Jedna strzała


Autor : Mariusz Nosalik
Html : Sara



    Słońce powoli chyliło się ku zachodowi.
    Piękna okolica, pomyślał Thakzar. Wygląda na nietkniętą ręką człowieka. Tak tu cicho i spokojnie. Nikt nie wrzeszczy, nie muszę przeciskać się przez tłum. Wokoło wszędzie zieleń traw, a nigdzie nawet najmniejszej dróżki, nikt tędy nie przejeżdża. Na północnej granicy Morgundii dla wszystkich kończy się świat. Dla wszystkich, poza takimi włóczęgami jak ja, poprawił się w duchu.
    Cały dzień, podobnie jak dwa poprzednie, spędził w podróży. Morgundię żegnał bez żalu, nie zagrzał tam długo miejsca. Zresztą Thakzar nigdzie nie mógł siedzieć z założonymi rękoma, ciągle gnał naprzód, taką już miał naturę. Jechał przed siebie, sam właściwie nie wiedział gdzie, ale zupełnie nie zaprzątał tym sobie głowy. W tym momencie myślał tylko o tym, by wyszukać jakieś dobre miejsce na nocleg.
    Jego koń zarżał cicho. Thakzar poklepał go po szyi.
    - No koniku, ty także pewnie zmęczyłeś się już tą jazdą. Jeszcze tylko godzinę lub dwie. Gdy zacznie zmierzchać, rozłożymy się gdzieś obozem.
    Podniósł głowę. Był to wysoki, okuty w stal mężczyzna. Nosił hełm, spod którego świeciły zielone, przenikliwe oczy. To właśnie one zdradzały, że ów rycerz był jeszcze młodzieńcem, nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat. Na stalowej zbroi widniała sylwetka białego orła na zielonym tle - godło Berentii, jego ojczyzny. Identyczny symbol widniał także na przytroczonej do siodła tarczy. Przyłożył rękę do czoła.
    - A cóż to takiego? - rzekł do siebie, wpatrując się w dal, gdzie niebo naznaczone było cienkimi smużkami. - To chyba dym. Czy to możliwe, żeby tu, na tym pustkowiu istniała jakaś ludzka osada? Hmm, właściwie czemu nie, osadnictwo nie jest przecież niczym nadzwyczajnym, choć dziwne, że ktoś chciał zamieszkać tak daleko od morgundzkiej granicy. Cóż, przekonam się za kilkanaście minut. Zdaje się, koniku, że tym razem nie będziemy nocować pod gołym niebem. W miarę jak jechał, smużki dymu zaznaczały się na niebie coraz wyraźniej, aż z całą pewnością można było stwierdzić, że pochodzą z kominów chłopskich chat. Najwyraźniej ktoś jednak odważył się założyć osadę w tej głuszy. Thakzar ucieszył się, gdyż pomyślał, że chłopi nie odmówią mu gościny i że będzie mógł zaopatrzyć się w prowiant na dalszą drogę. Suchary, które zabrał ze sobą opuszczając Morgundię, zdążyły mu już obrzydnąć. Tylko jego koń jedzenia miał pod dostatkiem, bo trawa w całej okolicy rosła bujnie i była soczysta. Wkrótce rycerz dojrzał pracujących chłopów. Oni także go spostrzegli, część z nich oderwała się od pracy. Chłopi chwilę rozmawiali ze sobą, po czym kilku schwyciło w dłoń widły i razem ruszyli w kierunku Thakzara. Okrążyli go półkolem, mierząc weń widłami. Rycerz zdziwił się, bo na twarzach wieśniaków malowała się zawziętość. Wszyscy, bez wyjątku, obrzucali go złowrogimi spojrzeniami. Także dzieci, które natychmiast pojawiły się w pobliżu. Jeden z uzbrojonych chłopów postąpił krok naprzód. Wbił widły w ziemię i rzekł głośno:
    - Skąd przybywasz, rycerzu?
    - Z południa jadę - odpowiedział z konia Thakzar.
    - To widzim - warknął chłop. - Gdybyś przybył z północy, nawet bym nie pytał. Dawno byś ziemię gryzł.
    Nie doczekawszy się odpowiedzi dodał:
    - Czego tu szukasz?
    - O gościnę i nocleg prosić chciałem, - rzekł dumnie rycerz - ale widzi mi się, że nie jestem tu mile widziany, więc niczego od was nie żądam. Puśćcie mnie, to ominę waszą wieś i nie będę was niepokoić. Chwycił za cugle i chciał zawrócić, powstrzymał go jednak głos chłopa.
    - Wybacz, nieznajomy rycerzu - rzekł nieco łagodniej. - Dawnemu prawu, by chlebem i solą gościa witać nie uchybim, ale to czasy takie, że lepiej wiedzieć z kim się gada.
    - Jestem Thakzar Athamorn, herbu Zielone Oko, poddany najjaśniejszego króla Ardena, władcy Berentii i pana Ardengardu. Przybywam z południa, z królestwa Morgundii, a jadę na północ.
    Przez zgromadzonych wieśniaków przebiegł trwożny szmer. Szmer coraz głośniejszy, który przerodził się we wrzawę. Z tłumu zaczęły lecieć okrzyki.
    - To jeden z nich!
    - Wiedzielim od razu!
    - Zdrajca!
    - Uciszcie się! - zagrzmiał chłop rozmawiający z Thakzarem. - Uciszcie się, do kroćset!
    Odczekał chwilę, aż wieśniacy się uspokoją.
    - Tedy na północ jedziesz? - zwrócił się do rycerza.
    - Na północ. A bo nie wolno? - spytał groźnie Thakzar, którego zaczęła irytować cała sytuacja.
    - A o Kurańskich Maszkaronach słyszałeś? - spytał chłop.
    - Nie słyszałem. Potwory jakieś was niepokoją? - zaciekawił się rycerz. - Może dałoby się coś na to poradzić?
    - Jakże to może być, że do nich jedziesz, a o nich nie słyszałeś? - zdumiał się chłop. -
    Zawróć lepiej, na północ nie jedź. Bo toś dobrze powiedział - potwory tam mieszkają. Toż u nas, w Kamirze, bo tak zwie się nasza osada, nawet dzieci wiedzą jak tam niebezpiecznie. Czasem aż do nas się zapuszczają, a jak zwalą się w wielkiej kupie, to szukamy pomocy po innych osadach.
    Przerwał na chwilę i spojrzał w niebo.
    - Zresztą, co ja tu ci gadać będę. Zmęczonyś pewnie, a lada chwila zapadnie zmrok. Zsiądź z konia, rycerzu, to się nim zajmiem, a na wieczerzę zajdź do wójta. On cię też pewnikiem przenocuje.
    Chłop odwrócił się w kierunku wsi i wskazał palcem.
    - Ot, w tej dużej chacie wójt mieszka. Bywaj rycerzu.
    To rzekłszy, rozmówca Thakzara zawrócił w kierunku wsi, a wraz z nim cały tłumek zebrany przy rycerzu. Jeden z wieśniaków prowadził jego konia. Thakzar podążył za nimi.

    ***

    Osada Kamir, na którą składało się kilkadziesiąt chat, była dość biedna i brudna. Pod tym względem nie odbiegała od innych, które Thakzar widział w trakcie swej podróży. Tu także biegały gromadki obdartych dzieci, nieco już przerzedzone z powodu późnej pory. Chłopi pozaszywali się w domach i wieś z wolna pogrążała się w ciszy, którą zakłócały jedynie kwiki trzody dobiegające z pobliskiego chlewiku.
    Thakzar skierował swe kroki prosto do wójtowej chałupy. Po drodze minął wieśniaczkę oraz kilkoro dzieci przypatrujących mu się z rozdziawionymi ustami.
    Tak, pomyślał, nieczęsto ktoś gości w tej wiosce. Zresztą podróżnych nie witają zbyt przyjaźnie. To z pewnością z powodu tych Kurańskich Maszkaronów. Trzeba będzie dokładnie wypytać wójta. A otóż i jego chatka.
    Chałupa wójta była jedyną piętrową budowlą w osadzie. W momencie gdy Thakzar stanął przed nią, drzwi otworzyły się i ukazał się w nich niski, gruby człowieczek o wielkim nosie i czerwonej od nieustannego picia twarzy.
    - Witaj przybyszu! - rzekł, łapiąc się rękami za wydatne brzuszysko. - Wybacz, że nie wyszedłem do ciebie, ale miałem do załatwienia bardzo ważną sprawę. Proszę do środka.
    W chacie wójta panował półmrok, na dworze ściemniło się już, więc jedynym źródłem światła były dwie kopcące świece, stojące na stole. Jak spostrzegł Thakzar, " bardzo ważną sprawą " okazała się być butelczyna gorzałki, która teraz, opróżniona, leżała przewrócona obok nich.
    - Gaba! Podaj wieczerzę, a szybko, bo gość do nas zawitał - krzyknął wójt do żony, także niskiej i grubej. - I flaszki ze dwie weź, bo wypić przy posiłku nie zaszkodzi - wyszczerzył zęby w uśmiechu.
    - Skaranie boskie z tobą, Antosz, moczymordo jeden! Jakbyś miał, to byś cały staw wyżłopał - obruszyła się wójtowa.
    - Przy wieczerzy napić się dobrego trunku nie zawadzi - uśmiechnął się Thakzar. - Byle z umiarem.
    - Wszyscyście tacy sami - mruknęła Gaba. - Chlanie i chędożenie - tyle wam w głowach. Wezmę trzy flaszki, żeby nie zbrakło, co myślisz Antosz?
    - I zrozum tu kobiety - westchnął wójt. - Jak masz wziąć, to weź cztery. Po co później do spiżarni łazić.

