Geralt won't be back aka Reszty nie będzie


Autor : Anterion
HTML : Sara



    Geralt szedł środkiem ponurego wąwozu, odwiecznego miejsca pojedynków między wiedźminami; tych dobrych z tymi złymi. Wąwóz. Przed oczami jeszcze raz stanęła mu jego nazwa, wypisana ostatkiem sił przez umierającą Nenneke na jej czole. Jej własną krwią.
    Daethmorte'tod. Było coś złowieszczego w tym słowie, nawet jeśli Starsze Runy zawsze były jego piętą Aekchi'lessovom, i ani trochę nie kumał co znaczyło.
    Zrobił jeszcze kilka kroków, gdy coś kazało mu się zatrzymać. Te pie...chędorzone szkła kontaktowe.
    Zagryzł wargi i zaczął trzeć oczy. Szkoda, że nie wziął płynu. W zawiniątku z eliksirami była tylko Biała mewa i czarna. I czerwona, którą z Lambertem nazywali Arizoną. Ale dobre i to.
    Miał ochotę nakopać w rzyć temu chędorzonemu optykowi z Loenndhinu, który wybrał mu taki szpanerski, pojechany wzór kocich ślepiów na soczewki, a nie wspomniał, że mogą tak wrednie szczypać. Mimowolnie uśmiechnął się do żartów Vesemira ze światyni Kaehr Mohren, który kiedyś po Czerwonej mewie odgrażał się, że sprawi wszystkim wiedźminom takie właśnie szkła.
    Vesemir, cóż, dobry był z niego kapłan, tylko to jego czarne poczucie humoru. W końcu się to na nim zemściło.
    Geralt zaklął. Oddałby duszę, nerkę i lewe płuco za okulary słoneczne. Jak każdy wiedźmin miał bowiem chroniczne uczulenie na słońce. W swoim czasie zresztą fakt ten zaczął tak drastycznie psuć reputację wiedźminów, że Rada Starszych kapłanów poczuła się zobligowana do oficjalnego oświadczenia.
    "Wiedźmini, oprócz tego, że są aseksualnymi hemafrodytami, są całkowicie uodpornieni na słońce".
    Geralt skrzywił się jeszcze bardziej, i tarł dalej zawzięcie. Potem na chwilę przerwał i łyknął Czarnej mewy, potem Białej. Nigdy nie pamietał, która była halucynogenna, ale jedno było pewne: po obu czuł się zajebiście.
    Uśmiechnął się pogodnie i wtedy właśnie to usłyszał.
    Syk katany wysuwanej z pochwy na plecach. Błyskawicznie zawirował i stanął w identycznej pozycji jak jego przeciwnik. 'O cholera', zaklął w myśli. Widział już różne tradycyjne wiedźmińskie zbroje, ale takiej jeszcze nie...Spod absurdalnej maski spoglądały na niego bezwzględne kocie oczy. 'Hehe, tez dał sie wrobić biedny palant', pomyślał. Ale natychmiast spoważniał. Nigdy jeszcze nie widział złego wiedźmina. Ale gdyby miał go sobie wyobrazić, wyglądałby właśnie tak.
    Jak Thornwald.
    'Przez chwilę mierzyli się lodowatym wzrokiem.
    -No, zagaił Geralt. Jestem.
    Cisza. Cały wąwóz tonął w ciszy. Rozlewała się między nimi jak pradawna krew. Jak...Krew Elfów: niczym fale radiowe. Rozlewałą się już 5, ...10 min.
    A oni nadal stali w pradawnej pozycji, której nauczyli się w tym samym klasztorze. Pół godziny.
    Nie wystarczy już tego dramatyzmu?
    -Nie jesteś zbyt wygadany-spróbował raz jeszcze Geralt. Cisza.
    Geralt zerknął do góry. Z jednego zbocza przyglądał mu się dziwnie znajomo wyglądający kruk. Zaskrzeczał ponuro. Kruk, nie Geralt. No jasne, teraz to się tylko przyglądasz jełopie jeden. Cholerny truteń. Cholerny doppler. Ale wiedział co darmozjad miał na myśli. Było już samo południe: dramatyzm iście filmowy. Tyle, że Geralt wciąż czuł niedosyt kulturalnej konwersacji. W końcu jakoś głupio, pociachać kogoś tak bez słowa. Nie tego go uczyła Nenneke. Nenneke... łzy znów napłynęły mu do oczu. Był taki wrażliwy. To przez tę chędo...pieprzoną mutację.
