To tylko jedna noc w ruinach...


Autor : Xavier Vertigo
HTML : Sara




    Najlżejszy podmuch wiatru nie śmiał poruszyć rozgrzanego powietrza nad bezkresna połacią Równiny Traw, ograniczonej z południa Rudymi Górami. Niebo pełne było małych i delikatnych chmur dobrze znanych z pejzaży niedoszłych mistrzów pędzla. Oba słońca, niespiesznie zbliżały się do horyzontu. Mniejsze dawało jeszcze trochę światła; większe, opadając, coraz bardziej się czerwieniło. Cykady w romansowym nastroju zapełniały przestrzeń dźwiękami zmierzchu. Coraz silniej zagłuszał je tętent kopyt.
    Czarny zwierz o długiej szyi i jego jeździec, będący jeszcze przed chwilą plamką na horyzoncie, żarłocznie pokonywali przestrzeń. Burzyli spokój traw, wrzosów, owadów, jaszczurek i całej reszty istnień różnie klasyfikowanych przez zielarzy i hodowców. Hałasowali i pobudzali powietrze do ruchu. Do czasu. Monotonna jazda znużyła niewprawnego jeźdźca, który odbiegając myślami coraz dalej... i dalej... aż utracił kontakt z otaczającą go czasoprzestrzenią. Zasnął. I spadł.
    - O psia mać! - wykrzyknął koziołkując i wbrew własnej woli wymienił jednostronną przysięgę krwi z bujną roślinnością.
    Środek transportu o małym mózgu oddalał się w kierunku słońc lżejszy o jeźdźca, lecz bynajmniej nie o jego bagaże. Podróżny, młody mag, uklęknął i wstał głośno złorzecząc we wszystkich znanych dialektach i językach. Odruchowo się otrzepał, poprawił nieco fałdy szaty, starając się ukryć zadrapania. Zdjął kaptur, wyprostował się i rozejrzawszy dookoła zdał sobie sprawę z powagi sytuacji. Nie zastanawiał się długo. Wyszeptał zaklęcie i delikatnie gestykulując począł otwierać niewielki portal komunikacyjny. Świetlisty punkt, zawieszony jakieś półtora metra nad ziemią, powoli powiększał się i zmieniał, nabierając formy dwuwymiarowego owalu pozbawionego grubości. Świecąc jasno na obrzeżach, pulsował szarością w środku. Człowiek skupił się. Dotknął opuszkami palców lewej dłoni skroń. Z szarości zaczął zwolna wyłaniać się w coraz wyraźniejszy obraz. Otworzył oczy gdy do wizji dołączyła fonia.
    - Wieża sześć Równiny Traw. W czym mogę pomóc - wypowiedział wyuczoną formułkę znudzony życiem łącznik, nie wkładając ani odrobiny wysiłku w modulację głosu.
    - Vertigo do Monekusa, kod alef 95 07, przez wieżę czterdziestą czwartą Ansk. Pilne.
    - To będzie kosztować i chwilę potrwa. Muszę otworzyć kanał do Głównej na równinie i dopiero stamtąd do Głównej Ansk. Przez ... Chwileczkę... Tak. To pójdzie przez przekaźniki w czterech wieżach. W sumie licząc...
    - Na wszystkie błękitne demony! Nieważne za ile! Na koszt odbiorcy!
    - Tym drożej, bo to zwrotne.
    - W porządku, byle szybko. Nie jestem nastrojony do żartów.
    - A kto tu żartuje? - odparł łącznik paskudnie wykrzywiając twarz. - Może pan zamknąć portal, odezwiemy się do pana jak tylko uzyskamy połączenie.
    - Powie mi pan chociaż w którą stronę mam się kierować? I gdzie dokładnie jestem?
    - Otworzył pan portal komunikacyjny, to nie jest informacja turystyczna.
    Mag nabrał przeogromnej ochoty, żeby uderzyć łącznika. Zrobiłby to, gdyby tylko mógł. Chociażby za to bezczelne spojrzenie. Ten jakby wyczuł jego intencje, uśmiechnął się złośliwie i wyciągnął kanapkę.
    - Coś jeszcze? - zapytał z pełnymi ustami.
    - Nie, dziękuję. Smacznego. - odpowiedział zrezygnowany mag i wykonał drobny gest ręką. Portal rozwiał się w dym.
    Vert rozejrzał się dookoła. Rude Góry. A oprócz tego trawy, trawy, trawy i krzaki. Nieliczne drzewa, karłowate, o drobnych liściach, które przez cały rok wyglądały jak uschnięte. Mag ruszył w kierunku najbliższego. Jeden z jego konarów był złamany i częściowo leżał na ziemi. Vert zdecydował, że usiądzie właśnie na nim, nie na ziemi. A potem pomyśli co dalej, jak cywilizowany człowiek.

    *****

    Podeszła do niej cicho. Futrzane zwierzątko z przegryzionym gardłem rzuciła jej do stóp. A potem pochyliła łeb i spojrzała na krótko przystrzyżoną półelfkę. Ta poczochrała zwierzę po piaskowej sierści.
    - Dobry piesek... Tak, Mido, zgadzam się. Skoro ty upolowałaś, to ja ugotuję. A może masz ochotę poszukać czegoś jeszcze? Widzisz moja droga, jedna zdziczała pochodna królika to za mało dla nas obu. Przynajmniej jedna się nie naje...
    Suka wywinęła się z uścisku. Spojrzała gdzieś w przestrzeń, ponad równiną. Wiatr musiał przynieść nową woń. Mięśnie psa napięły się. Znieruchomiała, czujna, by po chwili niemal bezszelestnie zniknąć w morzu traw.
    Półelfka krótkim gestem wypaliła niewielki krąg trawy. Wyciągnęła nóż i szybko oprawiła zdobycz. Wprawnym ruchem nadziała na przygotowany ruszt. Wyszeptała zaklęcie i rozgrzała ziemię. Była już blisko celu. Nie mogła sobie pozwolić na to, żeby ktokolwiek zauważył płomień czy nawet najcieńszą smużkę dymu. A nadtopiony piasek... Szybko zarosną go trawy.

    *****

    Gałąź byłą wąska i niewygodna. Mag myślał, siedząc z zadartą w górę głową. Sytuacja, przeciwnie do kiczowatego nieba, nie była różowa. Powodów było kilka. Po pierwsze był sam na pustkowiu. Po drugie, nie miał zielonego pojęcia w której jego części. Po trzecie jego środek transportu oddalał się w stronę Kreg. Tego akurat był pewien, był przy tym, kiedy programowano animomozą jego karłowaty mózg. Głupi mutant. Po trzecie, razem z żyniem oddalał się jego bagaż, dokumenty, książki, artefakty, narzędzia i przede wszystkim jedzenie i picie. Był i plus. Planował podróżować bez przerwy, również w nocy, dlatego ubrał się ciepło.
    Teraz nie mógł zrobić nic. Chyba nic. Rubinowy dysk już prawie dotykał widnokręgu. Student trzeciego roku Akademii Wielkiej Dziesiątki siedział na wyschniętej na wiór gałęzi i majtał nogami. Pić chciało mu się coraz bardziej, czas dłużył się niemiłosiernie. W oczekiwaniu na połączenie zaczął kontemplować krajobraz. Kiedy słońce Brat znikło zupełnie, doszedł do wniosku, że jedno zupełnie by wystarczyło. Ale kiedy na niebie są dwa, wygląda to znacznie bardziej malowniczo.
    Niespodziewanie w powietrzu przed nim zaczął formować się portal. Wzrok znajomego łącznika był nienagannie tępy.
    - Pilna z Ansk. Łączę.
    Obraz zamigotał fioletowo. Vert mimowolnie pomyślał, że wygląda to całkiem nieźle. Jest pod kolor. Po chwili znów wszystko nabrało ostrości. Znajoma twarz Monekusa... W nienajlepszym nastroju...
    - Wiesz ile to będzie kosztowało? - zapytał Monek.
    - Wiem, mnóstwo. Dlatego podaruj sobie wymówki i mi pomóż.
    - Niby jak? Czy ty w ogóle wiesz gdzie jesteś?
    Vert pomyślał przez chwilę.
    - W ogóle wiem. Na Równinie Traw. A teraz poproszę, ty powiedz mi gdzie dokładnie. I co mam dalej robić. Wmówiłem sobie, że niedaleko jest oberża i nic się nie stało. Jeśli okaże się, że jest inaczej, może być ze mną źle. Na przykład stracę panowanie nad sobą i spalę cały ten susz wraz z jego kolcami w zasięgu wzroku, a może jeszcze trochę. Nie rozczaruj mnie.
    Monekus zaśmiał się krótko.
    - No to słuchaj. Jesteś mniej więcej w dwóch trzech drogi do Kreg. Widzisz gdzieś tam góry?
    - Owszem, piękne pasmo, rude jak czupryna portowej dziwki, ciągnie się po lewej stronie. Znaczy na południu.
    - Świetnie. Powinien być tam taki szczyt...
    - O, szczytów tu jest całe mnóstwo. O który chodzi ci konkretnie?
    - Przestań szydzić i słuchaj, bo się rozłączę...
    - Jeśli się teraz rozłączysz, to cię po powrocie osobiście uduszę.
    - Po jakim powrocie? - zapytał Monek uprzejmie.
    Vert rozłożył szeroko ręce.
    - Poddaje się. Kontynuuj.
    - Ten szczyt nie jest daleko, jakieś trzy mile od ciebie. Ma dosyć charakterystyczny kształt, nie jest spiczasty...
    - Żaden z nich nie jest spiczasty, kilka wygląda jak wygasłe wulkany, a generalnie wszystkie są obłe.
    - Ten nie. Jest wysoki i mniej więcej kwadratowy. Co ciekawsze, po jego wschodniej stronie jest łuk skalny. Bardzo rzadka formacja, zwłaszcza w Rudych Górach. Z miejsca, w którym obecnie się znajdujesz, musisz się kierować na południowy zachód. Nawet ktoś tak spostrzegawczy jak ty powinien bez trudu go dostrzec. Musisz tam dojść. Jutro czekaj tam na Yana, on cię zabierze do Kreg. Tam się spotkamy, postaram się złapać twojego żynia. Co cię podkusiło, żeby wracać właśnie żyniem?
    Mag rozejrzał się dookoła i zrobił głęboki wdech. A potem zgarbił się i odezwał charcząc.
    - Szanoowny paanie... Tylko żyniem, żadneego gryfa, szaanowny paanie, taniej, znaacznie taaniej, a jaaakie widooki. I zaaapach... Równina Traaw tak piękkknie paachnie...
    - I co? Dałeś się nabrać?
    - Zaraz nabrać... Rzeczywiście ładnie pachnie. Odrobinę egzotycznie.
    - Czubek... W porządku. Kończymy, do zobaczenia jutro. Miłych wrażeń.
    - Chwila! A gdzie ja mam spać? I co jeść? Albo pić?
    Monekus uśmiechnął się szeroko. Zbyt szeroko.
    - Aaa... Faktycznie. Prawie zapomniałem. To bonus od gildii odkrywców. Wycieczka żyniem i szkoła przetrwania gratis. Bez żarcia człowiek wytrzymuje miesiąc. Bez wody podobno tydzień. Kilkanaście godzin... Cóż to dla takiego podróżnika jak ty. Chyba że nagle cię olśni i przypomnisz sobie kilka odpowiednich formuł. Ale za to nocleg... Nie umieszczamy tego w oficjalnych przewodnikach, to prawda, jednakże dla specjalnych klientów...
    - Przestań! Wyduś to z siebie.
    - Wiesz, że Równina Traw była kiedyś bardzo żyzną krainą, mlekiem i miodem płynącą? Nosiła wtedy miano Szmaragdowej...
    - Nie. I nic mnie to nie obchodzi.
    - W porządku. Podpowiedź numer dwa. Do jakiego słynnego, historycznego miasta prowadziła brama wykuta w czerwonej skale? Konkretniej: do jego naziemnej części?
    Vert zmarszczył czoło.
    - Powiedz że żartujesz...
    - Nic a nic. Byłeś uprzejmy zwalić się z żynia u stóp bramy Eferium, zwanego dziś Upadłym Miastem. Apartamenty do wyboru, życzymy miłej nocy, jakiekolwiek pokazy duchów i upiorów wliczono w cenę.
    Widząc wzrok przyjaciela, Monekus pomyślał, że może trochę przesadził. Postanowił go pocieszyć.
    - Nie rób takiej miny. Uspokój się, prześpij... Ty tylko jedna noc w ruinach. Ach, zupełnie zapomniałem. Nie próbuj szukać piór złotoskrzydłych. Podobno przynoszą nieszczęście. Dobranoc i do jutra.
    Portal znikł. Vert został sam. Tylko on, trawy i cykady. I pewnie jakieś węże.

