Tu jest czesc druga

Dogs Of War
cześć I

Autor : Oparski
HTML : Argail

    Książę obudził się rano w doskonałym nastroju. Trochę bolała go co prawda głowa, ale wiedział doskonale jak temu zaradzić. Zaś zeszłonocna imprezka była naprawdę w porządku. Kto by pomyślał, że Gubernator Rund'ijk wypije aż 5 kolejek skocza z młotkiem i trafi do miski a nie zwali się gdzie popadnie i będzie udawał wieloryba.
    Gubernator Rund'ijk był gubernatorem miasta portowego Krakatos, leżącego na północ od Spekularum, dzień drogi konno traktem. Rzeka Karameikos łączyła oba miasta i była na tyle szeroka, że statki morskie mogły swobodnie płynąć ze swoim ładunkiem bezpośrednio do Krakatos, bez konieczności przeładowywania towaru na barki w Spekularum, co znacznie ułatwiało handel. Krakatos było, nie licząc Spekularum, najbogatszą gubernią w księstwie Karameikos, odprowadzającą co kwartał znaczne sumy do książęcego skarbca. Gubernator Rund'ijk zaś był człowiekiem doskonale zdającym sobie sprawę z wygody swego stanowiska i nie zamierzał tego w żaden sposób zmieniać.
    Sprawa, z jaką Gubernator Rund'ijk przybył poprzedniego do księcia była z jego punktu widzenia istotna. Z kolei z punktu widzenia księcia wizyta gubernatora była doskonałą okazją do urządzenia popijawy, tym bardziej, że gubernator nie przybył sam lecz przywiózł ze sobą także, jak on to ładnie nazwał, osoby towarzyszące. Osiem pięknych kobiet, z których pięć, zdaje się, spędziło noc z barbarzyńcą, jedną książę szybko przetrenował przy jakiejś okazji w dżakuzi, żeby księżna za bardzo się na niego nie patrzyła, jedna opiekowała się troskliwie gubernatorem zaś jeszcze jedna gdzieś się zawieruszyła, mniej więcej w tym samym momencie kiedy zniknął mag. Zjedli trochę dziczyzny, jakieś ptactwo, bażanty czy coś, wypili dużo skocza i ogólnie było jak należy. Grali bardowie pod czujnym okiem barbarzyńcy, który zawsze uważał, że do niczego się nie nadają i nie ma to jak chór jego ziomków po kilku głębszych. Gubernator Rund'ijk chyba nawet próbował księciu wytłumaczyć w jakiej sprawie przybył, ale cóż... I tak Edytor wszystko na pewno zapisał.
    Książę wstał i walnął sobie skocza w charakterze klina. Zadzwonił na śniadanie, umył się z grubsza, ubrał i zszedł do jadalni. Rozkazał, żeby zawołać barbarzyńcę , maga i gubernatora, ale Bar wciąż zajmował dżakuzi a mag zamknął się w wieży i udawał, że go niema. Przyszedł gubernator.

-      Książę - zaczął po zjedzeniu czegokolwiek - przyjechałem do księcia na konsultacje. Rzeka w okolicach portu w Krakatos zamula się w sposób dramatyczny, co grozi ograniczeniem a wręcz zahamowaniem handlu. Zgodnie z księcia dyrektywami za większość przestępstw w mieści e jest kara przymusowych robót, przy czym priorytetem jest, oczywiście, brukowanie ulic. Ze względu na fakt zmniejszenia się liczby popełnianych wykroczeń plan kwartalny leży. Idąc dalej, celem poprawy istniejącego stanu, chciałbym wprowadzić kilka nowych, echem, przestępstw.
    Pomyślałem najpierw o jakichś sankcjach za uprawianie seksu w miejscach publicznych ale po zasięgnięciu języka doszedłem do wniosku, że ludziom coś się przecież od życia należy. No i nie wiem. Czy wymalować na bruku przejścia dla pieszych i karać za przechodzenie w innych miejscach, albo może wyznaczyć specjalne miejsca do parkowania wozów i karać za stawanie ich gdzie indziej. Czy też może wprowadzić roboty obowiązkowe, powiedzmy dzień w tygodniu, ku chwale księcia. Albo może książę wypożyczyłby mi trochę swoich przestępców, aby wykonali to odmulenie, chociaż nie sądzę, żeby książę sam miał nadmiar robotników przymusowych. Uważam, że w takich kwestiach należy się z księciem konsultować, żeby wszystko było w porządku.
    Drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich Bar. Gęba mu się uśmiechnęła na widok zastawionego stołu. Wziął sobie dwie tace z kanapkami, dzbanek z piwem, usiadł aż wszystko się zatrzęsło i zaczął jeść. Gubernator spojrzał zafascynowany. Wtedy wszedł Edytor.
-     Książę - powiedział do księcia - przybył posłaniec z Krakatos. Podobno w nocy wystąpiły tam jakieś kłopoty.
    Wszedł posłaniec, wyraźnie zmęczony całonocną jazdą.
-     Panie - skłonił się - w mieście wybuchły zamieszki.
    Popatrzył na Gubernatora Rund'ijka, który odwrócił się gwałtownie.
-     Co?
-     Bunt! Kiedy tylko pan gubernator wyjechał, wieczorem, wybuchły walki. Gwardia gubernatorska zbuntowała się. Kapitan Gruber przejął komendę i zajął pałac. Żołnierze rozbiegli się po mieście i zaczęli grabić. Uciekłem, na rozkaz pana gubernatora małżonki, zanim ją internowali. Słyszałem, że za wszystkim stoi pana syn. Takie plotki opowiadali strażnicy przy bramie, to znaczy gwardziści, którzy zajęli ich miejsce. Przemknąłem się i udało mi się wyjechać. Słyszałem też jak mówili nazwisko Quantasa.
-     Quantas? Ten mag? Nie mogę uwierzyć. Ale powinienem był wyczuć, że coś z nim nie tak, kiedy zaczął kumać się z moim synem. Tego zawsze ciągnęło do magii, najlepiej jak najciemniejszej. Pies. Ugościłem go we własnym pałacu a ten tak mi się odpłaca. Książę! Tak jawny bunt nikomu nie może ujść na sucho. Muszę natychmiast wracać do Krakatos, gorzej, że moja przyboczna gwardia też obróciła się przeciwko mnie. Jak to możliwe? Mogłem za nich ręczyć i polegać na nich. Gruber? Przecież był taki lojalny. Nawet chciał ze mną tutaj jechać, alem go zostawił, aby pilnował porządku. Zamiast niego wziąłem jego zastępcę Arestesa, chociaż Gruber nalegał. Gdzie jest Arestes? I moi strażnicy? Ale w dziesięciu...
-     Co się stało z pozostałym wojskiem? - zapytał gubernator posłańca.
-     Nie wiem, panie. Wyjechałem jak najszybciej, żeby mnie nie złapali.
-     Książę - gubernator zwrócił się do Dona - sam sobie nie dam rady.
-     Wyluzuj się, Rund'ijk - powiedział książę kończąc przełykać kanapkę. Rozparł się wygodniej w fotelu, nalał sobie skocza i pociągnął.
