"Nie mozna inaczej"
by Hubert H. Woloszyn
Š 1998 by Hubert H. Woloszyn ( hubert.woloszyn@wp.pl
Wiedzmin starannie wygładził kurtkę, za pas wetknął rękawice
nabijane srebrnymi ćwiekami a przez plecy przewiesił sihill w pochwie z laki, który
służył mu dobrze przez tak wiele lat.
Z komódki wyjął kawałek czarnego jedwabiu, rozwinął go ostrożnie, by nie pognieść
zawartości. W środku był malutki bukiecik zasuszonych fiołków. Rzucił je na
posłanie, na przetarty atlas i złotogłów, na skórę niedźwiedzia, wyleniałą nieco,
lecz nadal ciepłą, puszysta, na poduszki obszyte gronostajami i adamaszkiem. Kwiaty
rozsypały się dookoła Niej, kruche, delikatnie. Tak do Niej nie pasujące kiedyś i
teraz.
Odkąd Jaskółka odeszła przez Tor Zireael zabierając ze sobą Moc nic nie było takie
jak przedtem. Księżniczka Cirilla, Dziecko Przeznaczenia, genetyczna krzyżówka,
Szczurzyca Falka. Wieloma ja zwano imionami, lecz dla niego zawsze była Ciri, jego
córka. Córka, którą tak bardzo odmieniła cały świat. Tak bardzo odmieniła życie
jego i Yen. Miał przed oczami obraz czarodziejki, kiedy zdała sobie sprawę, ze już
nigdy nie użyje Mocy, nie rzuci zaklęcia, że jej inwokacje pozostaną bez odzewu. Nawet
wtedy nie zapłakała, choć wiedział jak bardzo lękała się przyszłości.
Zwyczajności.
I żyli zwyczajni, oni, dla których dawniej tak niewiele rzeczy było niemożliwych,
których się bano i podziwiano ze względu na ich niezwykłość. Ale mieli siebie, swą
miłość, dotyk ust, muśnięcia, słowa, spojrzenia które nigdy zwykle nie były.
Nigdy.
Niestety, ostatnio było coraz gorzej. Dziesiątki lat przez które oszukiwali Czas
mściły się teraz. Boleśnie odzywały się stare rany, połamane kości nieomylnie
przepowiadały pogodę a drżenia rąk nie sposób było ukryć. Nie sposób było
również ukryć czerwonych plam na chusteczce, którą Yen tak często trzymała przy
ustach.
Tego ranka wszystko się skończyło. Znalazł ją zimną i martwą. Obok leżała kartka
z jednym zdaniem, skreślonym kształtnymi, spokojnymi runami. "Wybacz, ale nie mogę
inaczej."
Pierwszy raz targnęła się na życie jako dziecko, niechciane, zrozpaczone, wyszydzane.
Odratowano ja. Teraz nie było na to szans. Geralt wiedział, ze miała racje. Nie można
inaczej, już nie.
Wyszedł przed dom. Wiatr świstał w koronach jabłoni i moreli, rozwiewał włosy,
kręcił liśćmi w ogrodzie. Szła jesień.
Poklepał konie po pyskach, otworzył ogrodzenie. Stały zdziwione, nie rozumiejące
dlaczego ten siwowłosy, tak często dający im marchewkę, owies i suchy chleb, każe im
odejść. Dlaczego złości się na nie i wyrzuca, chociaż nic złego nie zrobiły.
Poszły wreszcie, poganiane poklepywaniem po zadach i przeczuciem każącym znaleźć się
jak najdalej. Plotka ostatnia, obróciła się, zarżała cicho, spojrzała na Geralta,
ale ten stał nieruchomy. Trąciła go pyskiem, przejechała językiem po włosach.
Wiedzmin uderzył ja lekko w chrapy. - Idź, Plotka, tak trzeba.
Nie starał się być finezyjny. Po prostu wziął bele siana i cisnął na środek izby.
Sam zbudował ten dom i ciężko mu było się z nim rozstawać, ale przecież musiał to
zrobić. Po prostu. Odgarnął włosy za uszy, drżącymi, powykręcanymi rękami
zawiązał skórzana opaskę. Uderzył krzesiwem raz, drugi, ale iskry nie było.
Uśmiechnął się smutno. Do wspomnień. Dawniej mógłby.
Złożył palce w Znak Igni, odpalił. Ogień buchnął jasno, szybko ogarniając stos.
Zdziwiony potarł palce o kurtkę. Swędziały. Jak kiedyś.
Dopiero teraz zauważył, ze w dłoni kurczowo ściskał obsydianową gwiazdę Yen. Już
nie pulsowała, zatopione w niej diamenciki nie poruszały się, nie mrugały.
Ponownie bez krzty finezji rozrzucił siano po domu. Ogień przeskakiwał błyskawicznie
liżąc coraz to nowe miejsca, nadgryzając książki, ubrania, ciężkie zasłony.
Czekał przed drzwiami. Krotka chwile. Zjawiła się nie wiadomo skąd. Miała na sobie
miękki kubraczek haftowany w fiolki. W Jej kwiaty.
- Witaj ponownie, Wilku - powiedziała
z uśmiechem.
- Pani - ukłonił się lekko Geralt, przykładając pieść do piersi rycerskim
obyczajem.
- Dawno się nie widzieliśmy.
- Nie tęskniłem.
- Ależ tak, Wilku - nadal się uśmiechała - Tęskniliście oboje. Tak, Wilku, nie
zapominaj ze spotkałam się już kiedyś z Janką. Jakże się zmieniła od tamtego
czasu. Dziś szła z podniesiona głową, z fioletowym ogniem w oczach, naprawdę byłam z
niej dumna. Ale nie powtarzaj jej tego, przecież mi nie wypada mięć uczuć.
Stali długo w milczeniu, patrząc jak ogień trawi resztki chaty. Geralt odezwał się
pierwszy.
- Czy tym razem zechcesz wziąć mnie za rękę?
- Wiesz przecież wiedzminie, ze po to tu jestem. By trzymać cię za rękę i byś nie
był sam. Mówiłam ci, pamiętasz?
- Nie sposób cię zapomnieć, Pani - tym razem on się uśmiechnął. Zważywszy na to,
co miało się stać był to uśmiech wcale szczery.
- Va'en, Gwynbleidd. N'ess a tearth - wyciągnęła do niego dłoń - Esse creasa.
- Wiem, wiem, ze tak trzeba - palce miała długie, miękkie i zimne jak to Śmierć - A i
bać się już nie mam czego. Prowadź, Pani.
I poszli razem przez łąkę, w mgle zimna i mokra, za towarzystwo mając ciemność,
krzyk i siebie. A ci, którzy twierdza, ze dalej nie ma już nic mylą się ogromnie.
.1998. * * * Wszelkie podobieństwo do postaci znanych nam
wszystkim jest nieprzypadkowe, aczkolwiek zamysłem moim nie było łamanie prawa
autorskiego.