    *****

    Mida wyciągnęła się i radośnie oblizywała pysk. Jej właścicielka rzuciła ostatnie kości na ziemię. Spojrzała na niebo. Oba słońca już zaszły, niebawem miała zapaść noc. Wyjęła z plecaka ciemny futerał. Otworzyła wieko i delikatnie zaczęła montować ze sobą umieszczone w aksamitnych przegródkach części przyrządu. Zapinała zatrzaski, dokręcała śruby i motylki. Zimny, metalowy mechanizm, który kosztował ją majątek. Pamiątki po pierwszych szarych przy odrobinie wysiłku dałoby się policzyć i skatalogować, bo nie było ich wiele. Pomimo tego zawsze uważała, że warto inwestować w siebie. Zwłaszcza jeśli prowadzi się "tak... nieregularny tryb życia i tak... wolny zawód", jak kiedyś ocenił ją znajomy. O ile szeroko pojętą namiętność do podróży da się nazwać zawodem.
    Przeniesienie do miejsca, które się zna nie jest sprawą trudną, nawet dla słabo wykształconych magów. Pomimo tego tylko lotni i nieciągli dysponowali tym czarem. Może jeszcze dźwięczni... Tego nie była pewna. W każdym razie w tym wypadku musiała posłużyć się dalmierzem, żeby móc dokładnie obliczyć odległość do skalnego łuku. To w jego pobliże zamierzała się za chwilę teleportować. Wykonanie takiego manewru "na oko" nie było najszczęśliwszym pomysłem, zwłaszcza na nierównej powierzchni. A czegokolwiek by nie mówić o górach, jedno łączy je wszystkie. Chroniczny brak rozległych, poziomych płaszczyzn.
    Wstała i przystawiła przyrząd do oczu. Przez chwilę regulowała ostrość, potem delikatnie operując pokrętłami różnicy poziomu i odległości dokonała niezbędnych pomiarów. Odłożyła instrument na kurtkę i z futerału wyjęła niewielkich rozmiarów książeczkę. Odszukała właściwą tabelę i dwukrotnie powtórzyła w myślach kluczowe frazy zaklęcia.
    Rozmontowała urządzenie i schowała z powrotem. Uprzątnęła pobieżnie miejsce krótkiego postoju. Ubrała się, zapięła paski plecaka. Pies patrzył na nią wyczekująco.
    - Wstawaj księżniczko. Do nogi.
    Zwierz najwyraźniej przeczuwał intencje właścicielki. Oczy suki posmutniały. Położyła czarny pysk na łapach i odwróciła wzrok. Kobieta przykucnęła obok niej.
    - Wiem że tego nie lubisz. Ale nie mamy wyjścia. Rusz się!
    Mida ociągała się chwilę, w końcu jednak podniosła z ziemi i oparła grzbietem o szczupłe udo półelfki.
    - Nareszcie - z westchnieniem ulgi powiedziała nieciągła i zabrała się do wypowiadania zaklęcia.
    Pies nie miał uradowanej miny, kiedy słup niebieskich płomieni objął je obie.

    *****

    Tak jak poinformował go Monekus, Vert wkrótce dostrzegł charakterystyczny układ skał. Kiedy dotarł do łuku, oba słońca już dawno były ukryte za widnokręgiem,. Po drodze usiłował sobie przypomnieć wydarzenia związane z ruinami które pojawiły się w zasięgu jego wzroku, jednak pamięć nie po raz pierwszy sprawiła mu przykrą niespodziankę i odmówiła współpracy. Okruchy wiedzy przyswajanej i szybko, i pobieżnie, i jednorazowo, jedynie na czas egzaminów, tylko drażniły umysł. Nie były nawet fragmentami układanki. Z trudem przypomniał sobie, że Eferium należało do ludzioptaków, jednej z wielu ras które zniknęły z kontynentu równie szybko i niespodziewanie, jak się pojawiły. Wiedział, że część miasta lewitowała w przestworzach. Znudzony monotonią marszu doszedł w końcu do wniosku, że skoro w chwili obecnej na niebie widać tylko chmury, zapewne spadła. To musiała być potężna magia... Ale najwyraźniej nie dość. Zastanawiał się, jak doszło do jego zniszczenia i upadku. Bitwa? Wojna? Katastrofa? Kto brał w tym udział? Żołnierze, magowie, królowie i księżniczki?... Albo może, jak to zwykle bywa, wszystko wymieszało się naraz?
    Poddał się i przestał o tym myśleć, bo żadne konkretne daty ani imiona nie przychodziły mu do głowy. Do umysłu dochodziły za to inne sygnały. Był głodny i chciało mu się pić. Przystanął, kucnął wśród traw, rozglądając się uważnie. Niestety, jagody, maliny, ani żadne inne zjadliwe rośliny nie upodobały sobie tego terenu do wegetacji. Wszystko co rosło, najwyraźniej uparło się żeby posiadać kolce, obowiązująca moda preferowała suche, zdrewniałe łodygi.
    Gdy dotarł w końcu do łuku, zmęczony usiadł na wyoblonym wiatrem. Pragnienie doskwierało mu coraz bardziej, postanowił więc wykorzystać swoje umiejętności. Rozluźnił się, wyciągnął przed siebie ręce i skupiony począł intonować zaklęcie.
    Szczęście po raz kolejny okazało swe kapryśne oblicze. Co prawda zaklęcie potrafił wypowiedzieć prawidłowo, jako że zarówno woda, jak i powietrze należały do jego ulubionych żywiołów. Pech polegał na tym, że powietrze które napełniało jego płuca należało do wyjątkowo suchych. Po kilkunastu minutach, okupionych potwornym wysiłkiem, uformował pomiędzy swoimi dłońmi kulę wody o średnicy ledwie trzech cali. Wciąż skupiony zbliżył usta do falującej lekko powierzchni.
    Wtedy właśnie poczuł silne uderzenie w uszy. Obraz przekazywany przez oczy do mózgu ściemnił się i zamigotał. Kula wody opadła i zmoczyła mu spodnie. Owiał go podmuch powietrza. Dwa metry przed nim zatrzymał się dżin. Skórę miał barwy brudnej zieleni, spod przepaski na biodrach sączył się w dół dym tej samej barwy. Na czarnej kamizelce skrzyły się złote guziki. Uszy stwora były małe i spiczaste, a oczy spoglądały złośliwie, jednak uwagę Verta przede wszystkim przykuła kolekcja kolczyków w brwiach.
    - Piórek sobie przyszedłeś nazbierać włóczęgo, co? - ryknął dżin. Mag patrzył na niego otępiały. Pomogło mu to zachować zimną krew.
    - Rozlałem przez ciebie wodę...
    Dżin zamarł, najwyraźniej spodziewając się wywołać na człowieku większe wrażenie.
    - Przyznaj się, po piórka przyszedłeś...
    Vert odzyskał rezon.
    - Wsadź sobie swoje piórka w swoje gazowe dupsko, jak dla mnie, to najwłaściwsze dla nich miejsce. Pić mi się chciało!
    - Kłamiesz - ryknął dżin. Mag poderwał się na równe nogi.
    - Nie kłamię! Wiem, co mi się chciało. Idź sobie precz i zostaw mnie w spokoju.
    Przymknąwszy oczy, postanowił ignorować istotę. Znów zaczął ponownie wypowiadać szeptem formułę. Spod niedomkniętych powiek starał się obserwować dżina. Ten obleciał go dwukrotnie dookoła. Zatrzymał się ponownie i zaczął czochrać po krótkiej bródce. Zbliżył się do maga, kiedy w wirującej pomiędzy jego rękoma mgiełce zaczęły pojawiać się pierwsze krople. Dżin zbliżył twarz do jego prawego ucha.
    - Przyznaj się, tak będzie prościej, przecież chcesz to powiedzieć prawda? Skusiły cię legendy o złotoskrzydłych, przyszedłeś szukać ich piór, no powiedz, tak jest, prawda? Prawda?
    Mag w dalszym ciągu nie reagował. Zanurzył twarz w utworzonej mgiełce, a kulkę wody i średnicy cala łapczywie złapał w usta. Przełknął z wyrazem błogości. Uśmiechnął się.
    - Już ci powiedziałem: mam gdzieś złotsokrzydłych i ich piórka...
    Dżin płynnym lotem odskoczył.
    - Ha! I tak ci nie wierzę! I będę miał na ciebie oko! Możesz być tego pewien.
    Zniknął. Vert położył się na wciąż ciepłej skale. Oko w otoczeniu gwiazd jaśniało na ciemniejącym coraz szybciej nieboskłonie. Mag zdjął kurtę, złożył ją i położył pod głową. Postanowił zabezpieczyć się przed niepożądanymi odwiedzinami. Co prawda nie bał się zbzikowanego dżina, ale towarzystwo zbłąkanego skorpiona stanowiło realną możliwość. Nie miał zamiaru poszukiwać noclegu w legendarnych ruinach, znajdujących się gdzieś za jego plecami. Postanowił zwiedzić je w świetle dnia, bo nie spodziewał się Yana wcześniej niż po południu. Otoczył się ochronnym polem, ustabilizował wewnątrz bańki temperaturę powietrza i zmęczony zasnął.