-     No, - zaczął - posłuchaj mnie Rund'ijk. Niczego się nie bój, książę wszystkiemu zaradzi. Nikt, kto księciu podskoczył nie żył potem zbyt długo, w zasadzie najczęściej żył potem bardzo krótko. Chyba, że okazał się być przydatny. Więc poradzimy sobie i tym razem. A tymczasem, sadzę, że powinieneś jeszcze dzień posiedzieć tutaj, zresztą i tak nie masz dokąd wracać - rechot. - Napijemy się, zabalujemy, musisz potrenować trochę picie skocza, z takim bandziochem powinieneś dać radę wypić więcej niż wczoraj. Weźmiemy sobie te twoje panny, są całkiem fajne, ale jak pobawisz się trochę z damami dworu księciunia do dopiero zobaczysz różnicę.
    Bar skończył jeść. Rzucił pustym dzbanem po piwie w kierunku kominka i powstał.
-     K-wa - stwierdził i beknął. - Idę.
    Wstał i wyszedł.
-     Rund'ijk - rzekł książę - Muszę załatwić parę spraw, czuj się tu dobrze ale bez przesady, nie jak u siebie, bo możesz poznać Wadera, co nie jest przyjemne. Jak coś chcesz, pytaj Edytora.
    Książę podniósł się z fotela, otrzepał i poszedł. Mag, pomyślał przechodząc przez drzwi, gdzie jest ten chlor mag?
Don skierował kroki ku wybudowanej przez krasnoludy wieży, w której mieszkał mag. Wieża wyglądała klasycznie, jak dla czarownika. Książę zatrzymał się przed drzwiami i kilka razy uderzył w nie pięścią.
-     Ross! - krzyknął - Jesteś tam? Wiesz, że mogę wywalić te drzwi i te wszystkie iluzyjne demony możesz sobie głęboko wsadzić. Jak tam imprezka?
    Cisza.
-     Ross! Wchodzę! Czyżby ci się coś stało? - krzyknął specjalnie głośno.
-     Spadaj, Don.
    Książę uśmiechnął się obleśnie.
-     Aha, - powiedział - jak ona się nazywa? Jakoś na G?
-     Czy wiesz, - książę najwyraźniej ćwiczył mówienie głośno i wyraźnie - że ten cały mag tak naprawdę bardzo lubi chłopców? Kiedyś zabawiał się z czterema na raz. Czy pokazywał ci tą komnatę na szczycie wieży, nie tą z widokiem na morze, ale tą drugą, jak on to nazywa, różowy salon? Nie? Ależ dlaczego?
-     Don - powiedział głos ze środka - jestem zajęty.
-     Ja wiem - odparł książę - a popatrz, ja nie mam nic do roboty. Więc sobie jeszcze trochę postoję.
-     Wiesz - zaczął znowu Don - że on lubi jak mu się drażni kakałko? Tak, tak, ten nasz Ross to mały perwers. Co, pewnie ci opowiadał jaki jest czuły i romantyczny? - rechot - Ja z nim byłem na niejednej imprezce i mogę ci dokładnie powiedzieć jaki jest naprawdę. To zbok. I perwers. Pamiętasz Ross jak tańczyłeś goły na stole w tej karczmie w Sigil? Tej z demonami? I jak ten, co ma ryj jak świnia zaszedł cię od tyłu? Jak to wtedy powiedziałeś? Demoniczna przyjemność?
-     Don - powiedział z wnętrza wieży poważny głos - S-dalaj.
-     Oj, oj, oj, - zatroskał się książę - czyżby coś się nie udawało? Nie chce się wcelować? No jak to? Może ci w czymś pomóc? Czy masz ciągle ten taki biczyk, którym lubisz jak się ciebie chłoszcze po tyłku? Też jej tego nie pokazałeś? No, dlaczego. Takie ładne wydajesz przy tym odgłosy.
-     Ignoruję cię - odparł mag. - Możesz sobie tam stać i ględzić ile chcesz. Rzucam silence, więc nie zmęcz sobie za bardzo strun głosowych.
-     Zaraz, - przerwał mu książę - silence? Tak przy damie? A nie mówiłem, że to perwers?
-     Uzbrajam fireballe na drzwiach sypialni - ciągnął dalej ze środka Ross - więc zastanów się.
    Książę zastanowił się.
-     Czy ty mi czasem nie grozisz? - zapytał - Fireballe? Ależ mnie przeraziłeś. Śmiertelnie. Wiesz - przerwał dla efektu - tak sobie właśnie pomyślałem, że chyba wejdę tam do środka i sprawdzę czy działają. Czy czegoś jak zwykle nie spartoliłeś.
-     Don - głos ze środka zmienił się nieco - daj se siana. Idź już bo mi krępujesz kobietę.
-     A więc jednak. No, no, Ross, cicha woda, jak to mówią rybacy. Właśnie, nie wyskoczysz może na ryby? Wiesz, skoczę tylko po wędkę i zaraz po ciebie wpadnę.
-     Don!
-     Dobra, dobra, się nie gorączkuj. Idę, tylko nie trzyj za mocno, bo się zgrzejesz.
    Książę odwrócił się rechocząc i przez chwilę zastanawiał się nawet, czy dla dowcipu nie pójść po tą wędkę, ale zrezygnował. To go różniło od barbarzyńcy, że tamten już dawno byłby w środku i posuwał pannę, ale on, jako książę, wolał dowcip subtelny. Tak.

    Barbarzyńca czuł się grubo po zjedzeniu dwóch tac kanapek, ale wiedział, że musiał się najeść, bo był poprzednio głodny. Idąc do swojej komnaty doszedł do wniosku, że powinien trochę poćwiczyć. Przeszedł przez potężne, dębowe drzwi i od razu poczuł się lepiej. Ściany obwieszone były skórami i kłami potworów, które zabił. Pokryte całkowicie, łącznie z podłogą i sufitem. Sam zaprojektował ten wystrój i był z niego dumny. Poprawił przepaskę na biodrach.
Po kilku godzinach ćwiczeń, kiedy w trakcie wyskoczył jeszcze na chwilę do dżakuzi a potem pokazywał panienkom, że uniesie je cztery na raz a nawet pięć w tym jedną na, echem, wiemy na czym, Bar w końcu doszedł do wniosku, że poćwiczył. Dobra, pomyślał, czas teraz na imprezkę. Doszedł do wniosku, że na zamku przydałyby się jakieś nowe hostessy, czy damy dworu, więc postanowił powiedzieć Edytorowi, żeby załatwił, bo robi się już nudno.
    Tymczasem skoczę do karczmy, pomyślał, zobaczymy, może tam są jakieś nowe dupy. Ciekawe, przyszło mu jeszcze do głowy, od której otwierają karczmy. Może będą jeszcze zamknięte, to nawet lepiej. Sobie otworzę. A jak będą otwarte, ale będzie ch-owo, to wtedy je zamknę. Właśnie.