    ***

    - Powiedz mi wójcie, - rzekł Thakzar ogryzając udko jagnięcia - czego wy się tak z tej północy boicie? Myślałby kto, że smok jakowy okolicę nawiedził i w pieczarze, na północy mieszka.
    Wójt wychylił szklanicę gorzałki, obtarł wąsy i rzekł:
    - To ty naprawdę nic nie wiesz, mości Thakzarze? Nigdy nie słyszałeś o Kurańskich
    Maszkaronach, jak oni tam siebie zwą... O Rycerzach Czarnej Burzy?
    - Od niedawna goszczę w tych okolicach - odpowiedział Thakzar. - Wszyscy dziwią się, że o nich nie słyszałem, ale nikt nie powie mi, co to za jedni.
    - No to zacznijmy od początku - rzekł wójt. - Ale wybaczcie, nie ma co gadać o suchym pysku. Ino sobie łyknę i już zaczynam. Khe! Huu! Niezła gorzałka! Żonka moja dobra wie co i kiedy na stół podawać. Widzisz, mości Thakzarze, tak po prawdzie, to ziemie na których znajduje się Kamir, są właściwie niczyje. Morgundia nie rości sobie do nich żadnych pretensji. Ale, że piękne i dobre do uprawy to grunty, tak tedy wielu morgundzkich osadników, a wśród nich i my, przekroczyło granicę swej ojczyzny. Bo osadnicy, rycerzu, korzystają podwójnie. Z jednej strony, nie należymy do państwa właściwego. To dobrze.
    - Dlaczego? - spytał rycerz, widząc, że wójt nalewa sobie kolejną szklanicę.
    - Z powodu podatków. Formalnie nie podlegamy Morgundii i poborcy podatków nie mają tu czego szukać.
    - A z drugiej strony? - podchwycił rycerz.
    - A z drugiej strony Morgundia popiera osadnictwo. To właśnie osadnicy przygotowują grunt, dosłownie i w przenośni. Stąd tylko krok od poszerzenia granic. Jaka to korzyść dla państwa, tego wyjaśniać nie muszę. A to co? Flaszka już pusta? Ostro żeśmy z niej pociągali, rycerzu.
    Thakzar skinął głową w milczeniu, nie przyznając się, że nie wypił z niej nawet łyczka. Wójt otworzył drugą butelkę i podjął opowieść.
    - Pierwsze osady powstały zaraz przy granicy. Z biegiem czasu zapuszczano się coraz dalej i dalej. Na dziś, Kamir jest osadą najbardziej wysuniętą na północ. Parę miesięcy temu był jeszcze Maendar. Ale zostały po nim jedynie zgliszcza.
    - Dlaczego? Co się stało? - spytał szybko Thakzar, po części dlatego, że chciał się dowiedzieć, a po części dlatego, że z niepokojem obserwował wójta, który znowu spoglądał na pustą szklanicę.
    - Ano, Kurańskie Maszkarony - odrzekł Antosz. - Ich ziemie, jak już wiesz, znajdują się na północy. To dziwny lud. Niby ludzie, a nie ludzie. Jeżdżą na czarnych koniach i noszą czarne zbroje. Gdy spojrzysz na nich pod światło, widać, że mają skórę nie białą, a jasnozieloną. Wszyscy noszą hełmy, więc trudno się im przyjrzeć, ale ja widziałem ich trupy - wszystkie, co do jednego, miały uszy przyrośnięte do głowy za pomocą grubych, oślizłych błon. To chyba jakieś ryboludy. Silniejsze są też niż ludzie i dziwnie żywotne. Spotkać się z takim sam na sam, to pewna śmierć. Ale jest ich mało, a my idziemy na nich kupą.
    - A co oni tak się do was doczepili? - spytał Thakzar. - Przecie chyba nie bez powodu żyć wam nie dają?
    - A, bo gadają, że to ich ziemie - wójt łyknął nieco trunku. - Że myśmy się siłą wdarli na ich tereny. I mówią, że oni to chcą w zgodzie żyć, że to ludzie chcą więcej i więcej, że zapuszczają się coraz dalej. I jeszcze mówią, że ich prze... no, tego... prześladujemy. Że nie dajemy im żyć.
    - A co, nie prawda to? - Thakzar coraz bardziej zaniepokojony obserwował krążącą szklanicę. Na jego miarę wójt już dawno powinien spać pod stołem.
    - Właśnie, że nieprawda! - wysapał Antosz. - Jakie to ich ziemie? Oni żyją na północy, daleko stąd. Gdy zakładaliśmy Kamir, nie było tu ani jednego Kurańczyka. Twierdzą, że chcą zgody, a jaka to zgoda? Bracia nasi zbudowali Maendar, na ich nieszczęście zbyt blisko siedzib tych potworów. Gdy te cholerne diabły zaatakowały osadę, nie zdążyliśmy z pomocą. Jaka zgoda? Całą wieś wymordowali! Starców, kobiety i dzieci również! kurańska hołota! I do nas, do Kamiru szykowali się kilka razy. Ale niewielu ich już. Z pomocą innych wiosek, gdy się chłopi na nich kupą rzucili, zawsześmy odpierali ich najazdy. Mało tego, sami zadawaliśmy im niemałe straty. Dlatego teraz siedzą cicho. Ale my, bracie, nadal dnia, ni godziny nie jesteśmy pewni. Potwory jedne! - rozsierdził się wójt, mający już mocno w czubie. - Oby ich mór wytłukł! Oby ich wszystkich, do ostatka, choroba jakaś wydusiła! Żeby zgnili czym prędzej i... Uueee... Ale co mi się tak spać chce?
    - Dobranoc wójcie - wstał od stołu Thakzar. - Dzięki ci za opowieść. Teraz i ja się zdrzemnę, bo późno już, a ja jestem strudzony po podróży. Wójcie?
    Ale Antosz chrapał już w najlepsze.
    - Utrapienie boskie z nim - mruknęła Gaba, podchodząc do stołu i sprzątając po wieczerzy. - Co noc to samo. Biedak pije ze zmartwienia, bo też i srogi kłopot ma na głowie. Kurańskie Maszkarony nam nie darują. Prędzej zginą.
    - Nie darują czego? - spytał rycerz, patrząc Gabie w oczy.
    - Bo ja ich trochę rozumiem - spuściła wzrok. - Żyli spokojnie, dopóki nie zjawili się osadnicy. Ale przecież ziemi jest dużo, moglibyśmy żyć tu razem, prawda?
    - Ziemi jest dużo - potwierdził Thakzar. - Ale tym, jak ich nazywacie, Kurańskim Maszkaronom, pozostaje z każdym dniem coraz mniej. W końcu może im jej zabraknąć, a wtedy, zdesperowani sięgną po ostateczne środki.
    - Eh, wybacz rycerzu, zmęczonyś pewnie bardzo. Możesz nocować na górze, na stryszku. Tylko świecę przeniosę. Dobrej nocy, mości Thakzarze.
    - Dziękuję Gabo. I wzajemnie. I wzajemnie.