    *****

    Dżin, przyglądał się śpiącemu wędrowcy z pobliskiego wzniesienia. Usiłował sobie przypomnieć , kiedy po raz ostatni widział w okolicy kogoś obcego. Kogokolwiek... Owszem, przez równinę podróżowali czasem kupcy, ale od lat nikt nie zapuścił się w góry. Kiedyś... kiedyś było inaczej.
    Człowiek wykonał kilka gestów i najwyraźniej położył się spać. Dżin lewitował niespokojny. To prawda, oprócz swego pana od dawna nie widział u nikogo. Musiał przyznać to sam przed sobą. Zdawał sobie sprawę z swych ograniczeń, ale pamięć miał dobrą. Pamiętał, po co kiedyś przybywali tu awanturnicy wszelkich ras i maści. Pióra złotoskrzydłych... W zależności od krainy, z której przybywali, miały przynosić szczęście, umożliwiać unoszenie się w powietrzu, stanowiły poszukiwany afrodyzjak, truciznę, niezbędny składnik eliksiru długowieczności, pomagały zmieniać kamienie w złote samorodki, brzydkie żony w piękności, opornych młodzieńców pozbywać oporów... Ilość wersji była nieskończona. Dżin nie pamiętał wszystkich. Ale nie to go martwiło. Wszyscy przybywali tu po pióra. Nikt nie wracał, a jeśli już wracali, to z pustymi rękoma. Od dziesięcioleci należało to do obowiązków Merka i jego braci.
    Wypełniali je skutecznie i rzeka przybyszy pragnących wzbogacić się na hekatombie ludzioptaków poczęła wysychać. Pan odwołał jego braci, został tylko on sam, Merko. On i jego Pan. I reputacja tego miejsca. To wystarczało.
    A tu proszę, nagle pojawił się ten dziwny młodzieniec. Zachowuje się inaczej od tamtych dzikusów sprzed lat, w jego oczach nie było pożądliwego ognia. Czyżby był w stanie aż tak zmylić dżina? Nie, to chyba nie możliwe.
    Merko rozmyślał w ten sposób jeszcze przez chwilę, pogrążony w rozterce. W końcu podjął decyzję. Zleciał niżej, żeby przyjrzeć się człowiekowi z bliska.
    Natknął się na sztywną i niewidzialna sferę.
    Właściwie "natknął się", to zbyt łagodne określenie.
    Wyrżnął weń głową.
    Masując czoło, stwierdził, że człowiek oddycha miarowo i śpi głęboko.
    Podjął decyzję. Z cichym świstem, najszybciej jak potrafił, pofrunął do swego Pana.
    Człowiek tego nie zauważył, w końcu naprawdę spał.

    *****

    Mida warknęła lądując na szeroko rozstawionych łapach. Zniżyła łeb i zaczęła węszyć niespokojnie. Swoją panią obarczyła spojrzeniem pełnym wyrzutu i podenerwowana kręciła się w kółko.
    A'ndra gniewnym szeptem spróbowała ją uspokoić.
    - Siad! Siadaj mówię! Pies do nogi, ale już...
    Suka opornie wykonała polecenie. Od rozgrzanych skał biły fale ciepła. Powietrze było prawie zupełnie nieruchome. Cisza zdawała się wibrować, każdy, nawet najmniejszy ruch wywoływał słyszalny w odległości wielu kroków hałas.
    - Chodź piesku. Za mną, tylko cicho.
    Zsunęły się z głazu, kierując się w stronę majaczącego niewyraźnie skalnego łuku. Kobieta szła przodem, pies podążał za nią, w dalszym ciągu okazując niepokój. Skały były obłe i gdyby nie kompletne ciemności marsz nie sprawiałby im większych trudności.
    Po chwili znalazły się pod skalnym mostem, prowadzącym do ruin miasta. Półelfka spojrzała w górę. Na nieboskłonie migotały tysiące gwiazd. Granitowe przęsło wiszące kilkadziesiąt stóp powyżej nie było widoczne. Ale domyślił się gdzie jest. Zasłaniało gwiazdy.
    Znowu rozległo się warknięcie. Mida wysunęła się przed swoją panią i stanęła napięta jak struna, gotowa do ataku w każdej chwili.
    - Co poczułaś?
    Kobieta skupiła się i w mgnieniu oka zaklęła w myślach. Wiedziała, że tego co zostało z Eferium pilnują dżiny. Żadnego nie było w pobliżu, na piersiach miała zawieszony amulet, który powinien zadziałać, gdyby jakakolwiek magiczna istota pojawiła się w zasięgu dwustu stóp. Do tego służył. Ale nie reagował na inne formy magii. To powinna była sprawdzić sama, wystarczyło odrobinę skupienia.
    Czułą magiczną aurę, niezbyt silną, ale też nieodległą. Musiała być ostrożna. Oprócz niej był tu ktoś jeszcze. Mag, najprawdopodobniej lotny.
    - Zostań - rozkazała psu, a sama poczęła skradać się ostrożnie w kierunku odkrytego źródła mocy. Przemknęła pod łukiem i stanęła jak wryta. Na kamieniach, zwinięty w kłębek, spał człowiek. Otaczała go sferyczna bariera. A'ndra przyznała w duchu, że czar był udany. Zabezpieczał przed istotami żywymi, wpływami atmosferycznymi, wszystko wskazywało również na to, że temperatura powietrza wewnątrz bańki również utrzymywana jest na stałym poziomie, zgodnie z wolą właściciela. Pozbyła się resztek wątpliwości. Mag był Fioletowym. I to bardzo utalentowanym.
    Musiała się zastanowić. Mogła unicestwić ustawioną przez niego barierę bez większego wysiłku. Człowiek albo nie spodziewał się tego typu ingerencji, albo nie spodziewał się żadnego niebezpieczeństwa w ogóle. W jej głowie zaczęły rodzić się pytania. Czy to efekt ignorancji, czy rzeczywiście dżinów już tu nie ma i nikt nie pilnuje rumowiska? Czy mag przybył tu w tym samym celu co ona, czy znalazł się tu przypadkiem? Czy stanowi dla niej jakiekolwiek zagrożenie?
    Podjęła decyzję. Nie miała najmniejsze szansy na uzyskanie odpowiedzi na którekolwiek z pytań. Liczył się czas. Mogła oczywiście założyć, tak jak najwyraźniej zrobił to śpiący młodzieniec, że jedyne zagrożenie stanowić mogą tylko jadowite żuki, ale postanowiła w dalszym ciągu być ostrożna. Pozostawiła amulet uruchomiony, w końcu zużywał niewielką ilość mocy. Przywołała psa cichym gwizdnięciem i ruszyła przed siebie, omijając maga.

