       Rzeźnik  próbował  stawić  opór, ale Korvin zręcznym cieciem dobytego
  błyskawicznie miecza pozbawił go większej części ręki. Nie chciał zabijać.
  Chciał  tylko,  żeby  zostawili  jego  i  ja  w spokoju. Chwycił jej ciało
  delikatnie,  wziął  ja  na ręce i wyniósł z izby. Burmistrz patrzył za nim
  otępiałym wzrokiem.
       Korvin mijał domy, ludzi, ulice, ale nie zatrzymywał się nigdzie, nie
  rozglądał  się.  Nie  zwracał  uwagi  na  wściekle  wrzaski Rodolva ani na
  rzucane z wielu ust obelgi. Gdy dotarł do swojego konia posądził na siodle
  ciało Torchy, sam siadł za nią i odgalopował w kierunku mrocznego lasu.
       Gdy  był  już  pewny, ze nikt tego miejsca nie znajdzie, ze jest dość
  daleko  od siedzib ciekawskich ludzi przyhamował konia i położył Torcie na
  mchu. Wykopanie grobu nie trwało długo, ziemia była miękka i chętna.
       Długo  klęczał  przy  niej, szepcząc słowa nie zrozumiale dla innych.
  Przepraszał   za   wszystko  teraz,  kiedy  było  już  za  późno.  Żałował
  wszystkiego,  czego  nie  zdążył  zrobić,  czego  nie  zdążył jej pokazać,
  powiedzieć.  Przeklinał  bogów  i  błagał ich o wybaczenie. Patrzył na jej
  zamknięte na zawsze oczy. Jego łzy widział tylko księżyc.

       Rodolv  znalazł  go następnego dnia rankiem. Trafił tu nie bez trudu,
  Korvin  wiedział  jak się poruszać, by nie pozostawiać śladów. Ale w końcu
  go  odnalazł.  Siedział  przy świeżo zasypanym grobie nie reagując na jego
  wołania.   W   końcu   podniósł   na  łucznika  oczy  stuletniego  starca,
  przepełnione bólem i rozpacza.
       - Jedzmy, Korvin - szepnął na ten widok łucznik - Zapomnisz.
       - Jedzmy. - powtórzył głucho łowca i wstał powoli, wyprostował się. -
  Jedzmy.

                                    * * *

       Końskie  kopyta  wybijały  jednostajny  rytm na ubitej drodze traktu.
  Rodolv jechał przygnębiony milczeniem przyjaciela. Korvin nie mówił nic. W
  końcu łucznik odezwał się.
       - Kim ona była dla ciebie? - zapytał.
       -  Światem.-  w  glosie  łowcy  dźwięczała czułość - Słońcem. Niebem.
  Radością. Wszystkim.
       - Zapomnisz - powiedział łucznik. - Będą inne. Zapomnisz.
       - Nie, Rodolv. - zaprzeczył Korvin łagodnie - Nie zapomnę.
       Wiatr   delikatnie  czochrał  gałęzie  drzew.  Ptaki  śpiewały.  Rosa
  wysychała na liściach paproci. Zaczął się nowy dzień.

                                    * * *

                                                                   
                                                                     Krzywa
Przepraszał za wszystko teraz, kiedy było już za późno. Żałował wszystkiego, czego nie zdążył zrobić, czego nie zdążył jej pokazać, powiedzieć. Przeklinał bogów i błagał ich o wybaczenie. Patrzył na jej zamknięte na zawsze oczy. Jego łzy widział tylko księżyc. Rodolv znalazł go następnego dnia rankiem. Trafił tu nie bez trudu, Korvin wiedział jak się poruszać, by nie pozostawiać śladów. Ale w końcu go odnalazł. Siedział przy świeżo zasypanym grobie nie reagując na jego wołania. W końcu podniósł na łucznika oczy stuletniego starca, przepełnione bólem i rozpacza. - Jedzmy, Korvin - szepnął na ten widok łucznik - Zapomnisz. - Jedzmy. - powtórzył głucho łowca i wstał powoli, wyprostował się. - Jedzmy. * * * Końskie kopyta wybijały jednostajny rytm na ubitej drodze traktu. Rodolv jechał przygnębiony milczeniem przyjaciela. Korvin nie mówił nic. W końcu łucznik odezwał się. - Kim ona była dla ciebie? - zapytał. - Światem.- w glosie łowcy dźwięczała czułość - Słońcem. Niebem. Radością. Wszystkim. - Zapomnisz - powiedział łucznik. - Będą inne. Zapomnisz. - Nie, Rodolv. - zaprzeczył Korvin łagodnie - Nie zapomnę. Wiatr delikatnie czochrał gałęzie drzew. Ptaki śpiewały. Rosa wysychała na liściach paproci. Zaczął się nowy dzień. * * * Krzywa