    ***

    Obudziło go łomotanie do drzwi. Ubrał się pośpiesznie. Trochę czasu upłynęło, nim
    założył zbroję. Gdy zszedł na dół, Gaba właśnie otwierała drzwi. Do środka wbiegł zdyszany i czerwony z przejęcia, młody pachołek.
    - Maszkarony w wiosce! - wrzasnął.
    Gaba jęknęła i zrobiła krok w tył. Thakzar nie stracił głowy.
    - Ilu? - spytał rzeczowo.
    - Dwóch - stęknął pachołek. - W posły przyjechali.
    - Trzeba było od razu gadać, że posłowie - warknął Thakzar - a nie bez powodu głowy nam zawracać.
    Zwrócił się do Gaby.
    - Wszystko w porządku?
    Wójtowa odetchnęła głośno.
    - Tak, już w porządku. Alem się przelękła. Lecę męża obudzić. On wczoraj tyle wypił - westchnęła. - Nie w porę to poselstwo, nie w porę.
    Sądząc po tym, co widziałem wczoraj, pomyślał Thakzar, ta pora nadaje się tak samo dobrze, jak inna.
    Śpiesznym krokiem wyszedł przed chatę. Jego oczom ukazał się ciekawy obraz. Na środku wioskowego placu, otoczeni przez wzburzony tłum, złożony w pierwszym rzędzie z uzbrojonych w co było pod ręką chłopów, dalej kobiet i dzieci, siedzieli na koniach dwaj rycerze. Piękny przedstawiali widok. Rumaki mieli rosłe, kare, z pewnością wybrane specjalnie dla rycerstwa. Ich czarne jak noc zbroje błyszczały we wstającym słońcu. Trzymali się na koniach prosto i dumnie, nie bacząc na groźnie falujący wokół nich tłum. Twarze mieli zadziwiająco blade, lecz próżno szukał na nich Thakzar owego zielonkawego odcienia, o którym wczoraj mówił mu wójt. Co do błon przy uszach, nie można było nic powiedzieć, gdyż zgodnie z wójtowym opisem obaj kurańscy rycerze nosili hełmy, z zagiętymi do środka rogami. Jeden z nich przemówił. Thakzar stał dość daleko, ale słyszał dobrze, bo Kurańczyk mówił powoli, jakby uroczyście, a głos miał basowy i donośny.
    - Przybyliście do naszej krainy niedawno - rozpoczął. - Dotychczas nikt nas nie niepokoił, ale wiedzieliśmy, że to i tak kiedyś musi się zmienić, więc nie wypędzaliśmy was. Dalej żyliśmy, nie przeszkadzając sobie nawzajem, my - lud Kuranu i wy - morgundzcy osadnicy. Ale wam to nie pasowało. Chcieliście więcej i więcej.
    - Zamilcz, kurański psie - wyrwał się jakiś chłop z tłumu.
    Rycerz spojrzał na niego. A oczy jego były zimne i bez wyrazu. Wieśniak ucichł.
    - Z początku osad było kilka - podjął Kurańczyk. - Z kilku zrobiło się kilkanaście.
    Zapuszczaliście się coraz dalej na północ, w głąb naszych ziem. Przez jakiś czas tolerowaliśmy to. Na zebraniu naszej rady powzięto decyzję, by nawiązać z wami przyjazne stosunki. Bo wiedzieliśmy, że albo będziemy żyć w zgodzie z osadnikami, albo przegramy. Nas było mało, a was, ludzi, zatrważająco dużo i z każdym dniem przybywało was coraz więcej. Staraliśmy się uczynić pierwszy krok, doprowadzić do zgody. Ale wy okrzyknęliście nas potworami, zaczęliście tępić bez litości. Biada było kurańskiemu dziecku, jeśli znaleźli je wasi chłopi. Trzeba nam było się przed wami bronić. Ponownie zebrała się kurańska Rada Starców. Na jej posiedzeniu powołano do życia naszą organizację - Rycerzy Czarnej Burzy. Mieliśmy i mamy za zadanie chronić kurański lud przed ludzką plagą. Nie pragnęliśmy już przyjaźni, chcieliśmy tylko spokoju. Wyznaczyliśmy granicę. Wiele razy ostrzegano was, że za jej przekroczenie będziecie karani śmiercią. Bezlitośnie, tak jak wy nie mieliście litości dla ludu Kuranu. Czasy się zmieniły, my, Rycerze Czarnej Burzy, gardzimy waszą litością.
    Przerwał na chwilę, by zaczerpnąć oddechu, po czym kontynuował dalej.
    - Zlekceważyliście nasze ostrzeżenie, naruszyliście granicę. Osada Maendar powstała już poza nią. Musiała być zniszczona. Skończyły się czasy pobłażania, bo ciągłe ustępowanie ludziom nie dało nam zupełnie nic. Przeciwnie, z każdym dniem stawaliśmy się słabsi. Rada Starców zebrała się po raz trzeci. Słuchajcie, co postanowiła: macie trzy dni. Po upływie tego czasu, cały lud Kuranu powstanie, by oczyścić z ludzi bezprawnie odebrane mu ziemie. Nie oszczędzimy nikogo. Jeśli trzeciego dnia nie zastaniemy tu ani jednego człowieka, obejdzie się bez rozlewu krwi. Dokonajcie wyboru.
    Gdy rycerz skończył, zapanowało milczenie. I wtedy rozległ się głos Thakzara, któremu wreszcie udało się przecisnąć przez tłum, do samego środka, gdzie stali dwaj posłowie.
    - Czekajcie! To nie ma sensu - zwrócił się do nich. - Nic nie da to, że pozabijacie się wzajemnie. Na miejsce tych osadników przyjdą nowi i stanie się tak, jak mówiliście: albo będziecie żyć w zgodzie, albo zginiecie.
    Kurański rycerz obrócił na Thakzara swoje zimne, puste oczy. I zdziwił się, bo w oczach rycerza nie ujrzał lęku, tylko niezachwianą pewność i wiarę we własne słowa. Rzekł więc do niego:
    - Nie mieszaj się do tego przybyszu. Trafiłeś w sam środek pożaru, od którego łatwo możesz zgorzeć. Opuść te ziemie, wyjedź jak najprędzej, bo gdy powrócimy tu za trzy dni, nie zrobimy dla ciebie wyjątku.
    Kurańczyk zawrócił koniem i chciał odjechać. Thakzar wyciągnął rękę, żeby go powstrzymać. Usłyszał świst. Świst pierzastego posłańca śmierci. Odwrócony Kurańczyk zachwiał się, westchnął jakby i spadł z konia. Z jego karku sterczała strzała. Ten kto strzelał, celował dobrze, w miejsce nie osłonięte ni hełmem, ni zbroją. Strzelał, by zabić.
    Tłum wydał okrzyk zdziwienia, pomieszanego z przerażeniem i , nie da się ukryć, radością. Podniosły się głosy.
    - Wynoście się, Maszkarony - krzyczała jakaś pulchna baba z tylnych rzędów.
    - Gróźb płazem nie puścim! - darł się jeden z wieśniaków, wymachując widłami.
    - Skoro mamy się zabijać, warto by zacząć już teraz - podchwycił ktoś jeszcze.
    - Jedna strzała wystarczyła - poczęto krzyczeć. - Nie takie one żywotne, jakeśmy myśleli.
    Tylko jeden ostał! Dalejże, na niego!
    Z tłumu poczęły lecieć grudki błota.
    - Dosyć! - krzyknął Thakzar, stając przed drugim Kurańczykiem. - Rozejdźcie się!
    Ale nikt go nie słuchał. Do grudek błota dołączyły kamienie. Jeden z chłopów zamierzył się na Kurańczyka widłami. Thakzar wyrwał mu je i zdzielił go pięścią w pancernej rękawicy. Wieśniak poleciał. Daleko. Przestały lecieć kamienie, tłumek zamruczał.
    - Nie broń go, obcy rycerzu - krzyknął któryś z chłopów. - To jeden z nich, Kurański Maszkaron.
    - Nie broń go, bo i tobie się dostanie - dorzucił jakiś zuchwalec.
    - Słyszałeś rycerzu, mordować nas chcą, tak? Dobrze! Ale pierwej my ich wyżeniem - dodał ktoś z dalszych szeregów.
    Thakzar poczuł na sobie rękawicę Kurańczyka. Napotkał jego zimne, puste oczy.
    - Nie trzeba mi litości, ni pomocy od ludzi - syknął. A głośniej, do ludu dodał: - Wszyscy w Kuranie wiedzą, jak niebezpieczne jest posłowanie do was. Ale ja podjąłem się tego, aby powiedzieć wam to, co zaraz usłyszycie: nas jest mało, a wy mnożycie się jak robactwo. Ale nie pokonacie nas tak łatwo, mimo, że jesteście gorsi niż potwory, które tak bardzo chcecie w nas zobaczyć. Kuran przetrwa, a wy jak robactwo zginiecie. Liche robactwo, które nie tylko morduje posłów, ale strzela podstępnie, gdy są odwróceni plecami. Jak powiedział mój towarzysz, macie trzy dni.
    Z jakiegoś powodu, być może wieśniacy poczuli się winni, nikt nie zareagował wybuchem na słowa kurańskiego rycerza. Wszyscy stali w milczeniu, czekając na dalszy rozwój sytuacji.
    - Bierz zabitego i uchodź stąd, Kurańczyku - odezwał się wójt, który dopiero co wylazł z chałupy, wywiedziawszy się uprzednio od żony, co się stało. - Winny zabicia twego kompana zostanie surowo ukarany. Wiedz jednak, że nie ugniemy się przed szantażem i nie opuścimy naszej wsi.
    Kurański rycerz nie odpowiedział, przerzucił przez konia, swego zabitego towarzysza. Pomógł mu w tym Thakzar.
    - Dziwne - odezwał się do niego Kurańczyk. - Zdaje się, że rozumiesz nasz lud, rycerzu. Uchodź stąd. Uchodź jak najprędzej, bo nie zasługujesz na los, jaki stanie się udziałem tej bandy.
    - Oni też nie - Thakzar powiódł wzrokiem w kierunku wieśniaków. - A przede wszystkim nie zasługują nań Kurańczycy. Jeśli wydacie ludziom wojnę, zginiecie.
    - Taki przewidujący jesteś rycerzu? To powiedz szczerze, co się stanie, jeśli jej nie wydamy?
    - Nie możecie żyć w zgodzie?
    - Próbowaliśmy, słyszałeś dziś, z jakim skutkiem.
    - Thakzar. Nazywam się Thakzar - rzekł rycerz.
    - Natari - odpowiedział Kurańczyk. - Obyśmy nigdy nie musieli się spotkać. Gdy zobaczę cię na naszych ziemiach za trzy dni, zabiję cię.
    Odjechał, prowadząc konia, na którym spoczywał jego zabity towarzysz. Thakzar zaklął.
    Nie ma co, pomyślał, świetnie zaczyna się ten dzień. Co mnie podkusiło, żeby tak szybko opuścić Morgundię? Natari ma rację, powinienem wyjechać jak najszybciej. Przedtem trzeba znaleźć idiotę, który puścił strzałę. Ale z tym może być problem.
    Thakzar mylił się. Problemu nie było żadnego. Chłop wraz ze swym łukiem siedział na wozie i rozprawiał o czymś zawzięcie, a obok niego stali słuchacze z szeroko rozdziawionymi ustami. Wśród nich rycerz wypatrzył i wójta. Podszedł do niego. Chłop kontynuował swój wywód.
    - To, pomyślałem - opowiadał - do chałupy po łuk pobiegnę. A żem się śpiechał, tom ino jedną strzałę znalazł. Za to, myślę, przyceluję dobrze. Wiedziałem, że wreszcie na coś cholerstwo się przyda. Gdybym miał więcej strzał, obu bym położył. Alem i tak bobu im zadał.
    - Co z nim zrobić, wójcie? - namyślał się Thakzar.
    - Jak to, co zrobić? - zdziwił się Antosz. - A czegóż to my coś z nim mamy zrobić?
    - Przecie mówiliście wyraźnie: winny zostanie surowo ukarany - oburzył się rycerz.
    - Jak mi go teraz karać - wysapał wójt - bohatera całej wsi. Zniżył głos.
    - Zresztą rad jestem, że to zrobił. Nauczył Maszkaronów moresu, teraz bardziej będą uważać, co pletą.
    Thakzara porwał gniew. Może nie tyle gniew, co raczej bezsilna złość. Zrozumiał, jaką nienawiścią zaślepieni są ci ludzie. Że wszyscy myślą tylko o jednym - o walce z Kurańczykami.
    I będą mieli swoją walkę, pomyślał. Jedyna Gaba ma chyba rozum w tej wiosce. Zmusił się do odpowiedzi wójtowi.
    - To i ty uważaj lepiej, co pleciesz. Dałeś rycerzowi słowo. A słowo dać, nie dym. Odpowiesz za to, wójcie.
    - Jakiemu rycerzowi? - zdziwił się Antosz. - Temu kurańskiemu psu?
    Thakzarowi odjęło mowę. Nagle zapragnął być daleko, bardzo daleko stąd. Postanowił, że wyjedzie z wioski nazajutrz, gdy tylko wstanie świt. Ale tego dnia miał jeszcze raz doznać uczucia bezsiły.