    Była trzecia po południu, ale karczmy w Spekularum otwarte są non-stop, gdyż o każdej porze znajdą się goście, miejscowi a co lepiej przybysze, którzy chcą się napić. W najlepszej karczmie w mieście kwitł interes. Godzinę temu przyjechali jacyś obcy z północy, śniadzi, w turbanach na głowach, płacili złotem dwukrotne ceny za wszystko i to nawet nie dlatego, że karczmarz im tak powiedział, co zresztą zamierzał zrobić, ale sami z siebie. Co lepsze, chyba uważali, że robią dobry interes. Karczmarz pomyślał, że kiedy mu płacili, mógł powiedzieć, że dostał za mało, ale trochę go przytkało i stracił koncept. Cholera, czyżbym wychodził z wprawy?
    Drzwi otworzyły się. Karczmarz spojrzał w ich stronę i uśmiech zamarł mu na twarzy.
-     Och, Banie, - wyszeptał - tylko nie to.
    Wszedł barbarzyńca. Sam. Źle, cholera, bardzo źle. Będzie szukał rozróby. I zrobi demolkę. Bo miejscowi będą go unikać i pewnie zwieją a jak nie będzie miał komu przywalić to się wkurzy i wszystko zniszczy. K-wa.
    Ach! Nagle w oczach pojawił mu się szelmowski błysk. Przecież... Spojrzał na lewo, w kierunku stolika stojącego w kącie.
    Bar wszedł dumnym krokiem do najlepszej karczmy w mieście (do innych nie chadzał), stanął na środku i rozejrzał się. Miał na sobie przepaskę biodrową, niedbale zarzucony na plecy czarny płaszcz i miecz w pochwie przy boku. Był duży. Zarówno miecz jak i barbarzyńca.
-     K-wa - powiedział głośno - Dlaczego, k-wa, nikt mnie nie wita? Karczmarz!
-     Tak, panie barbarzyńco, już lecę, już lecę - karczmarz zerwał się zza szynkwasu.
-     Tylko nie zawadź o żyrandol, jak będziesz tak leciał.
    Bar rozglądał się po stolikach. K-wa, same ćwoki. Gdzie te laski, k-wa, miały być, co to jest, najlepsza karczma w mieście?
-     Karczmarz, k-wa, co to jest? - rzucił - Same leszcze. Cioły. Ćwoki. Cioty. Ty też, karczmarz. K-wa, masz tu jakieś dobre dupy? Co to, k-wa, jest? Najlepsza karczma w mieście?
-     Panie barbarzyńco - wyjąkał karczmarz - może pan usiądzie? Napije się?
-     Pewnie, że się, k-wa, napiję. Dawaj piwo. Dzban.
    Ludzie starali się schodzić Barowi z drogi. Bar uważnie się rozglądał.
-     Panie barbarzyńco - wyszeptał karczmarz - bardzo proszę. Mam tu takich cennych gości z daleka, jacyś chyba szejkowie, o tam, - wskazał głową - więc jakby pan barbarzyńca...
    Bar szybko odwrócił głowę i spojrzał na stojący w kącie stolik. Zatrzymał się i przez chwilę uważnie się im przyglądał. A potem powiedział:
-     Ty mi tu karczmarz, k-wa, nie p-dol. Dawaj ten browar, i to szybko. Do tamtego, k-wa, stolika.
    Bar podszedł do siedzących w kącie ludzi. K-wa, co za ćwoki. Jakieś berety na głowach. Gdzie mają miecze? Co to k-wa? Jakieś takie krzywe.
    W karczmie było cicho. Przybysze spojrzeli na zbliżającego się Bara. Było ich pięciu, dobrze zbudowanych, młodych ludzi. I kobieta.
    Wyciągnął swojego bastarda.
-     Ch-owe macie, k-wa, miecze - powiedział - rozp-lił bym was wszystkich, k-wa i chyba to zrobię, bo mnie wk-cie. K-wa.
    I wtedy zobaczył siedzącą z tyłu, nieco w cieniu laskę.
-     K-wa, młoda, choć no tu, zobaczysz jak to się naprawdę robi. Te ćwoki na pewno mają tak samo krzywe ch-je jak miecze. Zobacz - wyciągnął przed siebie bastarda. - To jest, k-wa, porządny miecz. Jak chcesz, mogę cię też nim zerżnąć.
    Bar usiadł na stole. Karczmarz coś się nie pojawiał.
-     Karczmarz, k-wa! - ryknął Bar - Gdzie mój browar? Albo poczekaj, k-wa. Co ty, kultury nie masz? Browar dla mnie i dla tej dupy.
    Przybysze nie rozumieli słowa, z tego co mówił Bar. Cała sytuacja nieco ich zdekoncentrowała, ale po pierwszym szoku dwaj siedzący z brzegu podnieśli się. Chwycili za rękojeście swoich mieczy. Jeden coś głośno powiedział, wyraźnie w kierunku Bara.
-     O, k-wa, stawiacie się? Sp-lajcie.
    Bar zerwał się ze stolika jak błyskawica. Ciął momentalnie mężczyznę stojącego z lewej, ten próbował wyciągnąć miecz i zasłonić się nim, ale nie zdążył. Dostał potężne cięcie przez ramię aż odrzuciło go do tyłu. Drugi przybysz miał już broń w ręku. Pozostali trzej zerwali się tak, że przewrócił się stolik.
-     Panowie, k-wa, nie macie szans - rzucił Bar szykując się do zadania ciosu. - Mam liczebną przewagę. Ale dam wam szansę, k-wa, bo mam dobry humor. Nie będę was otaczał. Karczmarz, weź im to powiedz, bo te ćwoki chyba nic nie kumają.
    Karczmarz chował się za kontuarem.
    Barbarzyńca nie zważając na gęstniejący tłum uzbrojonych wojowników postanowił wykończyć, tego, którego ranił. Mężczyzna z trudem starał się zatamować krew lecącą ze zmasakrowanego ramienia. Dostał cios w głowę zanim zdążył się zorientować i zastawić i z rozrąbaną czaszką zwalił się na podłogę. Kobieta zaczęła krzyczeć.
-     Cicho mała, zaraz się zabawimy.
    Bar szybkim ruchem ciała uniknął gradu mieczy i sam zaatakował. Ciął od góry, tak jak najbardziej lubił. Miecz, którym zaatakowany starał się zasłonić nie stanowił dla barbarzyńcy żadnej przeszkody. Przybysz zachwiał się, machnął niezgrabnie i zanim zdołał pomyśleć o tym, że przecież w sumie umie walczyć dość dobrze i zwykle to on nacierał na przeciwnika a nie odwrotnie, już nie żył a jego wnętrzności wypływały na podłogę.
    Bar zarechotał. Z obrotu machnął mieczem mierząc w przeciwnika stojącego za nim. Potężne cięcie przecięłoby człowieka na pół, gdyby w ostatniej chwili nie odskoczył. Wpadł na przewrócony stół i zachwiał się; nie dlatego jednak, że uderzył w przeszkodę, lecz z powodu głębokiej rany biegnącej przez całą szerokość klatki piersiowej. Barbarzyńskim skokiem Bar ruszył w jego kierunku.      I wtedy właśnie poślizgnął się na kiszce pokonanego wcześniej wroga. Stracił równowagę. Zamachał w powietrzu rękami i tylko lata spędzone z mieczem w dłoni sprawiły, że nie wypuścił oręża. Łapiąc pion oparł się lewą ręką o ścianę zaś prawą próbował jeszcze wykonać planowany atak, ale zamiast w przeciwnika trafił we własną nogę.