    *****

    Merko znał ruiny na pamięć. Szybko przeleciał ponad popękanym murem, a potem na skróty, wzdłuż zasypanych kamiennymi odłamkami ulic, przez puste okna martwych kamienic i świątyń, zdruzgotane szyby klatek schodowych. Spieszył się, zahaczył ramieniem o zbutwiały podest. Resztki schodów runęły w dół. Dżin pognał dalej.
    Po chwili dotarł do najbardziej zniszczonej części miasta. Była jednym wielkim gruzowiskiem, odkąd część lewitująca w powietrzu spadła na dół. Merka nie było przy tym, przez swego Pana został przywołany później, wraz z braćmi, aby pilnować tego co z Eferium pozostało.
    Przeleciał ponad resztkami ścian i dachów. Gzymsy, rzeźby, leżące w nieładzie przedstawiały sobą smutny widok. Pęknięte twarze posągów, milczące głazy, które kiedyś były fragmentami ostatniego miasta złotoskrzydłytych na kontynencie.
    Zatrzymał się przy wejściu do pałacu. Lewe skrzydło budowli zgruchotała jedna z wież biblioteki. Główna część ocalała, chociaż na kolumnach przy wejściu pojawiły się kilka lat temu pęknięcia. W końcu oprócz niego i Pana od dawna nie było tu nikogo, kto mógłby o nie zadbać.
    Wleciał do środka. W ogromnej hali było pusto. Rozejrzał się. Sklepienie ginęło gdzieś wysoko w mroku nocy. Łuki, arkady, wznosiły się piętrowo w górę, by stracić kontury. Daleko ujrzał delikatną, pomarańczową poświatę. Skierował się w tamtą stronę, w korytarz prowadzący do prawego skrzydła.
    Merko wleciał przezeń do kolejnej sali. Rozświetlały ją dwa mizerne kaganki, które były źródłem łuny w korytarzu. Pan siedział na rzeźbionym krześle, przy długim na kilkadziesiąt stóp stole. Przed sobą miał rozłożone księgi. Dżin nie widział jego twarzy, zasłaniał ją kaptur. Cała postać otulona była obfitą, czerwoną szatą.
    - Panie... - odezwał się dżin nieśmiało, wyginając w ukłonie.
    - Tak Merko? - postać nie poruszyła się. Dżin odważył się podnieść wzrok.
    - Panie, przybył... intruz.
    - Zajmij się nim, jak zawsze.
    - Panie, mam wątpliwości... On jest... inny.
    Chociaż nie było widać oczu, dżin odniósł wrażenie, że Pan spojrzał na niego. Poczuł lęk.
    - Co masz na myśli?
    - On... On się mnie nie przestraszył. Niczego nie szuka. Wygląda na zagubionego podróżnika, może próbował mnie oszukać, ale obserwowałem go z ukrycia... Położył się po prostu spać. Nie zbliżył się nawet do ruin... Kiedy chciałem się przyjrzeć, sprawdzić, czy nie udaje, natknąłem się na niewidzialną przeszkodę... Nikogo takiego od dawna tu nie było...
    Merko czekał w napięci. Jego Pan się zastanawiał.
    - Czy uczynił jeszcze coś niezwykłego? Przypomnij sobie, sługo.
    - Tak Panie. Podtrzymywał w powietrzu kulę wody, kiedy go znalazłem. Właśnie wtedy, kiedy nie chciał się przyznać, że przybył po pióra.
    - Dziękuję Merko - odparł siedzący przy stole i sięgnął do szuflady. - Zbliż się.
    Elemental posłusznie podleciał do swego Pana. Przyglądał się zaciekawiony przedmiotom, który ten trzymał w dłoni. Pierwszym z nich była rękawica, cała pokryta łuskami z nieznanego mu materiału. Drugim kryształowa kula, opasana metalową obręczą. Do obręczy przyczepione były w nieregularnych odstępach trzy łańcuszki, zakończone obrączkami.
    - Wróć do niego. Kiedy staniesz przy barierze, którą wyczułeś, najpierw ubierz rękawicę. Potem tą samą ręką ostrożnie nałóż, obrączki kolejno na kciuk, palec wskazujący i mały. Pod żadnym pozorem kryształ nie może dotknąć twojego ciała. Musisz uważać. Rozstaw palce szeroko, dłoń wyciągnij przed siebie i przesuwaj w stronę powłoki. Nie przestrasz się, kiedy zobaczysz błysk. Kryształ pochłonie energię, która ją utrzymuje. Obudź tego człowieka i przyprowadź do mnie. Nie rób mu nic złego, ale też nie odpowiadaj na jego pytania. Przekaż mu tylko, że chcę się z nim widzieć.
    - Jak każesz, Panie - dżin ponownie zgiął się w ukłonie.
    - Możesz odejść - powiedział człowiek i ponownie zajął się dokumentami.
    - Panie?
    - Coś jeszcze?
    - Dlaczego ten kryształ jest dla mnie taki groźny?
    Cień rzucany przez kaptur odwrócił się w jego stronę.
    - Dżinie, jesteś magiczną istotą, z gatunku elementali. Czar, który nadał ci formę, należy do fioletowego odcinka tęczy, czyli żywiołu powietrza. Tak się składa, że ochronne zaklęcie którym otoczył się ten przybysz, również należy do tej grupy. Kryształ który otrzymałeś neutralizuje większość trwałych, niebieskich czarów. Tak jak bariera postawiona przez tego adepta, tak i ty zniknąłbyś w rozbłysku energii, gdyby kryształ zetknął się z twoim ciałem. Dlatego dałem ci też rękawicę, pokrytą łuskami z degmalitu, który jest minerałem nieprzenikalnym dla magii i będzie cię chronić przed zniknięciem. Rozumiesz?
    Dżin usiłował zrobić mądrą minę i dodać do niej elementy pokory.
    - Tak mi się wydaje, Panie. Dziękuję Panie.
    Nie otrzymał odpowiedzi. Odwrócił się i poleciał z powrotem nad miastem, w kierunku skalnego łuku, pod którym nocował przybysz.

    *****

    Vert obrócił się na bok. Było mu niewygodnie. Czuł, że coś go uwiera. Z ogromnym wysiłkiem otworzył jedno oko. Powieki miał sklejone. Otaczała go ciemność, do której wzrok szybko się przyzwyczaił. Zobaczył zarysy skał. A na ich tle znajomą, brunatną postać. Seria kolczyków w brwiach lśniła nawet w nocy.
    Mag uniósł się na łokciu i poczuł przeszywający ból w plecach. Zaklął pod nosem i usiadł, starając się rozmasować obolałe członki. Zaburczało mu w brzuchu. Jęknął i spojrzał ponownie na dżina. Ten wisiał nieruchomo w powietrzu z założonymi rękoma.
    - Ty znowu tu? - zapytał i przeszedł go delikatny dreszcz. Jakim cudem stwór przedostał się przez barierę?
    Dżin przybrał wyniosłą pozę. Mag mógłby przysiąc, że gdyby światła było tylko odrobinę więcej, dostrzegł by nos zadarty aż po Oko.
    - Mój Pan cię wzywa.
    Vert skrzyżowął ręce z głową i z powrotem położył się na skałach.
    - To bardzo miło z jego strony. Przeleć się jeszcze raz i powiedz, że niestety, bardzo mi przykro, ale czekam znajomi mają po mnie wpaść i chyba nie zdążę go odwiedzić.
    Dżin zamilkł, zbity z tropu impertynencją przybysza. Takiego zachowania zupełnie się nie spodziewał.
    - Mój Pan cię wzywa. Nie zaprasza, tylko wzywa. A to oznacza, że stawisz się przed jego obliczem, czy tego chcesz, czy nie. W drogę.
    - Pozdrowienia. I dobranoc.
    Merko ryknął dając upust złości. Głos odbijał się echem od ścian przez kilka sekund. Vert zerwał się na równe nogi.
    - Zwariowałeś? O co ci chodzi?
    Dżin przypomniał sobie, że jego Pan zabronił udzielać mu odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. Zamilkł więc, ale nie wytrzymał długo. Postanowił ułatwić sobie dalszą część rozmowy, postrzegał bowiem przybysza jako wyjątkowo kłopotliwego, upartego, złośliwego ze skłonnością do niepotrzebnego gadulstwa. W głowie nie chciało mu się zmieścić, że młodzian mógł tak otwarcie sprzeciwić się rozkazowi jego Pana. Zrzucił to na karb wieku.
    - Nie mogę odpowiadać na twoje pytania. Mam cię tylko zaprowadzić do mego Pana. Zabierz więc swoje rzeczy i nie utrudniaj mi wykonania jego poleceń.
    Mag podrapał się po głowie. Rozbudził się zupełnie. Sprawy zaczęły się komplikować. Miał nadzieję, że dżin da mu spokój, że uda mu się przespać tą noc na odludziu i rano przyleci po niego Yan. Niestety, okazało się że oprócz przygłupiego dżina, dla którego każdy wędrowiec był okazją do otwarcia gęby, gruzowisko ma więcej rezydentów. Pan... Pan musiał być magiem, któremu elemental najwyraźniej służył. Przyjrzał się dżinowi ponownie. Na jego dłoni dostrzegł przezroczystą kulę solernitu. Neutralizator... W takim razie Pan był na dodatek bardzo inteligentnym magiem. Takie spotkanie może okazać się ciekawe. Gdyby ów mag chciał go zabić, zniewolić, wyposażyłby dżina w inny amulet... A po co ta rękawica? Dżin nie miał jej wcześniej... Aaa... Degmalit...
    - Idziesz czy mam cię tam zaprowadzić siłą?
    Vert zdecydował się szybko.