    ***

    Odebrawszy swego konia, aż do zmierzchu włóczył się bez celu po okolicy. Nie chciał teraz przebywać w towarzystwie wieśniaków, nie chciał słuchać wyzwisk pod adresem Kurańczyków, ani planów osadników dotyczących walki z nimi. Nie, bynajmniej nie brał strony tajemniczych rycerzy. Był przeciwny rzezi, jaka mogła nastąpić, atakom na morgundzkie wioski. Ale Kurańczycy mieli sporo racji. To nie ich wina, że chcą żyć, że nie pozwolą dać się zabić. Rzecz w tym, by rozsądzić, która ze stron ma więcej racji. Ale czy można stwierdzić, która ze stron ma większe prawo do życia?
    To pytanie zadawał sobie Thakzar jadąc przez zielone pola roztaczające się wokół Kamiru. Ich nizinny krajobraz był ubogi, ale przyjemny dla oka. Gdzieniegdzie tylko rosły krzewy, a w oddali zaznaczała się wyraźnie ciemna linia drzew, które tworzyły mały, liściasty lasek. Rycerz podjechał w jego kierunku. Już na progu lasu Thakzara powitał śpiew ptaków. Thakzar wsłuchał się w ich świergotanie, starał się rozróżnić ich poszczególne gatunki. Zajął się kontemplacją przyrody, która roztaczała wokół niego swe piękno. Zieleń roślinności, cudowna woń lasu, szum listków drgających na wietrze... To wszystko sprawiło, że powoli zapomniał o problemach, które trapiły go jeszcze paręnaście minut temu. Wkrótce drogę przeciął mu cieniutki, leniwie płynący strumyczek. Rycerz zeskoczył, by napoić w nim wierzchowca. Usłyszał trzask pękających gałązek, z pobliskich krzaków wyskoczył wystraszony jeleń, mignął jak strzała i zaraz znów zniknął w zaroślach. Thakzar napoił konia i odetchnął głęboko. Bądź co bądź, mógł to być Ork lub przyczajony w zasadzce zbój. Albo co prawdopodobniejsze, po prostu niedźwiedź.
    Za strumyczkiem zaczynała się leśna ścieżka. Rycerz pojechał nią z ciekawości, dokąd prowadzi, zastanawiając się, kto mógł ją wydeptać. W końcu doszedł do wniosku, że pewnie Kamirscy wieśniacy przychodzili tu, by nazbierać chrustu. Jadąc ścieżką dotarł do niewielkiej polanki i tu czekała go niespodzianka. Pośrodku niej stała mała, drewniana chatka, zbudowana z drewnianych bali. Nie posiadała komina, ani żadnych okien, wobec czego rycerz mógł się tylko domyślać, czy jest zamieszkana.
    Może to domek drwala? - pomyślał Thakzar. - Albo jakiegoś leśnika. Tak czy inaczej, nie zaszkodzi sprawdzić.
    Podjechał bliżej, tajemnicza chatka nurtowała go i przyciągała jak magnes. Gdy zbliżył się do niej, posłyszał dobiegający z zewnątrz, stłumiony przez drewniane ściany głos. Intonował on jakąś pieśń i, jak na gust Thakzara, straszliwie fałszował. Rycerz zapukał, a gdy nie doczekał się żadnej odpowiedzi, pchnął drzwi, przy czym okazało się, że nie posiadają one żadnego zamknięcia, i wszedł do środka. Wewnątrz było dość ciemno, jedyne światło padało przez wejście, w którym stał Thakzar. Dodatkową przeszkodą, utrudniającą widzenie, był gryzący w oczy dym, który w ogromnych ilościach nagromadził się przy pułapie. Mimo tych trudności, rycerz zauważył siedzącą na podłodze, dziwnie skurczoną postać. Jak się okazało, to do niej należał ów paskudnie zawodzący głos. Uwalany sadzą stary człowiek drgnął na odgłos otwieranych drzwi. Przestał śpiewać i zaczął wpatrywać się badawczo w Thakzara.
    - Wiedziałem, że przyjdziesz - odezwał się po chwili nadspodziewanie żwawym głosem.
    - Wiedziałeś? Skąd? Przecież mnie nie znasz - zdziwił się rycerz.
    - Po prostu wiedziałem - odparł starzec. - Wiem bardzo wiele, a znaczną część z tego co wiem, wolałbym zapomnieć, bo wiedza nie przynosi radości.
    - Jesteś pustelnikiem, prawda? - spytał Thakzar.
    - Częściowo to prawda, choć nie jestem tym, za kogo mnie uważasz - podniósł palec do góry. - Posłuchaj czasem szumu drzew, one znają wiele odpowiedzi.
    - Wybacz, że przeszkodziłem ci w medytacji. Byłem po prostu ciekaw, kto mieszka w tej chacie. Żegnaj! - Thakzar odwrócił się i chciał wyjść, starzec jednak powiedział:
    - Zaczekaj. Nie jestem szalonym starcem, za jakiego mnie bierzesz. Jestem mędrcem, który zjawił się tutaj, by cię przestrzec.
    - Przed czym? - spytał rycerz.
    - Przed dokonaniem złego wyboru. Posłuchaj uważnie. Pewnego razu, daleko, daleko stąd żył sobie ogrodnik - rozpoczął opowieść starzec. - Ogrodnik ten hodował słoneczniki, a miał ich dwa duże pola. Z pól tych, co roku zbierał obfity plon, powodziło mu się dobrze. Jednak, potem przyszło lato niezwykle gorące, przestały padać deszcze i nastąpiła długotrwała susza. Słoneczniki z dnia na dzień poczęły więdnąć i ogrodnik zrozumiał, że musi je podlewać, by nie uschły zupełnie. Wziął więc konewkę, zaczerpnął wody ze studni i poszedł na swoje pola, by choć nieco ulżyć swoim roślinkom. Odtąd codziennie podlewał swoje słoneczniki, pracował od świtu do zmroku. Ale susza wciąż utrzymywała się i ogrodnik zrozumiał, że nie jest w stanie nastarczyć potrzebom wszystkich słoneczników. Zamyślał nawet nad pozostawieniem jednego pola swojemu losowi, aby zwiększyć ilość wody dostarczanej roślinom z pola drugiego. W ten sposób ocaliłby chociaż część swoich ukochanych słoneczników. Ostatecznie postanowił jednak inaczej, bo żal mu było pozbawić życiodajnej wody połowy z nich. Nosił więc wodę po staremu, roślinom to nie wystarczało, ale ogrodnik miał nadzieję, że susza wkrótce minie, a deszcz, który spadnie, na powrót tchnie w nie życie. Jak na złość, susza trwała i trwała a słoneczniki coraz bardziej marniały w oczach. Ogrodnik jednak zawziął się i uparcie czekał na jej koniec. Po wielu, wielu dniach na ziemię spadł w końcu deszcz, nie był już jednak w stanie pomóc słonecznikom, które przez ten czas uschły. Pechowemu ogrodnikowi nie została jedna nawet roślinka.
    Starzec skończył mówić i zamknął oczy. Thakzar z początku czekał cierpliwie, w końcu jednak nie wytrzymał i rzekł:
    - Ciekawa to była opowieść, cóż jednak ma wspólnego ze mną?
    - Bardzo wiele - odrzekł mędrzec, skrzywiwszy się. - I powiem ci coś jeszcze. Jeśli obie strony mają rację, to obie racje są złe. A jeśli obie racje są złe, to żadna, żadna ze stron nie ma racji. Stojąc po jednej z nich, zawsze stoisz po stronie złej. To wszystko - uśmiechnął się, ukazując poczerniałe zęby. - Czekałem tu, by ci to powiedzieć. Teraz możesz odjechać.
    - Zaczekaj! - krzyknął Thakzar, widząc, że starzec znów pogrąża się w swoim transie. - Dlaczego nie może być tak, że racje obu stron są dobre?
    - Tak było kiedyś - odrzekł sennie starzec. - Dopóki nie pojawiła się istota, której nie interesują racje innych. Dopóki nie pojawił się człowiek...

    ***

    Zanim Thakzar zdążył powrócić do Kamiru, zapadł zmierzch. Rycerz wjechał do wsi zupełnie zrezygnowany. Po tym, co usłyszał od zagadkowego mędrca z lasu, długo zastanawiał się, czy w ogóle powinien wracać. Zrobił to, bo czuł, że nie może tak po prostu wyjechać, zbyt zaangażował się w konflikt Kurańczyków z osadnikami. Nadal nie widział wyjścia z sytuacji, liczył, że odbyta przejażdżka pomoże mu przemyśleć wszystko na spokojnie i znaleźć jakąś radę, tymczasem wracał jeszcze bardziej skołatany. Nie chciał myśleć o niczym innym, jak o kolacji i noclegu w wójtowej chałupie.
    Tak jak poprzednio, chłopstwo przyjęło go nieufnie. I nie chodziło tylko o to, że przybywając konno, po zmroku, równie dobrze mógł być Rycerzem Czarnej Burzy. Wieśniacy zdążyli już pojąć, że Thakzar może stanąć im na drodze do ostatecznego rozprawienia się z Kurańczykami.
    W otoczeniu dziesiątek milczących postaci, rycerz podjechał do chaty wójta. Otworzyła mu Gaba.
    - Dobrze, że wracasz, rycerzu - ucieszyła się na widok Thakzara. - Antosz zwołał naradę.
    On i kilku znaczniejszych Kamirczyków zastanawiają się, co począć z tymi Maszkaronami. Twa mądrość i doświadczenie bardzo im pomogą.
    Thakzar popatrzył przez chwilę na wójtową, a potem wzruszył ramionami.
    - Nie, Gabo. Zdaje się, że Kamirscy wieśniacy nie potrzebują rad. Nie chcieliby pewnie nawet słuchać, co mam do powiedzenia. Wczoraj uświadomił mi to twój małżonek.
    Gaba posmutniała.
    - Nie sądź go źle, rycerzu. Antosz to dobry człowiek, ma złote serce. Tylko, że - westchnęła - nie radzi sobie z tym wszystkim. Dlatego pije. A gdy pije, nie zawsze mówi to, co powinien. Boję się, Thakzarze, że z tych ich narad nie wyniknie nic dobrego. Dlatego proszę cię - podniosła na Thakzara wzrok, a rycerz dostrzegł, że w oczach jej błyszczały łzy - proszę cię, nie pozwól, by doszło do...
    - Nie pozwolę, Gabo - odrzekł rycerz pośpiesznie. - Z pewnością na to nie pozwolę.

    ***

    Pokój pełniący teraz funkcję sali narad, przedstawiał żałosny widok. Wszędzie walały się puste butelczyny, najwięcej leżało na stole, razem z innymi pozostałościami po uczcie. Pięciu jej uczestników, w tym wójt, chrapało w najlepsze na wpół leżąc na stole, szósty drzemał pod nim, ściskając w garści niedokończoną flaszkę. Jasno widać było, że po pewnym czasie narada zamieniła się w pijacką biesiadę.
    Thakzar zabrał się energicznie do cucenia wójta, udało mu się to jednak dopiero po dłuższej chwili. Naczelnik Kamiru przetarł zaczerwienione oczy, ziewnął rozkosznie i zaczął wpatrywać się w rycerza nieco bezmyślnym wzrokiem. Thakzar odczekał chwilę, aż wójtowi rozjaśni się nieco w głowie, po czym powiedział:
    - Mieliście radzić, wójcie, a popiliście się jak prosięta.
    Wójt rozejrzał się po pokoju. Coś mu się chyba przypomniało, bo po chwili zdołał wycharczeć:
    - Wpierw żeśmy radzili, potemśmy się spili - po czym zaniósł się pijackim chichotem. Trwało to chwilę, a gdy Antosz ucichł, Thakzar zapytał:
    - Cóżeście uradzili?
    - Że uczynim zasadzkę, ot co - uśmiechnął się szeroko pijaczyna. - Jutro będą tu królewscy, posłaniec pchnięty - zaśmiał się dziko. - Jeden żywy maszkaron nie zostanie.
    Thakzarowi zrobiło się zimno. Wiedział, że jeśli morgundzcy żołnierze wmieszają się w tę sprawę, wówczas los Kurańczyków będzie przesądzony. Z chłopskimi osadnikami mieli oni jakieś szanse, z morgundzkim wojskiem - żadnych.
    Wójt tymczasem zwiesił głowę na piersi i zasnął ponownie. Rycerz westchnął, zostawił go i poszedł powiedzieć Gabie o tym, czego przed chwilą się dowiedział. Wójtowa czekała w sieni, nie chcąc przeszkadzać obradującym.
    - Nie rozumiem - rzekła, gdy Thakzar wyłuszczył jej całą sprawę. - Dotychczas Morgundia nie wtrącała się do poczynań osadników. Nie jesteśmy poddanymi króla, żyjemy sobie tutaj na własną rękę, nie możemy więc oczekiwać pomocy od niego.
    - A gdyby Morgundia chciała poszerzyć granice? - spytał rycerz.
    - Antosz nigdy by się na to nie zgodził - odparła Gaba. - Nie po to zostaliśmy osadnikami, aby znów powrócić pod władzę króla.
    - No cóż, wszystkiego dowiemy się rano - zakończył rozmowę Thakzar.
    O ile uda się dobudzić wójta, pomyślał w duchu.