-     K-WA! - wrzasnął Bar - Koniec, k-wa, zabawy!
    Ktoś próbował trafić go od tyłu, ale broń tamtego zaplątała się w powiewający szeroko płaszcz barbarzyńcy. Bar ciął z furią wstającego ćwoka, który broczył krwią jak dziewica, która właśnie przestała być dziewicą. Z rozrąbaną klatką piersiową mężczyzna padł na ziemię. Dwaj pozostali atakujący go od tyłu walczyli z szybkością barbarzyńcy i przegrywali. Bar odwrócił się skokiem. Uderzył z impetem czołgu i po dwóch ciosach pierwszy z napastników padł. Bar nie miał już teraz litości. Wk-ła go ta jego j-ana noga i miał ochotę szybko i efektownie za-bać co mu się wkoło ruszało.
    Kątem oka dostrzegł, że kobieta z tyłu zaczyna uciekać. Skoczył w jej kierunku, złapał ją wpół, odwrócił się i zbił cios ostatniego z obcych. Trzymając dupę pod lewą pachą zadał szybkie i precyzyjne cięcie, atakujący go wróg zachwiał się od impetu uderzenia, Bar przyparł go do ściany i dwoma uderzeniami w głowę, zarąbał.
-     No, - powiedział - to się nazywa imprezka.
    Rozejrzał się po karczmie. Nie było nikogo. Zza szynkwasu nieśmiało wyglądał karczmarz.
-     Co jest, k-wa - ryknął Bar. - Gdzie mój browar?
    Barbarzyńca chwycił dzban i go wypił.
-     Dobra - stwierdził patrząc na trzymaną pod pachą kobietę - teraz cię zerżnę.
    Rzucił ją na stół.
-     Karczmarz! - krzyknął jeszcze - Dawaj mi jeszcze raz to samo, tylko na wynos. Zaraz nauczę tą dupę pewnych rzeczy, k-wa, a potem idę z nią dalej. Jakoś tu u ciebie, k-wa, ch-wo. Pusto, k-wa. Gdzie są goście? To jakaś ch-wa knajpa, nikt tu nie przychodzi.     Wiesz, karczmarz, chyba ją zaraz zamkniemy.

    Książę wracał właśnie z gildii morderców. Niósł flakon z nową porcją trucizny na swój topór, którą regularnie dostarczał mu szef gildii Skubi Du. Wprawdzie będąc księciem, Don zazwyczaj osobiście nie chodził do gildii, tylko Skubi Du przynosił mu to, co potrzebował na zamek. Ale tego dnia bolała go trochę głowa i stwierdził, że niech znają księcia, zrobi sobie spacer. Topór trzeba będzie naostrzyć, pomyślał, bo zanosi się jakaś rąbanina.
    Robiło się ciemno. Książę przechodził akurat obok wieży Magusa, czarownika Spekularum, kiedy usłyszał, jak ktoś go woła. Spojrzał do góry.
-     Książę! - wołał Magus - Niech książę patrzy!
    Magus stanął w oknie na trzecim piętrze swojej wieży, dał krok do przodu, wyszedł na gzyms i skoczył. Wybił się do góry, przez chwilę wisiał wyprostowany a potem złożył się w pół i szybko zaczął spadać. Pikować. Książę patrzył nic nie rozumiejąc a dłoń sama spoczęła mu na rękojeści topora. Magus zbliżał się do ziemi i kiedy wydawało się, że w nią uderzy nagle skręcił. Wyrównał lot do poziomu i trajektorią koszącą przemknął nad murem otaczającym jego wieżę, poczym gładko stanął obok Dona.
    Książę patrzył się na niego nic nie mówiąc.
-     Książę! - powiedział Magus - dzieje się coś niezwykłego! Niech książę zobaczy sam! W Krakatos!
-     Co? - powiedział Don - Gdzie?
-     No, w Krakatos, tym mieście na północ, dzień drogi konno...
-     Dobra, wiem jak tam dojechać, już mi ktoś tłumaczył. O co chodzi?
-     Niech książę zobaczy sam, mam to w kuli.
-     Moment - powstrzymał go książę. - Moment. K-wa, Magus, co to było?
-     Co?
-     Co jest, k-wa, schodów nie masz?
-     A! - pojął Magus - No, mam. To taka nowa konkurencja, wie książę. Skacze się z wieży i kto później włączy fly'a. Muszę pokazać Rossowi, na pewno mu się spodoba.
-     K-wa, Magus, na pewno. Mówisz, że kto później włączy? Może zagramy?
-     Zaraz, książę, podlećmy do mnie i pokażę księciu to ścierwo nad Krakatos. Wygląda nieźle.
    Obaj przelecieli przez okno w wieży Magusa. Czarodziej poprowadził księcia do kuli i wskazał na nią dłonią. Don zerknął do środka. Zobaczył miasto portowe Krakatos, z obronnymi murami, portem, dachami domów. Nad miastem unosiła się wirująca, czarno-czerwona chmura ogromnych rozmiarów. Niebieskie iskry wyładowań elektrycznych wstrząsały nią od czasu do czasu. Chmura zdawała się falować, swym zasięgiem pokrywała cały gród.
-     Nie wiem co to jest, książę, nie wiem co to może zrobić. Dostałem wiadomość od mojego kolegi, maga mieszkającego w Krakatos, tak koło trzeciej, żebym zerknął nad miasto, bo coś się zaczyna formować. Na początku było małe, potem zaczęło rosnąć, teraz chmura się jakby ustabilizowała, bo od jakiejś godziny, od kiedy wisi już nad całym miastem, przestała się powiększać. Niech książę poczeka, zrobię zbliżenie.
    Obraz zaczął zanikać.
-     Widzi książę? Coś zakłóca kontinuum. Ale to nic, niech książę zerknie tutaj.
    Obraz zjechał niżej, nad same dachy budynków.
-     Tu.
    Na rynku stała postać. Dwa metry wysokości, duże, czerwone oczy zajmowały większą część głowy, która poza nimi nie miała żadnych rysów twarzy. Postać ubrana była w długi, czarny płaszcz. Spoglądała do góry.
-     Ultroloth, książę. Stoi tak od godziny. I patrzy.
    Obraz w kuli zniknął.

    Był środek nocy kiedy Don van Powerman z wędką przerzuconą przez ramię stanął pod drzwiami do wieży maga. Uśmiechając się lubieżnie podniósł dłoń i kilkakrotnie mocno uderzył. Zadudniło. Książę stał cierpliwie. Cofnął się dwa kroki i spojrzał do góry. A potem zapukał ponownie.
-     Ross! - krzyknął - Śpisz?
    Cisza.
-     Ross!
    Z wnętrza wieży dobiegło lekkie poruszenie.
-     Ross! To ty?
    Ktoś szurając nogami powoli podszedł do drzwi.
- Ross! - krzyknął jaszcze raz książę, dla pewności.
    Zza drzwi odezwał się zmęczony głos.
-     Wierzyć mi się nie chce, że to ty, Don. Czego chcesz?