    *****

    Domyśliła się, że podąża głównym traktem. Co prawda pod nogami chrzęścił jej piach, ale szlak był równy, gładki i nie sprawiał wrażenia naturalnego. Skalny łuk został w tyle. Przed jej oczami coraz wyraźniej majaczyły ruiny miasta. W sumie była zadowolona, że nie musi oglądać tego widoku za dnia. Na pewno był strasznie przygnębiający, choć chaos ścian, narożników, rzeźb, gontów, schodów na pewno stanowił przykład przewrotnego piękna.
    Przystanęła. To musiało być właściwe miejsce. Tu właśnie przed dziesięcioleciami stały wojska królowej Aneltai. Nie zamierzała się wzruszać, przybyła tu w ściśle określonym celu. Pomimo to coś w jej duszy drgnęło. Zginęło tutaj kilkudziesięciu elfich łuczników. W tym kilku z rodziny jej ojca. Otrząsnęła się z rozmyślań. Nie przybyła tu jako pielgrzym.
    Mida usiadła przy jej nodze. A'ndra sięgnęła dłonią za pazuchę i wyciągnęła skórzaną sakiewkę. Rozsupłała rzemyk i bardzo delikatnie chwyciła palcami pióro, znajdujące się w środku. Mieniło się. Podsunęła je psu.
    - Masz, powąchaj. Tak, naucz się i przypomnij sobie dokładnie. Szkoliłam cię od lat. Nie zawiedź mnie teraz.
    Suka słuchała z uwagą. Dotknęła wilgotnym nosem pióra, musnęła lekko i kichnęła na zakończenie.
    A potem zniknęła w ciemności.

    *****

    - Nie ma mowy! Nie będę za tobą szedł po kamieniach. Ty muskasz je ogonkiem, nie masz żadnej kostki do skręcenia, a ja tak. Nawet dwie.
    Dżin był zakłopotany. Gdy już był pewien, że problemy z człowiekiem się skończyły, okazało się, że go nie doceniał. Dumał przez chwilę.
    - Hmm... tego... Latać na pewno nie umiesz?
    - Nie! Lewitację będę miał przez kolejne dwa trymestry.
    - Bo wiesz, mógłbyś się mnie złapać, i wtedy, no... leciałbyś ze mną. W pewnym sensie.
    Mag usiadł na ziemi.
    - Powiedziałem ci już: na piechotę nie idę. Nie mam odpowiednich butów, nic nie widzę, jestem głodny, zły i niewyspany. Latać nie umiem. Koniec dyskusji. Albo coś wymyślisz, albo nici z odwiedzin u twojego pana.
    Merko wzdrygnął się na samą myśl. To nie w chodziło w rachubę. Widział kiedyś swojego Pana zagniewanego i nie miał najmniejszej ochoty po raz drugi raczyć swoich oczy takim widokiem. Eferium było już dostatecznie zrujnowane...
    - Hmm... A gdybyś na przykład... siadł mi na barana?
    Vert roześmiał się.
    - Chyba żartujesz? Jak ty to sobie wyobrażasz?
    - Dobrze, zapomnij, że to powiedziałem. Idziemy na piechotę. Chyba że chcesz, żeby mój Pan pofatygował się tutaj osobiście. Co odradzam, ale jak sobie życzysz.
    Usta maga były już otwarte, zdanie w stylu "bardzo chętnie, niech podskoczy tu na chwilkę" miał na końcu języka, lecz się opanował. Nie miał bladego pojęcia kim jest pan tego lizusowatego elementala, ale nie miał ochoty go denerwować.
    - Ehm... Nie, bez przesady, nie będziemy go fatygować. Stań tyłem i się pochyl.
    Prośba została wykonana. Chwycił muskularne ramiona dżina i podskoczył. Poczuł jak jego kolana chwytają mocne dłonie. Coś go uwierało.
    - Tak przy okazji, jak ty masz na imię?
    - Merko.
    - Wiesz co Merko? Nie mógłbyś zdjąć tego czegoś z ręki? Nie dasz rady mnie utrzymać tylko jedną, a ta szklana kulka najwyraźniej ci przeszkadza. Schowaj ją do kieszeni albo co...
    Przez twarz dżina przeleciał ulotny uśmiech. Pan go wziął za adepta magii... Ale najwyraźniej bardzo początkującego. Jednak w mig przypomniał sobie o ostrzeżeniu.
    - Ehm... No nie wiem.
    - To chyba nie jest jakiś strasznie ważny amulet, ta błyskotka? - zapytał mag uprzejmym tonem.
    - Jest. Nie zdejmę jej.
    Vert znalazł się z powrotem na ziemi.
    - To nie nigdzie nie idę. Nie mam ochoty spaść z pięćdziesięciu łokci na ziemię, bo ty się przystroiłeś jak siódma córka mleczarza.
    Generalnie pojęcie szaleństwa było dżinowi obce. Dlatego nie wiedział, że znalazł się na jego granicy.
    - Dobrze, czas ucieka. Zdejmij mi to z dłoni i schowaj gdzieś głęboko. I przypadkiem mnie tym, nie dotknij!
    - Dlaczego? - zainteresował się mag, a jego ton był kwintesencją niewinnej ciekawości.
    - Bo... bo to przynosi nieszczęście. - odparł rozdrażniony i podenerwowany opóźnieniem w wykonaniu polecenia Pana dżin. Nadstawił dłoń. Vert ostrożnie zdjął kolejne obrączki z palców Merka. Położył mu kryształ na odzianej w rękawicę dłoni.
    - Masz, rzuć mi do kaptura.
    Nie poczuł zmiany w ciężarze, kiedy kulka znalazła się w kapturze. Dżin wykonał całą operację szybko, ostrożnie i z wyrazem twarzy, który w dziennym świetle każdy bez trudu odczytałby jako mieszankę strachu i odrazy.
    - No dobrze, koniec tych wygłupów. Wskakuj i lecimy.
    Już po chwili szybowali w kompletnych ciemnościach. Vert myślał tylko o jednym.
    Czy zdąży wykonać odpowiednią sekwencję gestów, na wypadek gdyby dżin zdecydował się go puścić.

    *****

    A'ndra usiadła na kamieniu obok drogi. Nic więcej nie mogła zrobić. Mogła tylko czekać na swojego psa. Dookoła było tak cicho. Mimowolnie obracała trzymane w palcach pióro. Spojrzała na nie.
    "Czy to ma jakikolwiek sens?" pomyślała.
    I wróciła do rozmowy, od której to wszystko się zaczęło. Przynajmniej dla niej.

    *****

    Tharie De'qe. Najważniejsze miasto klanu jej matki, jasnych Bei'less. Jej miasto. Zawsze lubiła tutaj wracać. Kiedyś zastanawiała się, czy wszystkie wyprawy, podróże, nie są tylko pretekstem by znowu tu znaleźć, po raz kolejny poczuć mieszankę woni charakterystyczną tylko dla tego miejsca. Nie zastanawiała się nad tym często, nie pozwalała sobie na tęsknotę. To ją rozpraszało. Poza tym wiedziała, że ma jeszcze dużo czasu, żeby odkryć samą siebie. Nie tyle co elfy czystej krwi, ale wystarczająco dużo.
    Pomimo to, kiedy wracała, pozwalała unieść się fali nostalgii i marzeń, pozwalała by emocje brały górę nad rozsądkiem, by myśli, nawet te najbardziej abstrakcyjne, wreszcie mogły krążyć w jej umyśle zupełnie wolne. Wiedziała, że tu jest bezpieczna.
    Tak było i tym razem. Minęła otaczający całe miasto krąg dębów i poczuła dreszcz, który przebiegł przez jej ciało.
    - Znów wróciłyśmy. Czujesz zapach domu Mido?
    Przyspieszyła kroku, zaczęła biec, aż dotarła do głównej ścieżki. Pies był szybszy i znalazł się tam przed nią. Ziomkowie witali ją skromnymi i szczerymi gestami, uśmiechem. Obok niej pojawił się mały, jasnowłosy elf. Wręczył jej skopek leśnych owoców.
    - To dla ciebie, powracająca - powiedział, patrząc na nią uważnie oczami tak błękitnymi, że wydawały się nieomal białe.
    - Dziękuję. Jak ci na imię?
    - Joa'im. Ty jesteś A'ndra, prawda?
    Zdziwiła się. Nie znała malca, ale najwyraźniej ona nie była dla niego obca.
    - Skąd wiesz, jak się nazywam?
    - Hral'ie wyczuł że się zbliżasz i prosił żebym cię powitał.
    Tego również się nie spodziewała. Bardzo szanowała Starszego, miała okazję go poznać. Często wypełniała misje dla Rady Klanu, ale zazwyczaj wszystko załatwiał odpowiedzialny za ich bezpieczeństwo Str'lg. Hral'ie był uczonym, jego członkostwo w radzie miało raczej charakter honorowy. W Tharie De'qe przebywał rzadko, cały czas poświęcając pracy naukowej w Akademii Strell. Był historykiem i polimagiem: co rzadko się zdarzało, zgłębił sekrety nie tylko czerwieni, jak większość Bei'less, ale również bieli.
    "Dlaczego wysłał tego malca na przywitanie?"
    - Przekaż mu moje gorące podziękowania za okazaną troskę.
    Malec chwycił jej dłoń.
    - Będziesz miała okazję uczynić to za chwilę osobiście. Hral'ie czeka na ciebie. Chodź, zaprowadzę cię.