    ***

    Tej nocy Thakzar długo nie mógł zasnąć, a gdy zasnął wreszcie, przyśnił mu się straszny, przerażający sen.
    Trupy. Setki trupów. Nad nieznaną, tajemniczą osadą unoszą się słupy czarnego dymu. Niebo raz po raz rozbłyska blaskiem, jaki daje rozciągnięta na nim, groźna, czerwona łuna. Między płonącymi budynkami uwijają się rycerze w szkarłatnych płaszczach. Wśród zgiełku słychać i wrzaski. Wrzeszczą mordowani, a ich krzyki mieszają się bezładnie z wojenną pieśnią rycerzy. Jeden z nich dobija rannego Kurańczyka swoim, pięknie zdobionym, złotym mieczem. Cała okolica pławi się we krwi.
    Trupy. Setki trupów. W większości kurańskie. Leżą wszędzie, zagrzebani w ostygłych resztkach osady, a także poza nią. To pewnie ci, którzy usiłowali uciec, ukryć się w lesie. Pośród zwęglonych szczątków budynków stoją milcząco rycerze w szkarłatnych płaszczach. Ich miecze nie są już złote, lecz także szkarłatne. Stoją tak długo, aż w końcu wymaszerowują z pogorzeliska. Zatrzymują się dopiero przed ciałem jednego ze swych towarzyszy. Jego gardło przebiła na wylot kurańska strzała.
    Trupy. Setki trupów. Niektóre na wpół spalone i czarne od dymu. Pośród nich sterczą jak dzidy wysokie pale. Na nich, okrutnie pokaleczone, zwłoki Kurańczyków. Patrzą się przed siebie, obojętnie w dal ci, którym pozostawiono oczy. Pali jest dużo. Na niektórych kurańscy starcy, kobiety. Dzieci. Wieje zimny, porywisty wiatr. Porusza, od niedawna martwymi rączkami, jak w jakimś dziwnym, niepojętym tańcu. Twarzyczki maluchów pozastygały, jedne w przerażeniu, inne w nieustającym zdziwieniu, jak gdyby zadawały pytanie, jak można było tak okrutnie ukarać, niewinne przecież istoty.
    Trupy. Setki, a może nawet tysiące. Nad polem śmierci zapada czerwony zmrok.
    Rano Gaba, po wejściu do komnaty Thakzara, zdziwiła się niepomiernie. Jego łóżko było puste, znikły też wszystkie rzeczy, które zwykle zostawiał w pokoju. Po rycerzu nie było śladu, po prostu zniknął. Okazało się potem, że niektórzy widzieli, jak wczesnym świtem opuszczał wieś, jadąc w kierunku północnym.

    ***

    Pędź koniku, pędź. Zabierz mnie z tej przepełnionej rządzą mordu wsi. Leć jak wicher, przez zielone lasy, przez pola, przez trawiaste równiny. Leć jak strzała, gnaj jak umiesz najszybciej. Do Kuranu.
    Koń rzeczywiście pędził, jakby wyrosły mu skrzydła. Mijał z zawrotną prędkością ukwiecone łąki i przepełnione ptasim świergotem lasy. Zwolnił dopiero przy wielkim jeziorze, którego toń jasno błyszczała w słońcu. Pływało po nim stadko dzikich kaczek.
    Thakzar zatrzymał konia i zsiadł, chcąc go napoić. Brzegi jeziora były gęsto obrośnięte trzciną i tatarakiem, jednak po dłuższej chwili znalazło się miejsce, w którym koń rycerza mógł bez przeszkód zaspokoić pragnienie. Stado kaczek poderwało się z głośnym kwakaniem z chwilą, gdy koń Thakzara zanurzył pysk w wodzie, a rycerz, wpatrując się w błękit wód, pogrążył się w rozmyślaniach. Przed oczami wciąż przewijały mu się sceny z potwornego snu. Wiedział, że nie może dopuścić do tego, by ten sen się ziścił. Natychmiast po przebudzeniu powziął decyzję - jedzie na północ, ostrzec Kurańczyków przed zasadzką, nakłonić do jeszcze jednej próby nawiązania przyjaźni z osadnikami. Thakzar zdawał sobie sprawę, jak niebezpieczne jest to na co się ważył, wiedział, że może zostać zabity, zanim zdąży powiedzieć choć słowo, ale, jak dotąd, nie znalazł innej możliwości zapobiegnięcia mającej nastąpić rzezi. Nie był tchórzem, ale koszmar, który mu się przyśnił, przeraził go, napełnił wstrętem i lękiem. Najgorsze było to, że mógł się stać rzeczywistością.
    Koń rycerza zarżał cicho, on sam otrząsnął się z rozmyślań, wsiadł na swego rumaka i ruszył dalej, już nieco spokojniej, w kierunku kurańskich ziem.
    Prawdę mówiąc Thakzar nie orientował się, odkąd zaczynają się tereny Kurańczyków. Pamiętał, że rościli oni sobie prawo do wszystkich ziem zajętych przez osadników, jednak ostateczną granicę wyznaczyli gdzieś w pobliżu osady Maendar. Osada ta została spalona właśnie dlatego, że znajdowała się już po kurańskiej stronie granicy. Zbudowanie jej tam oznaczało złamanie przez ludzi zawartej wcześniej umowy.
    Jeśli trafię na zgliszcza Maendaru, pomyślał Thakzar, będę wiedział, że nie jestem już na niczyjej ziemi. Ale równie dobrze mógł on leżeć bardziej na wschód, lub na zachód. Zresztą nieważne, tak czy siak dotrę na miejsce.
    Jechał teraz przez kraj piękny, choć dziki. Tu i ówdzie rosły pojedyncze drzewa, gdzieniegdzie zieleniły się krzaki jałowca. Teren zrobił się nieco pagórkowaty i kamienisty. Wiał lekki wietrzyk, który dostarczał przyjemnego chłodu. Choć rycerz wyruszył skoro świt, słońce przebyło już ponad połowę swej drogi na nieboskłonie, a on jeszcze nie natrafił na jakikolwiek przejaw obecności Kurańczyków. Thakzar zastanawiał się nawet, czy nie pomylił kierunków, ale było to niemożliwe.
    Wtem usłyszał świst, a ułamek sekundy później strzała wbiła się w ziemię trzy metry przed rumakiem Thakzara. Rycerz gwałtownie osadził konia, zeskoczył na ziemię i zawołał:
    - Stójcie! Przybywam w pokoju!
    - Więc odjedź stąd w pokoju, lub następna strzała nie trafi w ziemię - usłyszał czyjś chłodny głos spomiędzy drzew naprzeciwko.
    - Ludu Kuranu! Jeśli mnie nie wysłuchacie, popełnicie straszliwą omyłkę - zawołał
    Thakzar, postępując w przód dwa kroki. W tym momencie kilka centymetrów od jego buta, ze świstem wbiła się w ziemię następna strzała. Rycerz stanął.
    - Nie życzę wam źle - powiedział po chwili. - Przeciwnie, mam nadzieję, że uda się wam
    osiągnąć to, o co walczycie. Jedyną taką możliwość stwarza rozwiązanie pokojowe. Otwarta wojna poprowadzi was do klęski. Przyjechałem, by przekonać waszą Radę, że atakując Kamir przyśpieszycie tylko własną zgubę. Zabijcie mnie, jeśli chcecie, lecz ja nie cofnę się przed tym postanowieniem.
    To rzekłszy Thakzar chwycił konia za cugle i począł iść przed siebie zdecydowanym krokiem. Spomiędzy drzew naprzeciwko niego wyszła jakaś postać, trzymająca w rękach łuk. Zbliżyła się do rycerza. Był to Kurańczyk, w czarnej zbroi i hełmie, podobny do tych, których Thakzar widział w Kamirze.
    - Natari opowiedział nam o dziwnym rycerzu z ludzkiej wioski - odezwał się po chwili Kurańczyk. - Teraz wiem, że to musisz być ty. Witaj wśród kurańskiego ludu.