-     Wiesz, korzystając z chwili czasu, doszedłem do wniosku, że można by wyskoczyć na ryby. Akurat nic się nie dzieje, jutro jedziemy zajebać potwora z chmurą, przed czymś takim należy się rozerwać. Co ty na to?
    Ross the Boss milczał przez dłuższą chwilę.
-     Nie jestem pewien czy zdajesz sobie sprawę, że jest środek nocy. Jaką rybę chcesz o tej porze złapać? Ryby w nocy śpią.
-     Rybę nocną - odparł książę roztropnie. - Bądź spokojny, w moich rzekach można łowić przez całą dobę. Zawsze coś złapiesz.
    Zza drzwi dobiegło westchnienie.
-     Męczysz mnie Don - rzekł czarownik. - Odwal się. Rano ci powiem czy jadę z wami czy nie. Teraz chce mi się spać. Dobranoc.
-     Czekaj, czekaj - wszedł mu w słowo książę - czyżby ona tak cię wykończyła? Czy jest tam wciąż z tobą? Ty ogierze. Pukałeś ją non-stop całą noc, dzień i noc? Popatrz, a ja jej nawet dobrze nie poznałem. Rossik? Zapoznasz nas?
-     Dobranoc.
-     A więc dobrze - książę doszedł do wniosku, że nadszedł czas, by wprowadzić w życie plan A. Poprawił na biodrach pas siły. Wprawdzie nie był to TEN pas siły, tylko namiastka pasa, który został ostatnio zniszczony, ale musiał wystarczyć. Książę odłożył wędkę na bok i chwycił za klamkę. Pociągnął. Zatoczył się do tyłu gdy szarpnięty z nadnaturalną siłą uchwyt został mu w ręku.
-     K-wa - powiedział książę. - Ross! Ale ch-owe klamki ci zamontowali. Nawet w stajni mam lepsze.
-     Bo to trzeba pchać, nie ciągnąć, ty durniu - odezwał się głos gdzieś z głębi wieży.
-     A tak, ty wiesz przecież lepiej - odparł książę. - Pchało się troszkę ostatnio, co?
-     Odwal się. Możesz sobie darować, ona już poszła. Wyrzuciłem ją
-     Jak to? - książę był prawdziwie zdziwiony - Tak szybko?
-     Znajdziesz ją pewnie w dżakuzi. Albo u barbarzyńcy. To zwykła zdzira.
-     No coś ty? - zaśmiał się książę - Naprawdę? Jak do tego doszedłeś?
-     Jak chcesz to możesz wejść. Tylko popchnij. Jest otwarte.
    To już nie było to samo.
-     Wiesz, w zasadzie mam na głowie ważne sprawy księstwa. Wpadnij rano na śniadanie, będziemy jechać. A i może zerknąłbyś w kulę, pogadał z kimś o tej chmurze nad tym miastem, em, Krakatos. To jakiś kwas.
-     Na razie.

    Bar von Barian był zadowolony. Laska była dobrze szkolona i pomyślał sobie, że mógłby ją wziąć do haremu, pewnie słowo nie było jej obce. Gdyby tylko umiała mówić po ludzku, a nie sepleniła coś tam po swojemu. Chociaż z drugiej strony, w zasadzie, jej zajęcie będzie wiązało się raczej z jęczeniem a to wychodziło jej z tym akcentem całkiem dobrze. Dobra.
-     Masz tu 500 gp - powiedział rzucając jej woreczek z pieniędzmi. - Podobało się, k-wa?
    Kobieta szybko oceniła zawartość sakwy i uśmiechnęła się szeroko. Próbowała złapać Bara udami.
-     Poczekaj, k-wa, nie teraz. Chodź do dżakuzi, tam się zabawimy - spostrzegł brak zrozumienia na jej twarzy. Zmarszczył czoło.
-     Come - powiedział. - No, k-wa, come.
    Złapał ją za rękę i szarpnął, aż wstała.
-     IDZIEMY - powiedział wolno i wyraźnie. - Do DŻAKUZI.
    Kobieta nie opierała się, ale wyraźnie oczekiwała od Bara jakiejś akcji. Barbarzyńca zastanowił się przez chwilę.
-     HAREM - powiedział. - TY - wskazał na nią - do HAREM. HAREM.
    Kobieta kiwnęła głową, lecz wyraz jej twarzy nie zmienił się ani o jotę. Bar stracił cierpliwość.
-     K-wa, idziemy - pociągnął ją za sobą. Ruszył w stronę drzwi.
-     Karczmarz! - odwrócił się nagle - Weź tych w beretach i zanieś do świątyni. Powiedz, że Bar powiedział, żeby ich postawić. Potem przyprowadź ich na zamek, chcę z nimi pogadać, a jakoś nie zdążyłem. I przyprowadź kogoś, kto mówi po ichniemu, bo k-wa, w ogóle ich nie rozumiem. Tylko masz to zrobić osobiście, k-wa, bo ci zamknę karczmę. Nie wysyłaj żadnych swoich ćwoków, rozumiesz mnie. Osobiście. A może ty ich rozumiesz, co?
    Karczmarz kulił się za barem. Pokręcił głową.
-     To ch-owo. Masz przyjść rano.

    Książę nalał sobie skocza i usiadł na tronie. Nie jest dobrze, pomyślał. Szykuje się rąbanina, a ja nie mam nawet porządnego pasa siły. Powinienem zapytać Magusa, albo pójść do Mind Flyerów.
    Pojawił się Bar, ciągnąc jakąś właściwie nie ubraną kobietę.
-     Cześć - powiedział książę. - Potrzebuję pasa siły. Idę do Mind Flyerów, żeby mi coś zrobiły.
    Barbarzyńca zatrzymał się w drzwiach.
-     Żartujesz. Zrobią ci w przyszłym wieku. Z tym trzeba się, k-wa, urodzić - napiął biceps.
-     Nie p-dol.
-     Idę teraz do dżakuzi.
-     A ja puknąć księżną.
-     Gdzie gubernator?
-     Nie wiem, k-wa. Pewnie śpi.
-     Niech siedzi na zamku i nie rusza stąd dupy. Bo jeszcze się zabije. Trzeba powiedzieć Edytorowi.
    Kiedy Bar wszedł do dżakuzi zobaczył jak gubernator Rund'ijk właśnie głaszcze po nóżce jedną z dam dworu i lekko się zdenerwował, gdyż nie lubił, gdy mu jakiś grubas wpychał się w interes. Wytłumaczył gościowi, że musi już iść spać, na co gubernator po chwili wahania się zgodził. Książę tymczasem odwiedził swoją sypialnię. Pomimo niewątpliwych zalet spędzania wolnego czasu z księżną, po godzinie Don przypomniał sobie, że w zasadzie nie ma teraz zbyt dużo wolnego czasu, wyswobodził się z objęć tytularnej małżonki i udał się do latającego zamku. Lecąc w kierunku unoszącej się na chmurze budowli podziwiał swoje miasto w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Dachy lśniły na czerwono i książę pomyślał, że ma piękne księstwo.