    *****

    Tak jak się tego spodziewała, Starszy nie bawił się w żadne formalności. Po krótkim przywitaniu zasiedli do skromnie zastawionego stołu.
    - A'ndro, wiem że dopiero wróciłaś. Przykro mi, że nie dałem ci nacieszyć się powrotem. Częstuj się, ugaś pragnienie. Ja w tym czasie postaram się jak najszybciej wszystko ci wyjaśnić. Przystajesz na to?
    - Oczywiście, Starszy.
    Siwowłosy elf uśmiechnął się delikatnie.
    - Mów mi Hral'ie, tak będzie wygodniej i, mam wrażenie, oboje będziemy się lepiej czuli.
    Spojrzała na niego zaskoczona, ale nie zaprotestowała.
    - Jestem zaszczycona. To bardzo miłe z twojej strony.
    - Mnie jest również miło, ale dość konwenansów. Jedz i słuchaj uważnie.
    Starszy wiedział o niej bardzo dużo. Była ciekawa, czy jej wyprawy są tak szeroko komentowane, o czym nie miała pojęcia, czy też może mag miał ściśle określone wymagania co do osoby, która miała podjąć się wykonania jego misji. Na razie dowiedziała się, że nadaje się do tego jak nikt inny. Nosiła barwę, znała języki, bywała w świecie, również w Republice, znała języki, potrafiła zająć się sobą, od Str'lga dostała doskonałe referencje... No a parę wyczynów jej pomysłu również nie przeszło bez echa, aczkolwiek w nieco innych kręgach, zbliżonych raczej do tawern, wyszynków i oberży przy traktach.
    "Do czego on zmierza?"
    Otarła usta i odłożyła serwetkę na stół.
    - Wystarczy Hrai'le. Wiemy oboje, że jeśli tylko da się wykonać tą misję, to ja temu sprostam. Powiedz teraz proszę po kolei, dokąd, po co, kiedy i dlaczego?
    - Masz rację. Tak będzie najwygodniej. Odpowiem ci na te pytania, a potem na wszystkie inne, które mi zadasz. W miarę moich możliwości.
    A'ndra milczała. Elf spojrzał jej prosto w oczy.
    - Do ruin Upadłego Miasta. Po pióra złotoskrzydłych. Jak najszybciej. W tajemnicy.
    Nie odzywała się przez chwilę. W końcu przerwała ciszę.
    - Do czego potrzebne ci pióra ptaszników?
    - Nie byle jakich ptaszników. Złotoskrzydłych. Zamierzam przeprowadzić pewien eksperyment, dość skomplikowany i niebezpieczny. W tej chwili najważniejszy jest czas. Żeby uruchomić pewne zaklęcia, potrzebna jest potężna moc. Albo umiejętności, których ja akurat nie posiadam. Aktualnie układ ciał na nieboskłonie cechuje niebywały potencjał, taka okazja nie powtórzy się szybko. Ale to wszystko szybko się zmieni. Gdybyś nie wróciła do jutra, musiałbym poprosić kogoś innego, miałem już nawet kandydatów... Jednak do ostatniej chwili czekałem na ciebie. Wszystko jest przygotowane, zdążę ci udzielić wyjaśnień i wskazówek. Nie rozwiązana jest tylko jedna kwestia.
    Spojrzał na nią dziwnie. Była prawie pewna, że w tym spojrzeniu kryła się szczera prośba. Ale nie tylko...
    - Podejmiesz się tego?
    Nie wiedziała wiele, ani o złotoskrzydłych, ani o Eferium. Informacje posiadała fragmentaryczne. Złotopiórych ptaszników już nie ma. Wszyscy zginęli tego dnia, kiedy upadło ich miasto, zdobyte przez Aneltayę.
    Od tego czasu nikt nie wrócił stamtąd żywy.
    - Udam się tam, Hrai'le.

    *****

    Wydawało jej się, że minęła cała wieczność odkąd Mida zniknęła w ciemnościach. Schowała pióro, które Hrai'le dał jej tamtego dnia. Wszystko odbywał się w strasznym pośpiechu i dopiero teraz zaczęła na dobre rozmyślać nad celem tej wyprawy. Do czego potrzebował większej ilości piór? Uzasadnił to mnogością eksperymentów, które musi przeprowadzić. Lśniące lotki były mu do tego niezbędne. Z ubolewaniem przyznał, że ma tylko trzy. Wydało jej się to co najmniej niezwykłe. Te kilka piórek były warte majątek, gdyby zechciał je sprzedać w którymkolwiek z większych miast republiki. Mógłby za to kupić dowolną ilość większości popularnych składników, albo całe worki tych rzadszych. Sama nie miała pojęcia o tym, że tego typu pamiątki po złotoskrzydłych w ogóle istnieją. Hrai'le twierdził, że bardzo wiele poświęcił, żeby je zdobyć. Nic dziwnego... Nawet skamieniałe oczy pradawnych smoków łatwiej byłoby znaleźć...
    Czuła, że cały czas umyka jej sedno. Nagle doznała olśnienia. Już wiedziała, który fragment układanki nie pasuje do całości.
    Hrai'le był polimagiem, o sławie dorównującej jego umiejętnościom. Jeden z największych nieciągłych, bardzo dobry dźwięczny. Od kiedy Czerwoni i Biali zajmują się eliksirami?
    Zieloni owszem, bo była to ich domena. Wszystkie te ohydne maście i uzdrawiające napoje. Niektórzy spośród Szarych, zajmujących się alchemią. Ewentualnie widzący, którzy przyjęli żółty za swoją barwę. Ale wywary, które wprowadzały ich w stan transu, zazwyczaj przyrządzali zielarze.
    Jednego była pewna. Żaden nieciągły, żadna dźwięczna nigdy nie przeprowadzali eksperymentów, do których niezbędne byłyby tak wyrafinowane składniki. W zasadzie nie przeprowadzali ich w ogóle. Nie miały bowiem nic wspólnego z magią dźwięku czy ognia... W takim razie po co?
    Uświadomić sobie, gdzie jest smok pogrzebany to jedno, dokopać się do niego to drugie. Zdawała sobie z tego sprawę. Może Hrai'le współpracuje z jakimś zielarzem? Albo widzącą... Nie, wyraźnie mówił, że sam zamierza uruchomić te zaklęcia. I że brakuje mu umiejętności.
    Tak! Kolejna wskazówka. Ogniem władał jak mało kto, jeśli chodzi o dźwięk, byli od niego lepsi... W każdym razie w żadnej z tych sztuk wiedzy mu nie brakuje, to pewne. Jako historyk, miał dostęp do tak ogromnej liczby starych woluminów, ksiąg, zapisków. Był czas, kiedy wykładał na Akademii Wielkiej Dziesiątki, a tamtejsza biblioteka była największa na kontynencie.
    I wtedy już wiedziała. I mimowolnie dostała gęsiej skórki. To chyba niemożliwe... Przeanalizowała wszystko od początku. To był jedyny słuszny wniosek.
    Była jeszcze jedna Sztuka, której uprawianie wymagało przeprowadzania ogromnej ilości eksperymentów i dziwacznych składników. Od dawna uznana za zaginioną: dokładnie od dnia, w którym jedyna żywa istota znająca jej sekrety, umknęła rzezi Oka przez Portal Dziesięciu. Czarnoskóry Yexer, ostatni, który nosił pomarańczową szatę.
    Hrai'le hodowcą?
    Twórcą mutantów, potworów, żywobroni?
    "Niemożliwe", pomyślała bez przekonania.
    Z odrętwienia wyrwało ją ruch, który dostrzegła przed sobą. Chwilę później czuła wilgotny nos przy swoim policzku. Mida otworzyła pysk. Na ziemię spadło kilkanaście piór. A'ndra pogłaskała czule psa, który domagał się pieszczot za dobrze wykonane zadanie.
    - Już piesku, moja księżniczka, dobrze... Musimy się spieszyć wiesz? Nie wiem jakim cudem udało nam się przeżyć, żywa dusza nam nie przeszkadzała, zwijamy się, tak, dobrze, kocham cię pieseczku, siad! - syknęła. - Będzie czas na zabawę jak wrócimy do domu, do Lasów Tharie...
    Uklękła żeby pozbierać rozsypane pióra. Delikatnie chowała je do mieszka. Jedno, dwa... doliczyła się osiemnastu. Hrai'le będzie zachwycony. Zaczęła wypowiadać formułę, pies jak zwykle niespokojny, wiercił się u jej boku. I wtedy amulet na jej piersi rozjarzył się niebieskim światłem. Mida warknęła.
    - Zdążymy piesku. Musimy.
    Kiedy zdała sobie sprawę z pomyłki w trakcie wypowiadania zaklęcia, już wiedziała, że nic z tego. Mogła zrobić tylko jedno. Bronić siebie i psa.