    ***

    Około pół godziny wędrowali lasami, nim dotarli do jakiejś osady. Podczas drogi Kurańczyk nie powiedział ani słowa, teraz jednak odezwał się do Thakzara.
    - To Kuran właściwy. Tu mieszkają wszyscy, spośród mojego ludu. Nie zostało nas wielu, sprawili to twoi ziomkowie - gdy wymawiał te słowa, skurcz bólu przebiegł mu po twarzy, a jego oczy na moment stały się zimne i szkliste, jak oczy kurańskich posłów.
    - Powiedz mi, czy wy naprawdę macie pokryte błoną uszy? - spytał Thakzar, chcąc zmienić temat. - Tak twierdził wójt Kamiru. Twierdził również, że macie zielonkawą skórę, co, jak mogłem się przekonać, okazało się plotką. Mimo to ciekaw jestem czy jego fantazje miały jakieś rzeczywiste podstawy.
    Kurańczyk bez słowa zdjął hełm. Thakzar oniemiał. Obie małżowiny uszne stwora przymocowane były do skóry głowy za pomocą grubych, zielonych błon. Czarny rycerz założył swój hełm z powrotem.
    - To właśnie z tego powodu okrzyknęliście nas potworami - powiedział sucho. - Ponoć praprzodkowie nasi żyli w jeziorze Tlaz'tarnil - dodał nieco cieplej. - Może mijałeś je po drodze?
    - Faktycznie, mijałem jakieś jezioro - odrzekł Thakzar, ochłonąwszy po niecodziennym widoku - nie wiem jednak, czy jest to owo Tlaz'tarnil.
    Kurańczyk pokiwał głową.
    - To musiało być ono. Tu nie ma innego jeziora. Dość jednak o tym. Uprzedziłem innych, że przybędziesz, ale przygotuj się, że będziesz wzbudzał zaciekawienie - wyszczerzył zęby w czymś, co mogło być uśmiechem.- W końcu jesteś pierwszym nie-Kurańczykiem, który odwiedza naszą osadę.
    Rzeczywiście, już przy wejściu zebrał się spory tłumek kurańskich dzieci, kobiet i starców. Wszyscy z zainteresowaniem, lecz nie z wrogością, przypatrywali się Thakzarowi. Ten zaś ze zdumieniem odkrył, że dotychczas, myśląc o Kurańczykach, wyobrażał sobie zastępy czarnych rycerzy i choć wiedział, że jego wyobrażenie jest mylne, to dopiero teraz, ostatecznie pozbył się go.
    Osada wyglądała dokładnie, jak w Thakzarowym śnie. Nie była duża, choć zdecydowanie większa od Kamiru i otoczona wysoką palisadą. Wewnętrzna przestrzeń niemal całkowicie zabudowana była małymi chatkami o ciekawej konstrukcji, jedynie centralny punkt - koło o średnicy pięciu metrów, było od nich wolne.
    - Tam zbiera się Rada Starców - wyjaśnił Thakzarowi idący z nim rycerz. - Zwykle robi to co rok, ale ostatnie wypadki zmuszały ją do tego znacznie częściej.
    Pokazał Thakzarowi jedną z chat, z pierścienia położonego najbliżej centralnego kręgu.
    - To dom Natariego. On ugości cię i przenocuje, lecz następnego dnia musisz wyruszyć z naszej osady. Tymczasem możesz chodzić po niej nie lękając się niczego. Ja pożegnam cię teraz. Daj mi swego konia, zaopiekuję się nim. Thakzar podał Kurańczykowi cugle i ten, prowadząc rumaka, zniknął wkrótce pomiędzy chatami. Rycerz nie mając nic lepszego do roboty, zapukał do chaty Natariego.
    Otworzył mu właściciel, na widok Thakzara lekko się uśmiechnął.
    - Witaj w naszej osadzie - rzekł po chwili. - Jak widać nie rezygnujesz tak łatwo.
    Dokazałeś już wiele, żaden człowiek dotychczas jeszcze nigdy nie znalazł się po tej stronie palisady.
    - Przyjechałem tu w ważnej sprawie... - zaczął rycerz.
    - Wiem, po co przyjechałeś - przerwał mu Natari. - Ale zrozum, że przekonanie Rady nie przyjdzie ci łatwo. Szczerze mówiąc, uważam to za niemożliwe.
    - A jednak spróbuję - odparł rycerz.
    - Porozmawiamy jeszcze później. Ale wybacz, że kazałem ci tak czekać na progu. Wejdź proszę.
    I Natari wprowadził swego gościa do środka. Wnętrze chatki nie było zbyt przestronne, na wszystko składały się jedna sala oraz trzy pokoiki. Jeden z nich przypadł Thakzarowi. Był umeblowany skromnie - w kącie stało łóżko, a obok mała szafka, lecz jak na kurańskie warunki było to dużo.
    - Nasza rada zbierze się pod wieczór - poinformował Natari. - Nie robimy tego wyłącznie na twoje życzenie, samo pojawienie się człowieka w naszej osadzie jest wystarczającym powodem.
    - Mimo wszystko dziękuję wam - odrzekł Thakzar.
    - Dziwny z ciebie człowiek rycerzu - pokręcił głową Natari. - Nie jesteś przecież Kurańczykiem, nie pochodzisz także z Morgundii...
    - Skąd wiesz? - zaciekawił się Thakzar.
    - Na twojej zbroi widnieje znak białego orła, podczas gdy morgundzkim godłem jest pęknięta korona.
    - Moją ojczyzną jest Berentia - odparł rycerz.
    - Daleka to musi być kraina - odrzekł Natari w zamyśleniu. - Wytłumacz mi, czemu tak żywo interesują cię nasze problemy?
    - Jeśli mogę komuś pomóc, robię to. To wszystko.
    - Nie mów o tym, jako o drobnostce. Gdyby wszyscy ludzie byli tacy jak ty...
    Milczał przez chwilę, potem zaś rzekł:
    - W jednym tylko się mylisz, rycerzu. Nam już nie można pomóc.
    - To się rozstrzygnie dziś jeszcze - żywo odparł Thakzar - lecz masz rację, nie pomogę wam, jeśli wy nie będziecie chcieli pomóc sami sobie. Kiedy zbierze się Rada?
    - Dopiero po zmierzchu. Przedtem jednak przyjdź na wieczerzę.
    To rzekłszy Natari zostawił Thakzara samego.

    ***

    Cały wolny czas rycerz zmitrężył, zastanawiając się, jak właściwie przekonać kurańską Radę, a także nad tym, co zrobi jeśli przedsięwzięcie nie powiedzie się i będzie zmuszony z samego ranka opuścić osadę. Dotychczas myślał tylko o tym, by dotrzeć do Kuranu, sprawę przekonania Rady zostawiał na czas późniejszy. Dopiero w chacie Natariego zdał sobie sprawę, że właściwie nie wie co będzie mówił na jej zebraniu. Ponieważ jednak do zmroku pozostało mu wiele godzin, był pewien, że zdoła coś wymyślić. Wkrótce ułożył sobie plan przemowy i wyszukał argumenty, którymi zamierzał się posłużyć, by odwieść Radę od zamiaru najazdu na Kamir.
    Rozmyślania przerwał mu Natari, oznajmiając, że wieczerza gotowa. Odbyła się ona w ciszy, zarówno Thakzar jak i Natari jedli mało, zresztą rycerz od razu pogrążył się w swoich myślach. Gdy oboje skończyli, Natari wstał i rzekł:
    - Już czas. Musimy iść na zebranie Rady.
    - Nie trzeba, byś szedł ze mną - odrzekł Thakzar. - Przecież to dosłownie kilka kroków.
    Kurańczyk uśmiechnął się smutno.
    - A jednak muszę. Jestem jednym z jej członków.
    Przez chwilę rycerz stał, jakby ogłuszyła go ta wiadomość. Szybko jednak opanował pierwsze zaskoczenie i rzekł:
    - Myślałem, że do Rady Starców należeć mogą jedynie ci Kurańczycy, którym starość pobieliła głowy...
    - Tak było w istocie - odparł Natari. Ja zastępuję dowódcę Rycerzy Czarnej Burzy, który poległ niedawno w walce z waszymi osadnikami. Dopóki nie wybierzemy nowego, ja pełnię jego obowiązki. Chodźmy już, na pewno na nas czekają.
    I wyszli.