    Mind Flyery powitały go bez nadmiaru entuzjazmu. Ale one nigdy nie okazywały zbytniej ekscytacji, kiedy ktokolwiek przychodził do nich w jakiejś sprawie. Robiły, to co lubiły robić i to im odpowiadało. Nie miały zamiaru podpadać księciu ale nie uważały, że płaszczenie się przed kimś jest dobrym sposobem na układanie sobie wzajemnych stosunków. Książę wyłuszczył o co chodzi.
-     Książę - powiedział po dłuższej chwili jeden z Mind Flyerów - to o co prosisz jest niewykonalne. Nie zrobimy ci pasa siły na - zastanowił się - dzisiaj, ani na jutro, ani nawet na za miesiąc. Nie da się. Produkcja takich rzeczy jest czasochłonna. Potrzebujemy przynajmniej sześć miesięcy, zważywszy, że zamówienie księcia nie jest jedynym, nad jakim pracujemy.
    Trzy stwory spojrzały po sobie i widać było, że porozumiewają się między sobą.
-     Cztery miesiące jak się sprężymy. Może trzy, jeśli komponenty będą dobrej jakości i... dostaniemy kilka świeżych móżdżków do wyssania. Tak... - macki mu zafalowały. - Tak jak zwykle.
-     Ponieważ wykonywaliśmy już kiedyś takie zamówienie dla księcia, nie będzie problemu w tym sensie, że nie przewidujemy wpadki. Mamy doświadczenie. Ale aby zaklęcia się utrwaliły, potrzeba czasu. Niestety - wzruszył ramionami. - Oczywiście książę może sobie zawsze zażyczyć, wie książę co mam na myśli, ale co ja będę księciu radził. Na pewno książę rozważa wiele możliwości, skoro sprawa jest taka pilna.

    Don i Bar jedli właśnie śniadanie, kiedy do jadalni wszedł Edytor.
-     Książę, - powiedział - jakiś człowiek do pana Bara. Mówi, że nazywa się karczmarz.
-     Niech wejdzie.
    Wszedł karczmarz z przestraszonym wyrazem twarzy.
-     Pa... szanowny panie Barze - zaczął jąkając się. - No więc, echem, właśnie. Poszedłem...
-     Gdzie są ci szejkowie? - zapytał barbarzyńca. Książę spojrzał na niego przechylając głowę.
-     No więc... Powiedzieli mi, że nie mogą postawić ich od razu, bo nie mają czarów. I powiedzieli, że jest środek nocy i chyba nie chcę mieć więcej łaski Banna, skoro do nich o przychodzę o tej porze. Ale im wytłumaczyłem, że ja od pana Bara i wtedy przeor...
-     Kiedy?
    Karczmarz zawahał się, zbity z tropu.
-     Echem, dziś wieczorem. Mówili, że nie wiedzą, czy postawią wszystkich, ale...
-     Ty mi tu nie p-dol, karczmarz, - rzekł Bar przełykając - tylko przyjdź dzisiaj wieczorem z nimi wszystkimi, albo damy licencję komu innemu. A teraz s-dalaj. Nie widzisz, że jem?
-     Tak, tak, naturalnie - karczmarz wycofał się czym prędzej kłaniając się w pas. - Do widzenia. I smacznego.
    Książę patrzył się na Bara.
-     Gdzie mag? - zapytał barbarzyńca.
-     W dołku.
-     Gdzie?
-     No, w dołku, k-wa, głuchy?
-     Zasadził się?
-     Jest przybity.
    Bar oderwał wzrok od swojego bicepsa.
-     Przybił się do tyczki? I ja nic o tym nie wiem? Trzeba go podlać.
    Książę westchnął i wzruszył ramionami.
-     Chodźmy do Magusa. Może będzie miał dla mnie pas siły.
    Bar mruknął.
-     Może wie coś więcej o tej chmurze.

    Magus zrobił szerokie oczy.
-     Pas siły? Książę, czy ja zbieram pasy siły? To przecież raczej książę... - urwał. - Nie, nie mam. Zbieram z kolei inne rzeczy. Księgi z unikalnymi czarami. Magiczne różdżki. Ciekawe artefakty. Tego typu.
    Książę patrzył na Magusa spode brwi.
-     Właściwie, - powiedział czarownik - mogę się popytać. Ale to też nie na zaraz. Powiedzmy, na jutro, mogę się dla księcia wywiedzieć, czy ktoś z moich znajomych, rozsianych po niezliczonych planach multiwersum, nie słyszał o kimś, kto akurat sprzedaje pas siły.
    Magus nagle się podekscytował.
-     Właśnie! - zawołał - Dowiedziałem się czegoś interesującego o tej historii z Krakatos. Siadajcie - pokazał ręką kanapę. - Może skocza?
    Magus nalał skocza z karafki, której szkło mieniło się na czarno-czerwono, układając się w przykuwające wzrok wzory.
Magus zaczął.
-     Postanowiłem wczoraj zbadać, czy ktoś nie wie czegoś więcej o tej chmurze. Skontaktowałem się z jednym znajomym, mieszka w Outlands, bliżej Plague-Mort, wiecie miasto graniczne z Otchłanią. Kopnięty gość, przynajmniej ostatnio. Rozumiecie, chaos rulez, etc. W każdym razie powiedział, że wrócił właśnie z Równiny Nieskończonych Portali i widział, jak nad, poczekajcie, to była taka romantyczna nazwa, hm... ach, właśnie, nad Jeziorami Płynnego Żelaza unosi się podobna chmura. Mówił, że kręciła się tak ładnie, to znaczy wirowała i miała te elementy czerwone i błękitne wyładowania zupełnie jak u nas. Podobno ukształtowana była w rodzaj jak gdyby lejka, czy też odwróconego stożka ze ściętym czubkiem i znajomy twierdził, że miał wrażenie jakby ta trąba się wydłużała, zbliżając coraz bardziej do ziemi. Postanowiłem zobaczyć co u nas i rzuciłem kulą nad Krakatos. Panowie, ta chmura zaczęła wirować! I wiecie co? Środek chmury zaczyna się zapadać, tworząc wklęśnięcie. Jakby tworzył się tam jakiś otwór.
    Rozległo się łomotanie do drzwi.
-     Magus! Otwieraj! To ja, Ross!
    Magus popatrzył na Dona i Bara. Poszedł na dół i po chwili obaj czarownicy pojawili się w salonie.
-     Panowie, - powiedział Ross nieco podekscytowany - nie zgadniecie.
    Książę i barbarzyńca spojrzeli na siebie obojętnie.
-     Zadzwonił do mnie jeden z K25. Celeron. Mówi, że w spotkał w Sigil tą naszą agentkę, jak jej tam, zapomniałem. Never mind. Znaczy nie never mind, ale nieważne. Znaczy... k-wa. Członek z... - mag odchrząknął.
-     Dobra - kontynuował. - Powiedziała, że sama nie może wpaść, bo portal do Jamy Moldka się cyklicznie zaciął a nie ma czasu szukać transportu z przesiadką. Ale mówiła, żeby przekazać, że spotkała jednego Yugolotha, jakiś mniejszy sort, który z dużą pewnością twierdził, jakoby ktoś starał się otworzyć duży portal na Żółwia. Wiecie skąd? Z 555-tego layera Otchłani. Królestwo Takhisis, bogini złych smoków.