    *****

    Powietrze było zimne i Vert miał wrażenie, że chłód przeniknął nie tylko przez jego ubranie, ale również przez skórę aż do wnętrza, usztywniając na wieczność wszystkie tkanki. Zdrętwiał cały, grzbiet dżina nie należał do wygodnych.
    Nagle elemental zahamował. Nieomal stanął w miejscu, Mag miał wrażenie, że żołądek podjechał mu do samego gardła, owijając się przy okazji w przełyk. Chciał zrugać stwora, ale nie zdążył. Merko pikował w dół jak jastrząb. Chciał krzyknąć i zrobiłby to, gdyby tylko mógł, pęd powietrza zatrzymał mu gotowy okrzyk w ustach. Poczuł, że dżin rozluźnia uchwyt. Zaczął spadać. Skupił całą moc, wykonał najprostszy z możliwych gestów, mając nadzieję, że nieskoordynowane ruchy jakie wykonuje rękoma nie będą miały wpływu na efekt. Widział powiększające się głazy i zastanawiał jak to możliwe, iż dżin zbliża się do nich jeszcze szybciej.
    Sferyczna błona gęstego powietrza, którą się otoczył, zetknęła się ze skałami. Odbił się kilkakrotnie, za każdym razem słabiej. Udało mu się. Czar prysł i Vert upadł bokiem na twardą i równą powierzchnię. Obolały podniósł się na kolana.
    Kiedy później usiłował sobie przypomnieć przebieg starcia, nie był w stanie jednoznacznie określić co stało się najpierw. W blasku eksplodujących kul ognistych zobaczył wysoką kobietę, chyba półelfkę. To ona miotała płonącą plazmę w stronę latającego dżina. Ten okrążał ją po nieregularnych, elipsoidalnych orbitach, posyłając w jej stronę bladozielone pioruny. Kobieta zgrabnie uskakiwała, niewielki, boczne odgałęzienia błyskawic pochłaniał amulet na jej piersi. Oboje poruszali się dość gwałtownie, zbyt gwałtownie, aby zamroczony upadkiem mag mógł dokładnie się wszystkiemu przyjrzeć. Do tego wszystkiego pomiędzy walczącymi biegał pies i głośno szczekał. Ciekawe, pomyślał, gdyby ten pies chciał ugryźć dżina, jak wysoko musiałby to zrobić, żeby jego szczęki nie kłapnęły tylko powietrza?
    Vert wstał. Szybko zorientował się, że dżin jest na straconej pozycji. Kobieta była nieciągłą, i to naprawdę dobrą. Odpowiednio uzbrojoną na wyprawę do tego miejsca. Musiała spodziewać się takiego pojedynku. Artefakt pochłaniał część energii wyładowań, Czerwona zaś korzystała z tej mocy do wzmacniania własnych zaklęć. Innymi słowy, dżin zużywał swoją energię, ona - prawie nie. Pomimo tego elemental nie wydawał się wyczerpany. Jedynie rozsierdzony do granic.
    Przeklinając się w duchu za to, że zawsze ciągnie go do pakowania się w środek wszelkiego rodzaju awantur, mag rozluźnił sznurki kaptura i sięgnął po solernitowy neutralizator. Ścisnął go w prawej dłoni, a potem rzucił w kierunku dżina.
    Wiedział, że biorąc pod uwagę szeroko pojętą etykę zawodową, w sumie nie uczyni nikomu krzywdy. Jeśli nie trafi, zwiększy nic się nie stanie. Jeśli mu się uda, cóż, osobowość dżin uda się na bezterminowy urlop do jakiegoś szklanego kurortu. Metaforycznie rzecz ujmując.
    Wykonał szeroki zamach i cisnął artefakt w stronę walczących. Bardzo się zdziwił.
    Bo trafił.
    Dżin nie zdążył nawet krzyknąć, zniknął w zielonym błysku. Kulka i metalowe obrączki cicho zadźwięczały o podłoże. Ostatnia z ognistych kul zgasła. Zalała ich ciemność. Mag był przekonany, że pojedynek się skończył. Omylił się.
    Za plecami półelfki wyrosła wysoka na co najmniej dwadzieścia stóp kolumna jasnego ognia. Vert w okamgnieniu zorientował się, że przybył pan Merka, kustosz Upadłego Miasta.
    Nie wiedział za to, dlaczego postanowił opowiedzieć się po stronie kobiety. Przez głowę przeleciało mu z furgotem mnóstwo myśli dotyczących możliwości zamiany w popiół, porywania się ze śrubokrętem na chmury, walki w obronie słabszych i przegranych spraw. Podbiegł kilka kroków, w stronę żarzącego się delikatnym blaskiem solernitu. Zapowiadał się pojedynek nieciągłych. I to wysokiej klasy. On był w końcu tylko adeptem... Ale za to cichym. Zamierzał w przyszłości otrzymać nie tylko fioletową szarfę lotnego, ale również niebieską, żywiołu wody.
    Gdy światło gasło, zakładał już na palce prawej dłoni obrączki. Odwrócił wzrok. Kobieta broniła się, ale tym razem była bez szans. Otoczyła się ścianą ognia, ale jej przeciwnik rozpętał prawdziwe piekło. Deszcz iskier, który kierował w jej stronę musiał przebić się przez ustawioną przez nią kurtynę. Zrobiło się jasno jak w dzień, czerwony mag atakował półelfkę z różnych stron, nie dając jej możliwości wzmocnienia zasłony w odpowiednim miejscu na czas. Pies cały czas ujadał wściekle.
    Vert poczuł dotyk minerału na spodzie dłoni. Artefakt aż kipiał, dopiero z bliska było widać, że nie jest dostatecznie pojemny. Energia którą wchłonął z ciała dżina sączyła się delikatnymi pasmami, niczym smużki dymu z dogasającego ogniska. Mag wiedział, że może się włączyć do gry. Dotychczas znał odpowiednie zaklęcia, ale nie dysponował odpowiednią mocą. Teraz ją posiadł. Wyciągnął dłoń przed siebie i wypowiedział formułę w pradawnym języku serenid.
    Nie spodziewał się, że wyzwolona energia będzie aż tak wielka. Z czasem stało się coś dziwnego. Sekundy zaczęły biec wolniej, wszystko działo się w spowolnionym tempie. Widział potwornie jasny blask strumienia zimna... Gleba pokryła się szronem... Kurtyna nieciągłej gasła... Iskry kierowane w jej stronę znikały nim zdążyły do nie dotrzeć... W powietrzu znikąd pojawiły się płatki śniegu... Było ich coraz więcej...
    A potem wszystko przyspieszyło, siła zaklęcia odrzuciła go w tył. Upadł plecami na kamienie, uderzając głową o spory głaz. Usłyszał jeszcze syk gasnących płomieni i stracił przytomność. Czuł, że jego umysł zapada się w nieogarniony, czarny lej bez dna.


    *****

    Bolała go głowa. Chciał ją podnieść, ale nie mógł. Ostrożnie otworzył jedno oko. Dostrzegł błękitne niebo.
    - Selene! Chodź szybko, chyba się obudził.
    Znał ten głos. Był tego pewien, ale nie mógł go skojarzyć z żadną konkretną twarzą. Chciał wstać, ale poczuł, że w głowie wszystko mu wiruje. Zmusił się do otwarcia oczu. Obraz przesyłany do mózgu był rozmazany, widział przed sobą skały i całe mnóstwo ludzi. Ktoś uklęknął przed nim, dotknął jego czoła. Przyniosło mu to ulgę. Liczba postaci zmalała o połowę.
    - Widzisz mnie? - usłyszał znajomy kolejny głos. Otworzył oczy szeroko. Kobieta... mężczyzna... i elf.
    - Vert, pytałam czy mnie widzisz?
    Osoba wydała mu się natrętna. Nagle powróciła do niego świadomość, wyrwał się z otępienia. Usłyszał też głuchy ryk, gdzieś niedaleko. Głowa rozbolała go na nowo.
    - Wszystkich was widzę... Na błękitne demony, zaklinam ciebie Selene, zrób coś z moją głową...
    - Najlepiej mu ją utnij. I tak prawie jej nie używa - podpowiedział elf.
    - Yanie, daj spokój. Co prawda jest w znacznie lepszym stanie niż ta kobieta, ale to nie znaczy że wszystko z nim w porządku. Zaręczam ci, miałam co robić...
    Vert ponownie opadł na posłanie.
    - Skąd w ogóle aż tyle was się tu wzięło?
    Milczący dotąd mężczyzna roześmiał się.
    - Yan był akurat u nas, kiedy Monekus przyszedł go poinformować o twoim przymusowym popasie. W odróżnieniu od ciebie, znamy się trochę na historii...
    - Etheal skarbie, nie mieszaj mnie w to - przerwała mężczyźnie uzdrowicielka. - Ja się nie znam, gdybym sama spadła tu z żynia, też bym niczego nie podejrzewała. Monekus ledwie go ostrzegł.
    - Myślałem, że żartuje - usprawiedliwił się Vert.
    - Nie żartował, ale też sam nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji - kontynuował Etheal. - Włosy mu się zjeżyły na głowie, kiedy się zorientował gdzie jesteś. Zdecydowaliśmy, że przylecimy tu razem z Yanem, a on wraz z Lheą uda się do Kreg odnaleźć twojego wierzchowca. Przybyliśmy trochę za późno. To był błąd, w końcu wszyscy wiedzą, że lubisz nocne życie. Ostatni wieczór chyba możesz zaliczyć do udanych?
    Nie miał siły na komentarz.
    - Lepiej pomóżcie mi wstać.
    Etheal stanął za plecami maga i chwycił go pod pachami. Vert wstał i oparł się na jego ramieniu.
    - Co właściwie się stało? Pamiętam, że... - ponownie usłyszał ryk i skulił ramiona.
    - Zaraz wracam - powiedział elf. - Zwierzaczki chyba się denerwują.
    Yan oddalił się w stronę skalnego łuku. Selene wyciągnęła z torby kilka bandaży i zbliżyła się do leżącej nieruchomo półelfki.
    - Vert, usiądź. Czeka cię podróż na smoku, nie będziemy tu siedzieli do wieczora. A ty kochanie, pomóż mi zmienić jej bandaże.
    Dopiero wtedy mag zauważył ranną kobietę, której chciał pomóc w trakcie pojedynku. Uzdrowicielka ułożyła ich oboje na miękkich matach. Tyle że u jego stóp nie warował żaden pies.
    Doprowadzony przez przyjaciela do kamienia klapnął niezgrabnie i syknął z bólu. Czuł się, jakby ktoś wrzucił go do dużej beczki i sturlał ją z bardzo dużego wzgórza. Nie miał siniaków, ani żadnych poważniejszych obrażeń nie licząc potężnego siniaka na głowie. Pomimo tego była cały obolały, miał wrażenie, że wszystkie mięśnie, ścięgna i stawy są nadwerężone. Doskonale lokalizował każdą część swojego ciała i pierwszy raz dotarło do niego iż ma ich tak wiele.
    - Co z nią?
    - Jest poparzona i bardzo wyczerpana.
    - W sumie żadnych trwałych uszkodzeń - dodała Selene. - Co prawda dużo czasu upłynie zanim odzyska formę, ale poza tym miała sporo szczęścia. No i umiała się bronić. Może kilka drobnych blizn... Nic ponadto.
    - To dobrze.
    Jak zwykle, żadne z nich nie usłyszało, kiedy wrócił Yan.
    - Już się uspokoiły. Są trochę głodne.
    - Skoro jesteśmy już wszyscy... Vert, może nam opowiesz co tu się właściwie wydarzyło?
    Zapytany oparł głowę na łokciach. Przygłupi dżin, podróż na jego plecach, pojedynek... To było ponad jego siły.
    - Może nie w tej chwili. Muszę... muszę dojść do siebie.
    Przez twarz Etheala przebiegł ironiczny uśmieszek.
    - Vert, bez fałszywej skromności. Kiedy Selene zajmowała się wami, poszliśmy z Yanem do ruin miasta. Eferium zdobyła Aneltaya, pierwsza imperatorowa. Pomagał jej w tym Xylonius i jego czterech magów. Jeden z nich, Kleve, słynny nieciągły, nie wrócił do stolicy. Właściwie w ogóle nie wiadomo, co się z nim stało. Jedna z plotek głosiła, że przywołał zastęp dżinów i został w ruinach. Podobno próbował zebrać ocalałe księgi złotoskrzydłych. Już wiesz z kim walczyłeś?
    Szeroko otwarte usta są powszechnie uznanym wyrazem zdziwienia, który mimowolnie zastosował Vert. Etheal kontynuował.
    - Intryguje nas jedno. Kleve był nadwornym magiem Aneltayi. Ty jesteś tylko adeptem. Jakim cudem udało wam się go pokonać?
    Vert poczuł jak rozpiera go duma. Uśmiechnął się szeroko, przezwyciężył ból i wyprostował plecy.
    - Tajemnica.