    ***

    Wieczór był chłodny, księżyc świecił jasno, oświecając tonącą w ciszy osadę.
    Wewnątrz kręgu, w jej centralnej części, płonęło wielkie ognisko. Wokół niego siedziało w kucki czterech starców. Milczeli, wpatrując się w ogień, dopiero na widok idących Natariego i Thakzara, jeden z nich wstał z ziemi i przemówił:
    - Podejdź do kręgu i usiądź z nami młodzieńcze - słowa te skierował do Natariego. - Nieznajomy niech stoi.
    - Ojcze Vatri, człowiek przybył tu w dobrych intencjach... - zaoponował Natari.
    - Dlatego żyje - odparł krótko starzec.
    Z powrotem usiadł, to samo uczynił w milczeniu młody Kurańczyk. Thakzar stał przed nimi dumnie wyprostowany. W głowie czynił ostatnie zmiany w planie przemowy, którą chciał wygłosić. Rozpoczął starzec, zwany Vatrim.
    - W dawnych czasach lud Kuranu żył sobie spokojnie na tych ziemiach. Wkrótce jednak spadła nań najgorsza z możliwych plag - wskazał Thakzara palcem - człowiek, taki jak ten tutaj. Od początku, gdy przybył na nasze ziemie, parł coraz dalej na północ. Dziś stoi już w naszej osadzie. Posłuchajmy co ma do powiedzenia.
    - Czcigodni starcy! - ozwał się Thakzar. - To prawda, że lud Kuranu wycierpiał od ludzi wiele złego. Ale nie wszyscy spośród naszej rasy życzą wam źle. Jest wielu takich, a wśród nich ja, którzy pragną zgody Kurańczyków z osadnikami.
    - Oferowaliśmy wam już kiedyś naszą przyjaźń - ozwał się starzec siedzący po lewej ręce Thakzara - ale odrzuciliście ją.
    - To prawda, przyznaję - odparł rycerz. - Ale to był straszliwy błąd. Między ludźmi a Kurańczykami wyrosła niepotrzebna nienawiść. Rozpala ona serca po obu stronach i nie pozwala dojść do głosu tym, którzy pragną pokoju.
    - My pragniemy go cały czas - odrzekł Natari. - Rycerze Czarnej Burzy karzą jedynie tych, którzy go naruszają.
    - Nieprawda! - skontrował Thakzar. - Zabijając niewinnych, dostarczacie argumentów podżegaczom do wojny. Przez to racja nie stoi całkowicie po waszej stronie.
    Na to odezwał się starzec siedzący na prawo od rycerza.
    - Lepiej nie mieć racji i przeżyć, niż mieć ją i zostać zniszczonym.
    - Może to i prawda - odrzekł rycerz, ale wam nie uda się przeżyć.
    Podniósł głowę, oczy mu błyszczały. Ściągnął hełm, odsłaniając zmarszczone czoło i kruczoczarne włosy. Był rosłej postawy, lecz w oświetlających go płomieniach ogniska wydawał się jeszcze większy, starcy zaś zmaleli. Biła od niego jakaś nie znana siła. Dla Kurańczyków wyglądał teraz jak jeden z tych ludzi-potworów, którymi straszyli dzieci po nocach. Właśnie tacy jak on, stali się zgubą Kuranu - potężni, straszni, bo bezwzględni.
    - Dobrze wiecie - rozpoczął - że ludzie nie cofną się przed niczym. - Jak powiedział Vatri - są plagą , najgorszą z możliwych - tu rycerz obrócił nań swe płonące ogniem, zielone oczy, a starzec czując na sobie jego wzrok, skulił się jeszcze bardziej pod tym spojrzeniem. - Możecie wypowiedzieć im wojnę, lecz nie jesteście w stanie im sprostać. Zmiażdżą was!
    - Nie poznałeś jeszcze potęgi Rycerzy Czarne Burzy. Obrócilibyśmy w ruinę całe pogranicze - przerwał Natari.
    Thakzar przeniósł na niego swój płomienny wzrok.
    - Być może, ale co potem? Ile bitew możecie wygrać? Co uczynicie, jeśli staniecie naprzeciw dziesięciokroć lub dwudziestokroć liczniejszej potędze?
    - Ośmielasz się nam grozić? - ochłonął Vatri.
    - Tylko ostrzegam - odrzekł Thakzar, nie spuszczając wzroku z Natariego. - Więc powiedz mi, cóż wtedy uczynicie?
    - Zginiemy - odparł zimno Natari. - Bo ludowi Kuranu śmierć jest przeznaczona.
    - Jeśli jutro napadniecie na Kamir - odrzekł spokojniej rycerz - to przeznaczenie się wypełni. Czy wierzycie w sny?
    Pytanie było niespodziewane i przez chwilę starcy milczeli zaskoczeni. Po chwili odezwał się ten po lewej Thakzara:
    - Sny skrywają olbrzymią wiedzę, którą jednakże trudno zgłębić i prawidłowo odczytać. Czasami niosą ze sobą mądrość, innym razem najbystrzejszego pokierują tak, że pobłądzi.
    - Mój był na tyle wyrazisty, że nie może być mowy o pomyłce - odparł Thakzar. - Widziałem w nim waszą osadę, lub raczej jej popioły. Wierzcie mi, nie był to przyjemny sen. Waszymi katami stali się w nim rycerze w szkarłatnych płaszczach. Poznałem ich od razu. To Rycerze Złotego Miecza - bractwo podległe królowi Morgundii, Rothannarowi.
    - Twój sen się nie sprawdzi - odrzekł Vatri. - Morgundia nie pomoże osadnikom. Wiemy, że cieszą się oni jej poparciem, ale nie mogą liczyć na zbrojną pomoc.
    - Jeśli na tym popieracie swe nadzieje, grubo się przeliczycie - rzekł Thakzar. - Powiem wam coś, czego mówić nie muszę, ale co pomoże mi was przekonać. Najprawdopodobniej już teraz w Kamirze czają się rycerze z owego bractwa. Chłopi posłali po nich jeszcze przed moim wyjazdem. Gotują zasadzkę.
    - Niemożliwe! - przerwał ostro starzec siedzący na prawo. - Morgundia nie ma powodu...
    - Morgundia może nie - wpadł mu w słowo Thakzar - ale Rycerze Złotego Miecza to inna sprawa. Czy wiecie po co powstało to bractwo? Aby tępić przedstawicieli ras innych niż ludzka. Wystarczyłoby, żeby ktoś napomknął im o waszej odmienności, zresztą, tak pewnie się stało. Oni nie skończą na odparciu waszego najazdu. Przyjdą tutaj. A wtedy nastąpi koniec Kuranu.
    - Więc cóż mamy zrobić? - rzekł ponuro Vatri.
    - Jedynym ratunkiem dla was jest pokój - odparł Thakzar. - Niechaj wśród osadników zatrą się wspomnienia strasznych, kurańskich rycerzy. Niechaj Kurańczycy pierwsi wyciągną rękę do zgody. A wówczas mój sen okaże się tylko ostrzeżeniem. Bowiem ludowi Kuranu, tak jak i każdej żywej istocie, nie jest przeznaczona śmierć, ale życie. Wybierajcie!
    Zapanowało milczenie. W oczach Thakzara jeszcze przez chwilę gorzał ogień, lecz rycerz z wolna uspokajał się.
    Zrobiłem, co mogłem, pomyślał. Jeśli ich nie przekonałem, pojadę na północ. Jak najdalej stąd.
    Wsłuchał się w odgłosy trzaskającego ogniska. Siedzący w milczeniu starcy, w świetle ognia zdawali się być podobni do woskowych figur. Tylko Natari poruszał się co jakiś czas, jak gdyby znużyła go już przeciągła cisza. Wreszcie odezwał się starzec siedzący po lewej Thakzara.
    - Ja, Ledantri, opowiadałem się za wojną. Ale słowa tego człowieka przekonały mnie, że jest jeszcze nadzieja dla kurańskiego ludu. Lepiej jeszcze od słów, świadczą jego czyny. Czy nie przybył tu samotnie, choć mógł się spodziewać śmierci? Wystąpił odważnie, a jego słowa były szczere.
    Schwycił w garść jedną z małych kulek, leżących niedaleko ogniska.
    - Pokój! - rzekł i rzucił ją w ogień, z którego buchnął deszcz wielobarwnych iskier.
    Teraz zabrał głos Vatri.
    - Ja mu nie wierzę. Któż zaręczy, że człowiek ten nie przyjechał tu, by odwieść nas od najazdu, bo wieś nie zdążyła przygotować się do obrony? Może jest jednym z owego bractwa, a może całe to bractwo wymyślił sam, by zamydlić nam oczy?
    - Nie zarzucaj mi kłamstwa - rzekł Thakzar groźnie - bo jeszcze nigdy nie splamiły się nim moje usta. Nie wiem, co postanowisz, ale zapamiętaj jedno: Thakzar Athamorn, herbu Zielone Oko, nigdy nie kłamie.
    - Milcz człowieku! - odparł Vatri. - Miałeś już czas, by przemówić. A postanowię to, co postanowiłem ostatnio - chwycił kulkę i cisnął ją w ogień - wojna!
    - A ja od początku jestem jej przeciwny - przemówił łagodnie starzec, który do tej pory ani razu nie otworzył ust. - Twoje serce i rozum, Vatri, zaślepia nienawiść do ludzi - schylił się po kulkę. - Ostatnio proponowałem pokój i teraz nie zmienię zdania - rzucił ją, buchnęły skry.
    Głos zabrał ostatni ze starców, ten siedzący po prawej stronie Thakzara.
    - Nie twierdzę, że kłamałeś, rycerzu. Ale to, co mówiłeś, mimo, że niekiedy słuszne, opierało się głownie na nocnej marze, śnie. Rada nie może zmieniać swych postanowień tylko dlatego, że jakiemuś człowiekowi przyśniła się zagłada Kuranu. Nie jestem pewien, czy obrałem dobrą drogę, ale skoro już nią idę, nie cofnę się tak łatwo i nie zejdę z niej. Wojna! - cisnął kulkę do ogniska.
    Oczy wszystkich, także Thakzara, spoczęły teraz na Natarim. Ten rzekł spokojnie.
    - Tak się złożyło, że mój głos ma rozstrzygnąć. Chyba dobrze, że zaszczyt ten przypadł jednemu spośród Rycerzy Czarnej Burzy. Przebywałem trochę z tobą - zwrócił się do Thakzara - znam cię też lepiej, niż nasi czcigodni starcy. Wiem, że zależy ci na dobru Kurańczyków, ale wiem też, że nie życzysz źle osadnikom. To zaprawdę dziwne, że o losach jednych i drugich decyduje rycerz z dalekiego kraju. Wierzę, że znajdą się ludzie podobni tobie, którzy dostrzegą, że tak naprawdę nie różnimy się od siebie. Teraz przemówił do całej Rady:
    - Słuchajcie, co postanowiłem. Nie zgadzam się wprawdzie we wszystkim z tym, co mówił ów dzielny rycerz, lecz w jednym na pewno miał rację - jeśli wydamy ludziom wojnę, skażemy się na śmierć. Między nami, a nimi jest nienawiść, która toczy nasze serca, pozbądźmy się jej. I niech Kuran będzie tym, który pierwszy wyciągnie rękę do zgody. Pokój! - rzekł uroczyście, wrzucając kulkę do ogniska. Wszyscy powstali.
    - Rozporządzenie Rady zostanie niezwłocznie przekazane ludowi - rzekł Vatri z kamienną twarzą. - Dopiąłeś swego, człowieku.
    - Dziękuję wam - odparł Thakzar. - Pozwólcie mi zanieść osadnikom wspaniałą nowinę.
    - Pojedziesz z samego rana - rzekł Natari. - Bądź im posłańcem pokoju, tak, jak byłeś nim dla ludu Kuranu.