    Bar chwycił butelkę skocza za szyjkę, przechylił i wypił resztę duszkiem. Ponieważ w butelce była jeszcze przynajmniej ćwiartka, więc książę spojrzał na barbarzyńcę przeciągłym spojrzeniem. Bar rzucił pustą butelką do tyłu i otarł usta ręką.
-     Dobra, - rzekł - jedziemy ich p-dolnąć.
-     Teraz? - zapytał książę. - Dzisiaj nie mogę. Muszę mieć ten pas siły.
-     Nie p-dol - odparl Bar. - Jesteś, k-wa, ćwok. Jedziemy i dajemy im wp-dol, wracamy i idziemy na dupy. Pół godziny.
    Ross the Boss poruszył się niepewnie.
-     Wolałbym mieć coś wymedytowane - stwierdził. - Poza tym nie wziąłem dzisiaj teleportu.
    Bar spojrzał na niego dziwnie.
-     To co ty, k-wa, medytujesz? Powiększenie członka?
-     Dokładnie. Cztery razy. I jeszcze magiczną gumę, też cztery razy, więc zabrakło mi miejsca.
-     To mnie akurat, k-wa, nie dziwi. Już po cantripie robi ci się tłok.
-     S-dalaj.
-     Dobra, - rzucił książę - poczekajmy do jutra.
    Magus siedział w fotelu i wyglądał jakby myślał.

    Wieczorem Magus przysłał wiadomość, że żaden z jego znajomych nie ma na sprzedaż pasa siły. Bar zabawiał się w dżakuzi a mag pił spokojnie skocza i palił trawkę. Dołączył do niego Don. Pod koniec butelki, kiedy książę po raz kolejny zwierzał się Rossowi ze swoich problemów związanych z deficytem siły, mag nie wytrzymał.
-     Może byś tak wydał, na przykład, jakieś zarządzenie. Albo zrobił konfiskatę w mieście. Na pewno ktoś trzyma taki pas na wypadek najazdu demonów. Lub migracji smoków. Byłeś u Skubi Du?
    Księcia olśniło.
-     Właśnie! - zachwycił się bystrością swojego intelektu - Skubi Du! Mag, idziemy.
-     Ale łyskacz... - starał się zaprotestować Ross, świadom już błędu, jaki popełnił.
-     Chodź, k-wa, wypijemy po drodze.
    Mag jeszcze się wahał. Ale z drugiej strony wypić sobie na świeżym, zajarać skręta gdzieś pod drzewkiem...
-     No, dobra.
    Skubi Du był profesjonalnym szefem gildii morderców. Wiedział więc, że spać należy niewiele, sen trzeba mieć czujny i zawsze warto mieć pod ręką porządnie zatruty sztylet. Gdyby nie znajomość tych trzech prawd kilka razy przestałby już być szefem gildii.     Kiedy więc około północy zapukali do niego książę i mag, Skubi Du był na nogach i z wyrazem skupienia na twarzy sączył ciemnobrunatny płyn do pochwy swego noża.
-     Cześć, Skubi Du - powiedział Don. - Potrzebuję pasa siły. Masz?
    Skubi Du spokojnie skończył nalewać truciznę, zakorkował fiolkę i schował do szuflady. Potem podniósł wzrok i spojrzał na księcia.
-     Witam, książę. I magu. Nie wiem, muszę pomyśleć. Jakiego pasa?
-     Siły.
-     Jakiej siły?
    Książę powiedział. Skubi Du się nie zdziwił. Tylko przez chwilę zastanowił.
-     Książę, - rzekł po chwili - nie mogę księciu takiego pasa dać. Ani sprzedać. Szanuję sobie współpracę z księciem, bo dzięki księciu gildia przeżywa teraz swoje najlepsze czasy. Jak rozumiem sprawa jest pilna. Może skocza?
-     Dawaj. No i co z tym pasem?
-     Mogę księciu pożyczyć. Mój prywatny. Tylko muszę go mieć z powrotem w przeciągu tygodnia - Skubi Du spojrzał na księcia.
-     I mogę mieć dla księcia propozycję. Jako gildia morderców, wiemy różne rzeczy o różnych ludziach. Jeśli książę złoży zamówienie, dostarczymy księciu taki pas. Za 2 tygodnie. No i oczywiście po specjalnej cenie: dwadzieścia tysięcy złotych monet.

    Bar postanowił załatwić sobie coś na smoki. W świątyni dostał dwie mikstury kontroli złych smoków i obietnicę, że zwłoki zabite w karczmie zostaną postawione na drugi dzień. Jak powiedział przeor, wyrwany ze snu w środku nocy:
-     Coś kiepsko wyglądali, więc oceniłem, że nie można ich stawiać jakimiś czarami, które mogą nie zadziałać z racji ich nędznej budowy. Dlatego muszę się dobrze teraz wyspać. Ja i moi zastępcy.

    Następnego dnia wszyscy trzej wyruszyli. Wyekwipowani po zęby, jak trzeba. Stanęli przed Wersalem, Ross the Boss wykonał kilka tajemniczych ruchów rękami, wypowiedział jakieś niezrozumiałe słowa, poczym wszyscy z cichym pufnięciem zniknęli.
    W mieście panował półmrok. W powietrzu unosiła się półprzejrzysta, lśniąca na zielono mgła. Pojawili się na głównym rynku, pośrodku klombu równo przystrzyżonej trawy. Wkoło panowała przenikliwa cisza. Tylko gdzieś z góry dobiegał monotonny szum, przyprawiający o dreszcze niski, spokojny odgłos. Powietrze rozjaśniały błękitne błyski wyładowań elektrycznych.
    Nad miastem unosiła się ogromnych rozmiarów chmura. Wirowała odśrodkowo w szybkim tempie. W jej środkowej części znajdowało się potężne zagłębienie, gdzie chmura wypiętrzała się na kształt wielkiego leja, który poruszał się w jeszcze bardziej zawrotnym tempie. W tej części chmury skupiało się najwięcej wyładowań, pomiędzy krawędziami leja bez przerwy strzelały pioruny. Ze środka wiru wydobywały się zielone opary. W zetknięciu z chłodnym powietrzem zalegającym nad Krakatos tworzyły gęstą półprzejrzystą mgłę.
    Książę, Bar i mag przez chwilę rozglądali się po okolicy.
-     No dobra - powiedział barbarzyńca. - Gdzie te demony?
    Na ulicach miasta było zupełnie pusto. W zasięgu wzroku nie dostrzegali żywej duszy, martwej też nie, znaczy nic się nie poruszało. Nie było widać ciał ani śladów po walce. Nie było widać żadnych znaków życia. Miasto wyglądał na opustoszałe.
-     Ej! - wrzasnął Bar - Ćwoki! Wyłazić! Przyjechaliśmy wam wp-dolić!
    Książę podfrunął do góry. Wkoło rynku znajdował się budynek ratusza, najpewniej siedziba gubernatora Rund'ijka, kamienice najbogatszych mieszczan, śmietanki biznesowej, dwie wystawne karczmy, budynek z napisem 'Royal Hotel of Krakatos' i duża świątynia Banna z wielkim złotym krzyżem na szczycie kopuły. Książę spróbował sobie przypomnieć, czy dawał kiedyś licencję na używanie nazwy Royal i stwierdził, że nie pamięta. Na środku rynku znajdowała się fontanna w kształcie malowniczego wodospadu.     Obok niej, przechylony przez murek leżał jakiś człowiek. W lewym ręku trzymał niepewnie butelkę.