    *****

    Byli już spakowani, kiedy półelfka odzyskała przytomność. Z początku ani Selene, ani Etheal, nie zauważyli, że Yan stracił dobry humor. Kobieta, która przedstawiła się im jako A'ndra podziękowała za okazaną pomoc. Jednakże kiedy zaproponowali jej transport, stanowczo odmówiła.
    - Jestem wam strasznie wdzięczna. Ale nie mogę wracać z wami.
    Selene żachnęła się rozdrażniona.
    - Słuchaj kobieto. Z tego ci widzę, jesteś nieciągłą. Nie nadano mi jeszcze zielonej barwy oficjalnie, ale już w zeszłym roku zdobyłam certyfikat uzdrowicielki. Widzę w jakim jesteś stanie i jesteś śmieszna, jeśli ci się wydaje, że mogę cię tu tak po prostu zostawię. Nie ma takiej możliwości. Yanie, przemów jej do rozsądku.
    Zapadła cisza.
    - Myślę... ehm... że powinniście o czymś wiedzieć. Twój klan to Bei'less, prawda? - zwrócił się do kobiety. W jej oczach pojawiła się wdzięczność.
    - Tak, elfie z rodziny Kob'ion.
    - Widzicie... Ja nie powinienem pojawiać się w Tharie De'qe. Od czasu, gdy członkowie mojego klanu zdecydowali się nie udzielać poparcia imperatorowej, w odróżnieniu od ludu Bei'less... stosunki między naszymi klanami... powiedzmy, bardzo się ochłodziły. Jeśli nie będzie innego wyjścia, to nie będę się opierał. Ale gdybyście jednak znaleźli konkurencyjne rozwiązanie, jestem pewien że oboje...
    - ... będziemy zobowiązani - dokończyła A'ndra.
    Etheal zasępił się.
    - Istnieje inny sposób. Tylko że nie znam dokładnej lokalizacji twojego miasta. Powiedz, tylko szczerze, czy zostało ci tyle mocy, żeby się tam dostać bezpiecznie, jeśli cię teleportuję? Ja otworzyłbym kanał energetyczny, ty musiałabyś tylko skierować go we właściwe miejsce.
    - Dajcie spokój! - zaprotestowała Selene. - To się nie uda, ona jest nieciągła, a ty chcesz żeby użyła czaru powietrza!
    - On ma rację, uzdrowicielko. To powinno się udać. Nie jestem aż tak osłabiona, twoje wysiłki nie poszły na marne.
    - Kochanie, ja zbuduję całe zaklęcie i włożę w nie energię. Ona będzie musiała jedynie nad nim zapanować.
    - Dokładnie. Jestem pewna, że sobie poradzę sobie. Nie zwlekajmy.
    Pożegnanie było krótkie. Kiedy do A'ndry podszedł Vert, jej oczy zalśniły.
    - Mam wobec ciebie wielki dług, magu. I nie tylko ja.
    - Nie ma sprawy. Każdy postąpiłby na moim miejscu tak samo.
    - Nie każdy. Chcę, żebyś wiedział, że jeszcze kiedyś się spotkamy. A wtedy spłacę swój dług.
    Roześmiał się.
    - Mam nadzieję, że nie będzie takie potrzeby. Znasz moje imię. Moja posiadłość leży niedaleko Tommp - Rovy. Jeśli zajdzie taka potrzeba, albo po prostu będziesz w pobliżu, odezwij się. Powspominamy dzisiejszą noc przy kieliszku dobrego miodu.
    - Dziękuję. Może skorzystam.
    - Nurtuje mnie jeszcze jedno. Czy... czy przybyłaś tu po pióra?
    - Skąd o tym wiesz? - A'ndra wydawała się zmieszana.
    - To była pierwsza rzecz, o jaką zapytał mnie ten dżin z którym walczyłaś. O jakie pióra chodzi?
    Odgarnęła kosmyk z czoła.
    - O pióra złotoskrzydłych. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć, przykro mi. Powodzenia.
    - Nawzajem, A'ndro.
    Stanęła na środku drogi, osmolonej w wielu miejscach po nocnym starciu. Pies siedział u jej boku.
    - Pokój z wami. I dziękuję.
    Etheal otworzył teleport. Półelfkę i jej towarzyszką o płowej sierści otoczyła migocząca bańka powietrza. Zalśniła gwałtownie i znikła.
    Ponownie rozległ się głośny ryk. Gdzieś niedaleko zeszła mała lawina.
    - Na nas też czas - Yan ponaglił towarzyszy. - One są naprawdę głodne.

    *****

    Siedzieli przy kominku. Vert skończył opowiadać. Etheal patrzył na niego z dezaprobatą.
    - To była czysta głupota z twojej strony. Jesteś dopiero adeptem, nie potrafisz kontrolować tak wielkiej mocy. Nawet nie umiesz jeszcze otworzyć zwykłego teleportu do domu, a śmiertelnie poraziłeś nieciągłego mistrza. Energia którą wyzwoliłeś z kryształu mogła cię zabić!
    - Ale nie zabiła.
    - I całe szczęście - podsumował Yan. - Etheal, pomimo wszystko wydaje mi się, że zasłużył na nagrodę. Zachował się bardzo szlachetnie.
    - Nie myślałem wtedy o tym - przyznał Vert.
    Elf wstał i wyszedł z pokoju. Po chwili powrócił dzierżąc w objęciach stos papierów.
    - Jak wiesz, kiedy Selene was opatrywała, zwiedziliśmy ruiny. To dla ciebie.
    - Co to jest?
    - Zapiski Kleva - wyjaśnił Etheal. - Robił je przez dziesiątki lat, mozolnie odcyfrowując zniszczone i popalone księgi ptaszników. Szkoda, żeby jego praca poszła na marne.
    - Będziesz miał zajęcie na długie zimowe wieczory - dodał Yan. - Monekus na pewno chętnie ci pomoże.
    Selene uniosła w górę kieliszek.
    - Twoje zdrowie, Vert.
    - Nie. Nasze zdrowie.

    *****

    Gnał jako myśl, nie zdając sobie sprawy ze swego stanu. Przemierzał szachownice pól, lasy i góry, aż dotarł nad bezkresną połać oceanu. Poszukiwał tylko jednego, instynkt zdominował inne myśli. Składał się tylko z jednego pragnienia.
    Nagle zmienił się w czystą radość. Pomknął w dół. Promień światła prześliznął się po owalnym celu. Był czystą myślą, instynktem, pragnienie. Przeniknął przez korek i znalazł się w środku. Papierowy skrawek mu nie przeszkadzał. Czuł się bezpieczny pomiędzy szklanymi ściankami butelki.
    Zapadał w sen. Nie wiedział na jak długo. Dopóki nikt jej nie otworzy...



    Lato 2001