    ***

    Jeszcze przed świtem Thakzar opuścił osadę Kurańczyków. Droga powrotna wlokła mu się niemiłosiernie, chciał jak najszybciej dotrzeć do Kamiru. Od czasu, gdy pierwszy raz przyjechał do tej wioski, nie było mu tak lekko na sercu. Zastanawiał się, jak go przyjmą wieśniacy, w końcu tak tajemniczo zniknął... Cóż, najważniejsze, że udało się zapobiec wojnie. Teraz trzeba jeszcze pozbyć się niepotrzebnych rycerzy z bractwa, ale to, przy odpowiednim wsparciu chłopów nie powinno stanowić problemu.
    Kamir wyglądał spokojnie, nie panował w nim ożywiony ruch, lecz nie wyglądał też na opustoszały. Wszystko odbywało się tu jak co dzień, tak jakby to nie dziś miała nastąpić napaść Kurańczyków. Thakzar zaczął się nawet zastanawiać, czy wieśniacy rzeczywiście zorganizowali zasadzkę, czy też zmyślił to pijany wójt.
    Na widok nadjeżdżającego rycerza wieś nieco się ożywiła. Chłopi szeptali coś między sobą, ale Thakzar nie zważał na to. Jak zwykle podjechał do chaty wójta, oddał konia pachołkom i zapukał.
    I tym razem w drzwiach ukazała się Gaba.
    - To ty, rycerzu? - zawołała zdumiona. - Myślałam, że wróciłeś do Morgundii.
    Rozejrzał się wokoło.
    - Mamy gości - dodała nieco ciszej. - Jacyś dziwni rycerze przybyli wczoraj z południa. Antosz ich podejmuje. Wejdź --zaprosiła Thakzara do środka.
    W izbie jadalnej siedział przy stole wójt, a na przeciwko niego trzej rycerze, wyglądający dokładnie jak w Thakzarowym śnie. Wójt, co najdziwniejsze, sprawiał wrażenie trzeźwego. Na widok wchodzącego, trójka nawet nie drgnęła, natomiast Antosz zerwał się z ławy.
    - Mości Vinkragu - rzekł do środkowego z rycerzy - oto szlachetny Thakzar herbu Zielone Oko. Thakzar - oto Lord Vinkrag, dowódca oddziału Rycerzy Złotego Miecza, którzy przybyli nam na pomoc. Razem pokonamy Kurańskie Maszkarony.
    Gaba w międzyczasie podała dodatkowe nakrycie dla Thakzara. Rycerz usiadł za stołem.
    - Dobrze, że zadbałeś o obronę Kamiru - rzekł do wójta. - Mniemam, że rycerzy jest więcej - rzekł na wpół do cały czas zachowujących milczenie rycerzy - bo nawet trójka niezwykle dzielnych mężów, jakimi waszmościowie z pewnością jesteście, nie poradzi sobie z hordami rozwścieczonych Maszkaronów - dokończył z przekąsem.
    Ponieważ nie otrzymał odpowiedzi, kontynuował.
    - Nie musisz się już obawiać, wójcie. Kurańczycy nie napadną dziś na Kamir. Ich Rada zdecydowała, że nie będą prowadzić wojny z ludźmi.
    Wójt wybałuszył oczy i nie rzekł nic na tak niespodzianą nowinę, odezwał się za to Lord Vinkrag.
    - Świeże masz wiadomości - mówił powoli i z namysłem. - Byłeś w Kuranie?
    - Byłem - odrzekł Thakzar.
    - I Maszkarony puściły cię żywego?
    - Nie, zabiły mnie - odparł rycerz.
    - Zabawne - wysyczał Vinkrag. - Doprawdy zabawne. Nie jesteś przypadkiem szpiegiem?
    - Ja go znam! - wtrącił się wójt. - On...
    Ale Vinkrag zbył go machnięciem ręki.
    - Wynoś się, póki możesz - rzekł Thakzarowi. - Za godzinę ruszamy na Kuran. Jeśli zastaniemy cię we wsi po powrocie - zginiesz.
    Thakzar wstał i położył rękę na głowicy miecza.
    - Nie napadniecie na Kuran - rzekł spokojnie. - Oni chcą zgody.
    - A cóż ty poradzisz, rycerzyku? - zaśmiał się Vinkrag. Moi ludzie poukrywani są w chatach. Starczy, że zagram na rogu, a będziesz miał na głowie trzy setki rycerzy.
    Thakzar dobył oręża. Miecz miał zieloną rękojeść, pośrodku jelca wymalowane było oko, którego źrenicę stanowił szmaragd. Miecz nosił miano Oka Athamornów i był przekazywany z pokolenia na pokolenie w rodzie Thakzara. Przed nim posługiwali się Okiem jego dziadek i ojciec.
    Dwaj rycerze obok Vinkraga także dobyli mieczy, jednak nie złotych, które stanowiły swego rodzaju ozdobę, a zwyczajnych, żelaznych.
    - Gaba, do pokoju! - wrzasnął wójt i sam także gdzieś przepadł, a dwaj rycerze natarli na
    Thakzara. Już po kilku cięciach rycerz poznał, że ma do czynienia z wymagającymi przeciwnikami. W dodatku walczył sam, przeciwko dwójce. W tym momencie dziękował ojcu, za te wszystkie godziny, które ten poświęcał mu, czuwając, by syn wprawnie posługiwał się mieczem i toporem. Thakzar uczył się bardzo szybko i teraz czynił użytek z nauk ojca.
    Vinkrag dalej siedział za stołem i przypatrywał się szyderczo walczącym. Thakzar zasłonił się tarczą przed cięciem jednego z napastników, jednocześnie parując mieczem cios drugiego z nich. Przez chwilę bronił się, wytrzymując ich chwilowy napór, po czym przeszedł do kontrataku. Udało mu się zranić jednego z rycerzy niegroźnie w bok, niestety w tym samym momencie przyjął na tarczę tak silne uderzenie, że zdrętwiało mu ramię.
    - Stójcie! - rozległ się głos Vinkraga i dwaj rycerze z bractwa przestali walczyć. W drzwiach stał wójt, mierząc do Thakzara z napiętego łuku.
    Rycerz schował swój miecz.
    - Ty także? - spytał.
    - Nie rozumiesz, Thakzar. Oni przybyli tu, żeby nam pomóc.
    - Pomóc wybić Kurańczyków, prawda? - spytał Thakzar.
    Wójt spuścił wzrok ku ziemi.
    - Oni nie daliby nam spokoju...
    - Co teraz?
    - Przesiedzisz dzień w szopie. A potem...
    - O tym, co potem, zadecyduję ja - przerwał Vinkrag. Zwrócił się do Thakzara. - Znieważyłeś mnie i zraniłeś jednego z moich rycerzy. Masz szczęście, że na razie mam na głowie ważniejsze sprawy.
    Rzekł do trzymającego ciągle łuk Antosza:
    - Prowadź wójcie. Nie mamy wiele czasu na tego ptaszka. Trzeba dziś spalić pewną osadę...

    ***

    Przynajmniej zostawili mi broń, pomyślał Thakzar. Siedział na pryczy, w starej szopie, w której zamknął go wójt. Dookoła słychać było podniesione, chłopskie głosy. Kamirscy wieśniacy z całej sprawy zrozumieli tyle, że Thakzar został zamknięty, bo sprzeciwił się napaści na Kurańczyków. Gdyby rycerz chciał, mógłby pewnie jednym, mocnym kopniakiem wyrwać skobel i znaleźć się na wolności, ale było wielce prawdopodobne, że rozsierdzone chłopstwo zadźgałoby go widłami. Jeśli Thakzar liczył dobrze, to od wyruszenia Rycerzy Złotego Miecza z wioski, upłynęły około cztery godziny.
    Kto wie, może są już w osadzie, pomyślał rycerz. Wtem usłyszał skrzyp i po chwili drzwi od szopy uchyliły się. Stanął w nich wójt, trzymający za cugle Thakzarowego konia.
    - Uciekaj - powiedział. - Uciekaj, nim wrócą ci z bractwa. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał:
    - Nie życzę ci źle. Tak to się wszystko popsuło... Nie wiem, co chciał uczynić z tobą Vinkrag. Swoją drogą, paskudny z niego typ. Masz konia i uchodź z Kamiru.
    Rycerz wstał bez słowa i, nie zaszczycając wójta nawet jednym spojrzeniem, dosiadł swego konia i ruszył wśród chłopskich wyzwisk i gwizdów.
    - Ruszaj stąd, kurański sługusie! - wołano za odjeżdżającym rycerzem.
    - Jedź sobie do Kuranu, buty im lizać!
    Ktoś z tłumu puścił strzałę. Strąciła Thakzarowi hełm. Rycerz podniósł go z ziemi.
    Jedna strzała, pomyślał. Tylko jedna strzała.
    Wskoczył z powrotem na konia i ruszył cwałem prosto na północ.

    ***

    Gnał tak przez kilka godzin, bez wytchnienia. Mijał znajome mu już pagórki, pola i łąki. Bez problemu odnajdywał drogę, którą jeździł już wcześniej, był pewien, że nie zabłądzi i dotrze na miejsce tak szybko, jak tylko było to możliwe. Łudził się, że może zdąży ostrzec nie spodziewających się napaści Kurańczyków. Dzielny koń nie zwalniał, trzymał tempo. Na horyzoncie coraz wyraźniej zaznaczała się krwawa łuna.
    Osada płonie, pomyślał rycerz. Nie zdążę.
    Ale gnał dalej. Po jakimś czasie do łuny dołączyły smugi czarnego dymu. Minął już miejsce, w którym zatrzymał go wcześniej kurański wojownik. Jeszcze chwila i powinien ujrzeć osadę. I znowu, niczym chmury, nadciągnęły czarne myśli. A jeśli osada już spalona? Jeśli tam nie ma nawet kogo ratować? Może pędzi na próżno, albo po własną śmierć, gdy dostanie go Vinkrag? Takie pytania cisnęły się do głowy rycerzowi, lecz ten odpędzał złe myśli, cały czas wypatrując Kurańskiej osady. I w końcu ujrzał ją. A razem z nią trupy. Setki trupów. Kurańskie dzieci, kobiety, starcy. A także rycerze - ci ubrani w czarne zbroje, młodzi Kurańczycy, a także ci w szkarłatnych płaszczach.
    Zobaczył też Vinkraga. Siedział na koniu, dumny, ze wzniesionym czołem i obserwował zagładę Kuranu. Trudno opisać uczucia, które owładnęły Thakzarem na widok sylwetki znienawidzonego jeźdźca, czerpiącego radość z widoku płonącej osady. A więc sporo litości dla Kurańczyków, których tragedia rozgrywała się przed jego oczami, także nieco wściekłości, gdy przyglądał się ich katu, ale przede wszystkim przytłaczająca niemoc i bezsiła. Rycerza ogarnęło znużenie i roztkliwienie zarazem. Czuł się jak w koszmarnym śnie, a jednocześnie doskonale zdawał sobie sprawę, że to nie nocna mara tylko najprawdziwsza rzeczywistość. Długo stał tak, jak ogłupiały i wpatrywał się jak urzeczony w rozciągający się przed nim krwawy widok. Wreszcie spostrzegł go Vinkrag i po jego twarzy przemknął cień zdziwienia. Podjechał do niego.
    - Już wolny? - zagadnął. - Zdaje się, że wypuścił cię ten wójt, idiota.
    - Tak - odrzekł Thakzar. - Nazywał się Antosz. Wiesz, ma cudowną, wspaniałą żonę.
    - Co tam mruczysz pod nosem? Zresztą nieważne. Wszystko poszło, jak trzeba, więc chyba pozwolę ci żyć. Ale nie wchodź lepiej w drogę Rycerzom Złotego Miecza.
    - Powiedzieć ci coś, Vinkrag? Jesteś ostatnią szują.
    Vinkrag zmarszczył brwi.
    - Niczego nie nauczyłeś się w zamknięciu? Może powinieneś...
    Rozległ się świst. Świst, który Thakzar dobrze znał, a który w ostatnich dniach słyszał zdecydowanie o wiele za często. Rycerz w szkarłatnym płaszczu jęknął głucho i padł na ziemię z przebitą szyją.
    Thakzar spojrzał. Pod jednym z pobliskich drzew siedział ranny Kurańczyk. Oczy miał przymknięte, w rękach dzierżył łuk. Thakzara coś ścisnęło za serce.
    - Natari! - krzyknął i podjechał w jego kierunku.
    Kurańczyk uśmiechnął się do siebie.
    - Szkoda, że miałem tylko jedną strzałę - wyszeptał. - Długo nie mogłem się zdecydować, którego z was wybrać.
    Thakzar pochylił się nad nim.
    - Natari, ja...
    Kurańczyk podniósł na niego oczy. Znów były zimne i puste.
    - Podły głupcze! - odezwał się nadspodziewanie silnym głosem. - Zdrajco! Ile dostałeś za swoją misję? Co ci obiecali rycerze w szkarłatnych płaszczach? Przyjechałeś tu, by napawać się naszą klęską, czy też bałeś się, że minie cię obiecana nagroda? Popatrz tam - z wysiłkiem wskazał ręką na płonącą osadę. - To moja wina. Zaufałem człowiekowi. Gardzę ludźmi, gardzę takimi jak ty. Dla Kuranu jesteś przeklęty na wieki.
    I umarł. Thakzar nie odrzekł nic. Zawrócił koniem i powlókł się z powrotem na południe.


Jastrzębie, dnia 2.II.2001