    Książę zawołał do maga i barbarzyńcy, którzy również unieśli się w powietrze. Wszyscy trzej wylądowali obok mężczyzny. Bar kopnął leżącego w nerki.
-     K-wa, - zaczął - gdzie są demony?
    Mężczyzna coś wybełkotał.
-     Dobry browar podają, k-wa, j-bani, browarek, jak trzeba, k-wa, i kobitki...
    Książę pochylił się i wsadził mu głowę do wody. Chwilę potrzymał. Nie zareagował, dopuka tamten nie zaczął wierzgać nogami.
    Mag stanął nieco z tyłu.
-     Co jest, k-wa, wypić sobie... - mężczyzna bardzo mętnym wzrokiem spojrzał na księcia. Czknął.
-     Czy wiesz kim ja jestem? - zapytał poważnie książę.
    Mężczyzna przyjrzał mu się uważnie przechylając głowę i zamykając lewe oko.
-     Ograniczasz moją, hep, wolność, ten tego, ekspresji. Właśnie chciałem, hep, zobacz jak pięknie ten tam paw się komponuje z wodą w jeziorku.
    Książę walnął go w twarz aż odskoczyła głowa. Mężczyzna zemdlał.
-     Pamiętaj o pasie - mag chciał rzucić uwagę na czas, ale nie zdążył.
    Książę ponownie zanurzył głowę mężczyzny w wodzie.
-     Czy wiesz kim ja jestem? - ponowił pytanie.
    Człowiek spojrzał spode łba. Z ust sączyła mu się krew. Dostrzegł potężną sylwetkę Bara stojącego obok i zatrzymał na nim wzrok.
-     Mama? Ach, mamusia.
    Książę uderzył. Lekko.
-     Nie poznajesz księcia Karameikos, psie?
    Mężczyzna przez dłuższą chwilę próbował zogniskować na Donie wzrok, ale nie zdołał.
-     Nie poznaję - odparł. - A co?
    Bar przysunął się bliżej i chwycił mężczyznę za fraki.
-     Gdzie są demony? - powiedział przysuwając swą szlachetną twarz bardzo blisko pijanego.
    Mężczyzna zatoczył się.
-     Mówią na mnie, wiecie, hep, szybka rączka. Wiecie, idzie kobieta, hep, nie, i ja ją cyk, i ona już moja.
-     K-wa, nie p-dol - zdenerwował się Bar. - Patrz na moje usta. GDZIE SĄ DEMONY?
-     Kto, znaczy, gdzie, hep, demony?
-     K-wa - powiedział Don wyciągając topór. - Gdzie są demony, albo będziesz mógł wlewać sobie wódę bezpośrednio do przełyku.
    Mężczyzna zastanowił się.
-     Hep, to może nawet i nie byłoby takie głupie. Czasem wóda tak jakoś jedzie, szmatą jakby, hep, ale i tak można ją wypić. K-wa.
    Odwrócił głowę i zrzucił. Pod nogi Bara.
    Barbarzyńca się zapienił. Wyjechał pijanemu z piąchy, kiedy ten wpadł na murek otaczający fontannę poprawił mu drugi raz aż ten wylądował pośrodku baseniku z wodą.
-     Za-bię cię, k-wa, jak tylko powiesz gdzie są demony - rzucił unosząc się nad nieprzytomnym, tonącym w wodzie mężczyzną.
    Książę podleciał i wyciągnął go za nogę.
-     DEMONY, - powiedział Don wyraźnie - te, które przybyły wraz z tą chmurą.
    Mężczyzna powoli dochodził do siebie.
-     Faktycznie, - wybełkotał - pogoda coś się ostatnio popsuła. I jeszcze te stwory, jakby takie duże, jeden z takimi dużymi oczami, wszystkich z-bali, wojsko się zbuntowało, demony razem z tym wojskiem, ten jeden stał tu i się patrzył na tą chmurę i coś gadał. Poszli do świątyni Wielkiego Banna a potem Gruger, znaczy, ten, Gruber się zdenerwował i też go z-bali, powiesili wszystkich w Świątyni i zjedli. Mlaskali. Gdzie mój browar? - poszukał wkoło siebie ręką.
-     Ten twój jabol? - rzekł książę - Poszedł się j-bać.
-     Jak to? - mężczyzna otworzył szeroko oczy - Jak to? Beze mnie? Najlepszego przyjaciela?
-     Demony są w świątyni Banna - powiedział Bar. - TEJ świątyni Banna? - wskazał ręką budowlę.
    Mężczyzna popatrzył w zupełnie innym kierunku.
-     A tak, tak. Właśnie. Jeden usiadł na tym krzyżu, przeleciał jedną panienkę, rozerwał ją i zjadł jej głowę. Miała taką fajną cipkę, ta panienka - mężczyzna był bliski łez.
-     K-wa - powiedział książę puszczając pijaka. - To co, lecimy.
    Razem z magiem unieśli się i pofrunęli w stronę wejścia. Bar za chwilę do nich dołączył.
    Stanęli przed potężną bramą do świątyni. Żelazną ze złotymi ornamentami. Wielkie krzyże Banna na obu skrzydłach. Drzwi były uchylone.
    Bar wszedł pierwszy. Cała wielka nawa ociekała krwią. Po posadzce, ścianach, ławach, walały się nie dojedzone ludzkie szczątki. Z sufitu zwieszały się zmasakrowane ciała. Dziesiątki. Uwieszone na żyrandolach, łańcuchach, linach. W makabrycznych pozach. Ołtarz Banna zbrukany był krwią. Leżały na nim resztki kobiety, której nogi zostały wyrwane i porzucone obok. Na krzyżu rozpięty był człowiek w resztkach szat kapłana. Z głową na wysokości jego pasa wisiał przywiązany drugi. Nikt nie żył.
    Trójca rozejrzała się po pomieszczeniu. W niewidzialności. Podlecieli nieco do góry, kiedy zza ołtarza powtała postać. 2,70 m.      Wzrostu i w barach. Potężnie umięśnione ciało. Łeb jak troglodyta. Wielkie błoniaste skrzydła. W jednej dłoni trzymał ogromny, oburęczny topór, w drugiej tarczę w kształcie płomieni. Ociekał krwią. Nycaloth.
-     Goście - powiedział donośnym, niskim głosem. - Zupełnie w porę.
-     Towarzysze! - ryknął zwracając łeb w bok - Ktoś do nas wpadł! Na obiad!
    Z bocznych drzwi wypadł jeszcze jeden taki sam demon. W obu rękach dzierżył topory. Za nim wyskoczyły cztery mniejsze potwory, metr osiemdziesiąt, łeb, z racji macek, podobny do mind fryera, tylko zamiast dłoni miały potężne szczypce. W skorupach jak kraby. Piscolothy. Wszystkie skoczyły w powietrze.
    Wtedy w powietrzu, przed oczami Dona, Bara i Rossa pojawił się symbol. Kłótni.