    No powiedz coś- poprosił Geralt z żałością w głosie. Cisza. Cisza rozle...zresztą nieważne.
    Geralt westchnął. I wtedy właśnie coś mu przyszło do głowy. Uśmiechnął się paskudnie i łypnął rybim okiem.
    - No. Bedziemy umierać- efektownie zniżył głos.
    Ech, niezły tekst, ale co z tego. Gość dalej jak sparaliżowany, a cisza hmm trwała dalej. Wkurzające.
    -Dość tego, warknął. I bez uprzedzenia złożył palce w znak Aard. A ściślej: wyprostował jeden, środkowy palec. Nauczono go tego w dzieciństwie, i wiedział jak przydaje się na ulicy.
    Efekt przeszedł jego oczekiwania. Thornwalda rzuciło jakby dostał żelaznym taranem. Niestety rzuciło go w kierunku paskudnie si uśmiechającego się Geralta. Dwa potężne uderzenia przecięły powietrze... Geralt zawirował; błyskawicznie, jak to wiedźmin. I tak jak go uczono, niespodziewanie zrobił fiflaka w przeciwnym kierunku. Wylądował sprawnie na nogach. Dokładnie: na jednej nodze.
    Zabalansował zupełnie jak na kładce w Kaer Mohren, za nic sobie mając fontannę krwi chlustającą z jego prawej nogawki, tuż pod kolanem. Nic nie wykorzeni ze mnie tych odruchów, pomyślał, przewracając się w prawo. Thornwald doskoczył podstępnie jak żmija i uniósł katanę. Geralt sięgnął po miecz. Nie miał miecza. zasłnił się panicznie prawą ręką. Nie miał prawej ręki.
    Czyżby zainkasował oba cięcia?. Uśmiechnął się krzywo i dostał kolanem w twarz. Przejmując siłę uderzenia zgodnie z arkanami wiedźmińskiej sztuki aikido (nauczył się w 3 miesiące) potoczył się dość efektownie do tyłu. Splunął pogardliwie ostatnią jedynką i jeszcze raz pokazał znak Aard. Tym razem lewą, dla odmiany, a co.. I dorzucił wrednie:
    - A twoja mama to chyba często sama do lasu chodziła..! Thornwald rozpaczliwie krzyknął .Jego lewą ręką targnął tick nerwowy. Coś tu nie grało...
    Jego przeciwnik ściągnął powoli maskę, jakby delektując się każdą chwilą. I zastrzygł podłużnymi uszami.
    -Jaskier?! Zbyszek, no co ty, nie wygłupiaj się, stary, Geralt jęknął jeszcze żałośnie, i zamknął oczy. Miał zdecydowanie dość jak na ten dzień pracy.
    Jaskier wywinął młynka nad głową i skoczył.
    'To za to, że Ciebie akceptują jako Geralta, Żeberko' zawibrowały jeszcze słowa w gorącym powietrzu.
    Niestety zapomniał o hakamie, spódnicopodobnych japońskich spodniach, będących na wyposażeniu każdego szanującego się wiedźmina. Nadepnął na jej końcówkę i przewrócił się. Prosto na swój miecz. Niektórzy na pewnym forum wyrażają wątpliwości co do ostrości tego oręża. Cóż, Jaskier nie miał już wątpliwości. Ostrze katany weszło przez brodę, przebiło jamę ustną, kończąc swą wędrówkę w mózgu.
    - Cholerny dramatyzm- szepnął Geralt próbując się podnieść. Gdy już mu się to udało po jakiejś pól godzinie, zwinnie dokicał do zawiniątka z hemhem eliksirami.
    To dziś chyba Czerwona, westchnął. Przyjrzał się sobie krytycznie. Teraz to mi nawet driady nie pomogą..
    I kopnął ze złością swoje prawe przedramię, oczywiście przewracając się.
    Leżąc na plecach, golnął se zdrowo Arizonki.
    -Pierdolę-syknął- sequela nie bedzie...



KONIEC